Runo I
Pragnienie już język pali,
Pora zacząć opowieść,
Wzbić się pieśnią rodzinną
Nad klechdy wieczorne ludu,
Melodii rozwinąć skrzydła,
Ażeby pomysł z głowy
Skoczył zwinnie na usta
I ulatywał z języka
Lekko, przystępnie, powoli,
Dzielony zębami w strofy.
Piękny czasie młodości,
Zbliż się, zaśpiewaj ze mną!
Towarzyszu mej drogi,
Zbliż się i opowiadaj!
Jesteśmy tutaj wszyscy,
Z różnych stron, zespoleni;
Rzadko się spotykamy,
Trudno się nam odnaleźć
Na tej szerokiej ziemi,
Szarej ziemi północy.
Zbliż swoją dłoń do mojej,
Spleć palce swoje z moimi,
By wzbiła się z dłoni pieśń
Ponad obłok jak sokół!
Niech przyjaciele łowią
Pieśń w wielostrunne ucho,
Niech towarzysze słuchają
Czasu własnej młodości,
Która dźwięczy wśród ludu
Pieśniami naszych przodków.
Niechaj słuchają dziś słów
Mocnego Väinämöinena,
Z kuźnicy Ilmarinena,
Znad miecza Kaukomieli,
Z łuku Joukahainena.
Tych słów uczyła mnie matka
I ojciec mi je śpiewał,
Gdy siekierę na nowe
Osadzał toporzysko.
Słuchajcie, jak tną ciszę
Głębokich pól Pohjoli,
Szerokich łąk Kalevali!
Gdy matka przędła kądziel,
Kręciłem się u jej kolan,
Niemowlę już dojrzałe,
Pędrak o ustach słodkich
Jak owoce czeremchy.
Matka mi wtedy śpiewała
O Sampo, chytrej Louhi.
Sampo od słów posiwiał,
Louhi zgasła wśród skał,
Lemminkäinen w swawoli.
Aby to opowiedzieć,
Tajemnych trzeba słów,
Które leżą na drodze
Biegnącej w cztery strony.
Zbierałem słowa z wrzosów,
Zbierałem z pokosów traw
I ze splątanych krzewów.
Słowa szły za mną ścieżką,
Gdym jako młody pastuch
Prowadził mleczne stada
Na stoki żyznych wzgórz,
Łąki pachnące miodem.
Szła czarna jak noc Muuriki,
Łaciata jak wiosna Kimmo.
Mróz szczypał język słów,
Deszcz przywracał im bujność.
Wiatry je kołysały
I czółna śródmorskich fal.
Pieśni śpiewały jak ptaki
Z drzew niebolotnych wierszy.
Słowa w kłębek zwinąłem,
W pasmo długie jak droga;
Kłębek rzuciłem w sanie,
Pasmo na mój zwrotny wóz.
Sanie przywiozły kłębek,
Pasmo - koła drewniane.
Nić na belkach rozsnułem,
Kłębek rzuciłem w głąb dzbana.
Długo leżały pieśni
W czarnej ciemności chłodu.
Długo leżały nieme,
Mróz kuł w moich pieśniach słowa.
Dziś niosę je do izby
W pięknej, rzeźbionej skrzyni.
Skrzynię stawiam na ławie
Pod sławną belką pułapu,
Na której strop się wspiera.
Czule otwieram skrzynię,
Szkatułę moich pieśni.
Węzeł kłębka rozrywam,
Nić wysnuwam ze zwoju
Soczystą, barwną jak baśń.
Dajcie mi chleba żytniego,
Miarkę jęczmiennego piwa!
Bo jeśli piwa nie dacie,
Nie nasycicie pieśni,
Zaśpiewam o suchym gardle.
Woda mi głosu użyczy,
Aby was uweselić,
Święcić dzień wielkiej pieśni.
Chcę śpiewać jak noc długa,
Nim świt podejdzie pod próg!
Bywało - mówi o tym
Pieśni wezbranej potok -
Samotnie zapadła noc,
Samotnie zrodził się dzień,
Samotnie na świat przyszedł
Mocarny Väinämöinen,
Zrodzony z panny Ilmatar,
Którą powietrze niosło.
I z niej począł się pieśniarz.
Żyła w przestworzach wysoko
Wyniosła Luonnotar,
Unosiła się czysta
Nad płodnymi chmurami,
W głębi rozległych przestworzy,
Na łąkach dziewiczych niebios,
Świeżych pokosach miodu.
Nagle szklana samotność
I życie czyste jak rosa
Pragnęły wynurzyć się z chmur,
Z niebiosów nieobjętych.
Wyniosła Luonnotar
Spłynęła śmigłami wiatrów
I na ogromnym morzu
Dotknęła ustami fal
Jak złotouste wiosło.
Spadła ze wschodu burza -
Aż z grzyw posypał się puch,
Z fal sypały się pióra...
Szkwał kołysał dziewczynę,
Fala szalała wraz z nią,
Wicher rozsadzał jej biodra,
Brzeg pieścił jej białą pierś.
Poprzez spienioną wodę
Gwałtowny strzelił gejzer,
Wbił się w jej białe uda,
Pełne ciepłego nieba.
Uniosła się brzemienna
Na ujarzmionej fali
I zaczął w niej dojrzewać
Przez dziewięć setek lat,
Poprzez dziewięć żywotów
Dziesięciu bohaterów
Świat nowy i nieznany.
Ze wschodu szła na zachód
I z południa na północ,
Ku kresom horyzontu,
Jak czółno zabłąkane.
Nie mogła się wyzwolić,
Stworzyć istoty pierwszej
Mórz pani pełnorodna.
Była jak ranny delfin,
Który łagodnie krwawi,
Obmyśla nieme słowa:
"Jakie też przeznaczenie,
Jaki kształt w sobie noszę?
Do jakiej to przystani
Pędzi mnie wiatr zamorski?
Czy mam ze słonej fali
Łez słone pieśni zbierać?
Czy nie byłoby lepiej
Panną w powietrzu płynąć,
Niż topić swą urodę,
Błądzić ciągle bez celu
W uciekającej wodzie?
Królestwo rozległych mórz
Zimne, płynne jak srebro.
Doskwiera mi tutaj głód
I chłód doskwiera boleśnie.
Trwam jak gwiazda bez steru...
Potężny boże Ukko,
Podporo gwiezdnego nieba!
Przypomnij sobie o mnie,
Przybądź mi szybciej niż wiatr!
Połóż swe dłonie chłodne
Na mój iskrzący brzuch,
W którym wnętrzności płoną..."
Ubiegł moment i chwila,
Ptak złoty zatrzepotał,
Padła odpowiedź z góry
Złocistą, tłustą kaczką.
Leciała lotem krętym,
Zwrotnym jak górska ścieżka:
Leciała na południe,
Zawracała na północ,
Okiem pięknym jak koral
Nizała sieć na gniazdo.
Leciała lotem płaskim,
Nisko - nad samą ziemią,
Gubiła złote słowa:
"Czy gniazdo wić na wietrze,
Czy na głębokiej wodzie?
Wiatr moje gniazdo zdmuchnie,
Fala podmyje ściany."
W tym czasie panna wód
Westchnęła łaski pełna
I swoje piękne kolano
Lekko z morza wychyla:
"Weźże je na mieszkanie".
I kaczka okiem ptasim
Dojrzała jej kolano.
Sądziła, ze to wyspa,
Którą porośnie trawa.
Wtedy swój lot zniżyła,
Usiadła na kolanie
I gniazdo zaczęła wić.
Panna drżała jak trzcina
Kołysana rozkoszą.
Sześć jaj było ze złota,
Siódme było z żelaza.
Ptak usiadł na nich miękko,
Cierpliwie je ogrzewał.
Grzało się jabłko kolana
Dzień jeden, drugi, trzeci...
Aż nagle panna wodna
Poczuła w sobie pożar.
Wchłonęła błogie ciepło
I odetchnęła ogniem -
Wszechobjęta tym żarem
Myślała, że żywcem spłonie.
Rozchyliła kolana
I sprężyła się w bólu,
A wtedy gniazdo ptasie
Zniknęło w słonej fali.
Stoczyło się do wody
Siedem kosztownych jaj.
Rozbiły się w kawałki,
Rozpadły się w części tysiąc,
Ale nie poszły na dno,
Pozostały w bezruchu.
W rozsypanych łupinach
Błyska słońce i woda;
Część każda dała początek
Rzeczom pięknym i dobrym:
Tak ze spodu skorupy
Podniósł się zrąb praświata,
Wierzch skorupy utworzył
Sklepiony ponad nim dach,
Środek złotego jaja
W żywe zmienił się słońce,
Z jego białej otoczki
Jak z procy księżyc spadł.
Każdy odprysk skorupy
Gwiazdą zakwitł na niebie.
Każda mniejsza drobina
Żaglem chmury się wzdęła.
Frunął nagle w przestworza
Czas uwięziony na ziemi,
W wiry młodego słońca,
W księżyca krągły bochen.
A panna wodna, co z nią?
Po tym dziewiczym porodzie
Stała się matką morza.
W żalu jak w mgle się kryje
I nikt jej tam nie odwiedza.
Przed nią morze otwarte,
Za nią niebo zawarte
Na mocny skobel miesiąca.
W dziewiątym roku namysłu,
W dziewiątej wiośnie tęsknoty
Zaczęła kształtować świat.
Miękkimi ruchami ramion
Kreśli urocze zakola.
Gdzie się odbiła stopami,
Trysnęły ławice ryb,
Gdzie pochyliła się nisko,
Drążyła ciemną otchłań.
Białymi jak śnieg biodrami
Słała piaszczyste plaże,
Piętą piękną jak perła
Toń otwierała łososiom.
Spokojne przystanie zatok
Kładły się nad jej czołem,
Aż utrudzona pracą
Płynęła po pełnym morzu
A tam, gdzie się zdrzemnęła,
Rafy wyrosły na dnie,
By zatapiać okręty.
Tam osiedliła wyspy
I rafy w zdradliwym morzu,
Nad ostrymi rafami
Rozpuściła zły wiatr.
Odezwał się z łoskotem
Zrodzony z miazgi ląd
I pierwsze słowo: ziemia
Wrosło w jałową skałę.
Jeszcze czas na pieśniarza,
Jeszcze się nie narodził
Mocarny Väinämöinen.
W szczelnej muszli dojrzewa,
W lędźwiach swej matki młodej.
Trzydzieści morskich lat
I morskich zim trzydzieści
Rozmyśla nad istnieniem,
Nad płodnym ziarnem życia.
W macicy muszli perlistej,
Gdzie księżyc nie dochodzi
I słońce nie rozbłyśnie,
Te się poczęły słowa:
"Księżycu, słońce, weź mnie!
Ty, Wielka Niedźwiedzico,
Zajeżdżaj po mnie wozem,
Przez bramy nieznane wieź!
Chcę wyrwać się z ogrodzeń.
Czas rozbić skorupę gniazda
I ziemię okrążać ptakiem!
Ja, syn człowieczy, dnia pragnę!
Chcę księżyc widzieć na niebie,
W dłonie chcę słońce brać
I Niedźwiedzicę głaskać,
Jak groch trząsać na sicie
Gwiazdy łuskane nocą!"
Księżyc bezdusznie ślepił,
Słońce prażyło niemo,
Nikt nie spieszył z pomocą.
Sam pięścią bez imienia
Rozsunął zasuwę kości -
Nikt mu w tym nie pomagał.
Sam rozwarł zielone wrota
I palcem u lewej nogi,
Który ze stopy mu wyrósł,
Przestąpił próg rodzicielski,
Bramę wejściową kolan,
I głową parł do przodu,
W wodę kozła wywinął.
Wśród gołych ścian przyrody,
Śród wodnych szklanych ścian
Rósł bezdomny jak drzewo,
Które na dom trzeba ściąć.
Aż kiedyś morska fala,
Która w morze nie wraca,
Została z nim na brzegu,
Na szarej, pustej ziemi.
Wstał, w górę wzniósł ramiona
I najpierw niebo objął,
Potem całował ziemię,
Całował myślą gwiazdy...
Tak zrodził się Väinämöinen
Z panny czystej Ilmatar,
Kość z kości rzeczywistej -
Spadł z nieba na ziemię jak deszcz.
Runo II
Stary i mocny Väinö
Podniósł się, stanął na ziemi,
Wbił stopy obie w grunt.
Na wyspie w środku morza
Żył wolny za rokiem rok
Mówiąc sobie: "Mam czas,
Wyspa jest nie nazwana,
Jeszcze nie szumi mowa."
Lecz myśl się z wolna poczyna:
"Kto będzie obsiewał ziemię?"
W głowie tkwiło pytanie,
Ziarnem wzeszła odpowiedź:
"Sampsa Pellervoinen,
Czarownik pustynnych pól,
Ziarno gęsto posieje."
I wyszedł czarodziej północy
Z grzbietem przygiętym w pałąk:
Bagna w łąki przemienił,
Piaszczyste równiny - w bory.
Skąd wziął się ten odludek,
Który tak równo sieje?
Już jodły się pną na wyżynach,
Świerki - na szczytach gór,
Pachną wrzosem polany,
W dole zieleń się krzewi:
Brzozy białe w bagniskach,
Olchy krzepkie nad wodą,
Wiosną czeremchy świeże
Wdarły się między wierzby.
Krwawi już jarzębina
W świętym miejscu na wzgórzu,
Łoziny tłumnie się tłoczą,
Jałowce dymią wśród skał.
Drzewa uniosły się w górę,
W niebo na palcach liści;
Świerk zapalił swój świecznik,
Sosna - z żywicy koronę,
Brzozy białe w bagniskach,
Olchy krzepkie nad wodą,
Wiosną czeremchy świeże
Wdarły się między wierzby.
Wonne jagody jałowca,
Słodkie jak miód czeremchy.
Patrzy Väinämöinen
Na ów wyśniony ogród;
Drzewa rosną wysoko,
Niebo kołysze konary,
Ptaszęce chóry dzwonią.
Tylko dąb gromowładny
Nie wschodzi spod murawy
Na życiodajną swobodę.
Rozstrzyga sam o swym losie.
Czekał trzy dni, trzy noce,
I jeszcze raz tyle dni,
Powraca, przystaje, patrzy,
Czy nie ma go na trawie;
Dąb twardo śpi w żołędzi
Jak w ziarno zaklęty siłacz.
Wtedy piękne dziewczyny
Wyszły z wód morskich na brzeg
I na przesiece w lesie
Kosiły łąkę rośną,
Kosiły wszystkie pięć.
Okryły mgłą nagą wyspę
I pod tą mgłą grabiły
Siano w leśnej uboczy.
Z sinego morza północy
Wyskoczył Tursas stary
I siano swoją brodą
Podpalił jak łuczywem.
Siano płonęło ogniem,
Czarnym dymem na popiół.
Płonęły w ogniu drzewa,
Od szczytu do korzeni,
Aż został stos popiołu.
Tam ocaliła się żołądź.
A wtedy trysnął kiełek
I żwawy, chwacki malec
Przebił brzuch płodnej ziemi.
Roznogi wzniósł w powietrze,
Rozwinął z nich konary;
Wierzchołek sięgał nieba,
Gałęzie darły chmury,
Wstrzymały bieg powietrza,
Pędzący chyżo wiatr.
W cieniu zniknęło słońce,
A księżyc blask utracił.
Ocknął się Väinämöinen:
"Co ta przyroda wyprawia!
Kto powali to drzewo,
Co cały przesłnia świat?
Ryba w wodzie nie pływa,
Kiedy słońce nie świeci.
Człowiek umiera nocą,
Kiedy nie ma księżyca.
Nie bylo bohatera
Ni człeka tak mocarnego,
Który by dąb powalił,
To drzewo gromowładne."
I wtedy stary Väinö
Ku bliskim siłom się zwraca:
"Kave! Ty boska matko,
Która dałaś mi życie,
Daj teraz siłę wód
W postaci morskiego stwora,
By ściął fatalne drzewo,
Co cały przesłania świat!"
Nie potwór, lecz bohater
Wyłonił się z morskiej głębi
I ludzką postać wziął.
Był on nie bardzo wielki,
Ale też nie najmniejszy:
Długi na męski kciuk,
Na piędź kobiecą wysoki.
Czapę miedzianą miał,
Stopy w butach miedzianych,
Miedziane rękawice
I miedzią zdobny strój.
Na biodrach - pas miedziany,
U boku topór z miedzi:
Na całą piędź toporzysko,
A ostrze na paznokieć.
Mocarny Väinämöinen
Zadał sobie pytanie:
"Na oko ów bohater
Wygląda jak mężczyzna:
Długi na męski palec,
Wysoki jak kopyto
Złotorogiego wołu."
Tak przeto się odezwał:
"Jaka twa moc u ludzi?
Nie zlękniesz się umarłego?
Z żywym w zawody pójdziesz?
Wszak marny to bohater,
Co nie zna swojej siły."
A na to człowiek z morza
Sypnął słowa jak sól:
"Jestem - jak każdy człowiek,
W którym drzemie bohater.
Przybywam dąb powalić
I w drzazgi go rozkruszyć."
Mocarny Väinämöinen
Zdumiony aż do głębi
Szerzej otwiera oczy,
Niż trzeba, żeby widzieć:
"Nie po to cię stworzono
Wysokiego na palec,
Abyś dęby potężne
Z ziemi w gniewie wyrywał."
Zaledwie rzekł te słowa,
Patrzy - widzi rzecz nową:
Zjawa się przeobraża,
Bierze postać olbrzyma.
Stopami gniecie ziemię,
Głową dziurawi chmury,
Broda mu sięga po pas,
Włosy broczą po ziemi,
Oczy na piędź od siebie,
Spodnie - dwa sążnie w biodrach,
W kolanach prawie półtora,
Nogawka - na łokieć szeroka.
Stoi i topór ostrzy
Na kamiennym toczydle,
Na sześciu młyńskich brusach,
Siedmiu osełkach twardych.
A gdy topór wyostrzył,
Odbił się jednym susem
Na brzeg z miałkiego piasku.
Po raz drugi się sprężył -
Stopą sięgnął murawy.
W trzecim skoku dosięgnął
Gałęzi rosłego dębu.
Ciął od morza po korzeń -
Natarł ostro siekierą;
Trzy razy ciął tak celnie,
Aż iskry szły z żelaza,
Trzy razy w pień uderzył
I dąb się nisko schylił.
Runęło ogromne drzewo
Pod trzecim ciosem topora.
Trysnęły z niego drzazgi
Wiórami białych błyskawic.
Pień upadł ku wschodowi,
Ku zachodowi - wierzchołek,
Konary runęły na północ,
Gałęzie - na południe.
Oto, czego dokonał
Jeden człowiek z toporem:
Dąb wielki o stu konarach
W dąbrowie przestał szumieć!
Kto bądź wziął z niego gałąź,
Szczęście zdobył wieczyste.
Kto bądź ujął wierzchołek,
Stawał się czarodziejem.
Kto chwycił garść młodych liści,
Wstąpiła w niego młodość.
Drzazgi się rozsypały
Na sinych falach morza;
Wiatr igrał nimi bezsenny
>Przez długie noce i dnie,
Wiatr nimi wściekle miotał,
Morze je kołysało
Jak lekkie czółna na wodzie,
Jak małe łódki na fali.
Daleko stąd, na północy,
Młoda dziewczyna z Pohjoli
Prała nad morzem płótna
Na białym jak śnieg kamieniu.
Długo biła kijanką,
Aż jej gołe kolana
Poczerwieniały od wody.
Ujrzała dębowe drzazgi -
Poniosła śpiesznie do domu:
Czarodziej z nich zrobi strzały,
Myśliwy - cudowną broń.
Teraz, gdy dąb zwalony
Legł już rozbity w drzazgi,
Słońce może zajaśnieć
I księżyc zalśnić może;
Tabuny chmur się toczą,
Tęcza w swą obręcz ujęła
Wyspę od brzegu do brzegu.
Wtedy wytchnęły lasy,
Bory tchnęły swobodniej:
W górze szumiały liście,
Trawy szumiały na ziemi.
Ptaki swe przyjście głoszą,
Kosy znaczą swą radość,
Dzwońce się rozdzwoniły,
Kukułki szczęście wróżą.
Prosto z ogrodów wiosny
Wyległy pyszne jagody,
Kwiaty rozwarły kielichy
Powabnie stojąc na łąkach.
Jeden jedyny jęczmień
Jeszcze nie czuł się dobrze -
Drogie ziarno pod chleb
Samo nie chciało rosnąć.
Stary i mocny Väinö
Zamyślony głęboko
Szedł niskim brzegiem morza,
Co rozważnie szumiało.
Tam znalazł sześć grubych ziaren;
Zgarnął do torby siedem,
Do mieszka z wiewiórczej skórki
Nasienie drogie schował.
Potem szedł siać u źródła
Na skraju polany Osmo,
Opodal studni Kalevy.
Śpiewała mu wtedy sikora:
"Jęczmień Osmy nie wzejdzie,
Nie wzejdzie owies Kalevy,
Jeśli się lasu nie zwali,
Jeśli go ogień nie zmoże."
Mocarny Väinämöinen
Siekierę ostrą sprawił
I w puszczy milcząc głucho
Kładł drzewo tuż przy drzewie;
Zajaśniał las polanami.
Wyrąbał piękne drzewa,
Zostawił wysoką brzozę,
By ptaki na niej siadały,
By mogła kukułka śpiewać.
A wtedy sfrunął orzeł.
Przeciął skrzydłami powietrze,
Na wielkiej usiadł brzozie
I takie stawia pytanie:
"Dlaczegoś ją zostawił?
Ta wielka biała brzoza
Będzie pochwałą czynu,
Jakiego jeszcze nie znam."
Rzekł stary Väinämöinen:
"To piękne drzewo stoi,
By w górze ptak odpoczął,
Aby się orzeł sadowił."
Odrzekł mu król powietrza:
"Jesteś podporą skrzydeł!
Myśl twoja piękna i dobra
Jak pióro w locie ptaka.
Będę ci w twojej pracy
Ptakiem pomagał na niebie!"
Wtedy z trąby powietrznej
Ogniem w zwalony las zionął
I drzewa oddały popiół
Jałowej na powrót ziemi.
I stary Väinämöinen
Wyciągnął sześć swoich ziarn,
Siedem jęczmiennych pereł
Z wiewiórczej wysypał skórki,
Z woreczka chytrej kuny,
Z gronostajowego miecha.
Szedł Väinö sypiąc ziarno
Swoimi garściami stwórcy
I mówił: "Rzucam nasienie
Rękami wszechmocnymi,
Ze zgiętym karkiem je rzucam
Własnymi grubymi palcami,
Rzucam je wprost w glebę płodną,
Na pola moje, by rosły.
Ciebie, najstarsza pani,
Która królujesz pod ziemią,
Proszę, niechże mój jęczmień
Bujnie kiełkuje w ziemi.
Niech ziemia w moich rękach
Krzepka będzie jak dąb,
Niech jęczmień rośnie wysoko
Jak wzrastał bujny las!
Ziemio spękanych dłoni
Obudź się chlebem na stole,
Wypuszczaj szybko pędy
I kłosy na nich osadź!
Potęgo, która chmury
Zwołujesz na wielkim niebie,
Przybywaj do mnie na chmurze
Wezbranej ciężkim deszczem!
Ukko, Boże Najwyższy,
Niebieski ojcze nasz,
Co władasz obłokami!
Przetnij na suchym niebie
Drogi dla ciepłych dżdżów,
Ostrogą gromu zbudź chmury!
Pierwszą pchnij prosto ze wschodu,
A drugą rzuć z północy,
Trzecia niech ruszy z zachodu,
Czwarta z południa niech skoczy.
Daj z każdej deszcz kroplisty
W kłosy młodego jęczmienia
Aby był słodki jak usta
Dziewczyny, która miód pije."
Wtedy najwyższy bóg Ukko
Stanął pośrodku chmur:
Pchnął pierwszą chmurę ze wschodu,
Drugą z północy rzucił,
Trzecia ruszyła z zachodu,
Czwarta skoczyła z południa,
Zebrał je wszystkie razem.
Uderzył jedną o drugą.
Otwarły się ciężkie upusty -
Deszcz posiał miody obłoków
Na jęczmień, na ziemię tłustą,
Na łany, co szumiały,
Na kłosów kolczasty wąs,
Który przebijał ulewę,
Na pęczniejące pędy,
Które deszcz chciwie ssały,
Na ziemię wydartą puszczy
Trudem starego Väinö.
Nazajutrz po tej ulewie,
Dwa dni, dwie noce i trzy,
Pod koniec siódmego dnia
Mocarny Väinämöinen
Na jawie śni swe pola:
Jęczmień wyrósł nad podziw;
Kłos z sześciogrannych ziarn,
Słoma - trzy węzły każda.
Nadleciała kukułka.
Po deszczu lśnią jej pióra,
A gardło wiosenne świeże:
"Kto tu zostawił tę brzozę?
Dlaczego brzozy nie tknięto?"
Spojrzał ku niebu Väinö,
Rozejrzał się dokoła:
"Nie ściąłem brzozy, by rosła,
Abyś ty miała dom,
To piękne drzewo dla ciebie.
Śpiewaj pośrodku dnia,
Śpiewaj wieczorem i rankiem,
Dla czarnych grud tej ziemi
Pieśni złotej nie żałuj.
Niech się twą pieśnią wykłosi
Uprawne dno urodzaju!
Śpiewaj od nieba do ziemi,
Niech się rozległy nasz kraj
Napełni zapachem chleba."
Runo III
Mocny i stary Väinö
Spokojne dni swego życia
Spędzał wśród lasów Väinöli,
Na łąkach Kalevali.
Tam rzeczy kwitły pieśnią,
Pieśń porastała mądrością
Nieustannie - jak dzień
Porasta czarnymi nocami.
Zanurzał się pieśnią w otchłań,
Do dna początku świata;
Tak nie śpiewają dzieci,
Ani ludzie dorośli.
Śpiewał, że czas w przyrodzie
Ginie nie mając siły,
Lecz jest niszczącą potęgą
Dla samotnego człowieka.
Daleko wiatr niósł echo
Potężnej pieśni starca;
Głos na południe dotarł,
Echo dotknęło północy.
Tam młody Joukahainen,
Łakomy kot lapoński,
Chytry na mleko sławy,
Dowiedział się, że ktoś
Piękniej śpiewa od niego
Pośród lasów Väinöli,
Na łąkach Kalevali.
Gwałtownie się rozgniewał.
Z zazdrości rozum stracił.
Napuszył się jak kot
Przeciw Väinämöinenowi
Dlatego tylko, że śpiewa
Piękniejsze pieśni niż on.
Pobiegł do starej matki,
Do mądrej starej pani.
Rzekł jej, że pragnie wyjechać,
Przysiągł wyjechać bez zwłoki
W krainę Väinämöinena,
By Väinö wyzwać na pieśni.
Ojciec mu nie pozwalał,
Matka wzbraniała stara,
Aby nie pędził za echem,
By Väinö wyzwać na pieśni:
"Tam zaczarują ciebie.
Wystawią cię na drwiny.
Będziesz na głowie chodził
Po gołoledzi śliskiej,
Nogami chwycisz gwiazdę,
Rękami powietrze mroźne."
Rzekł młody Joukahainen:
"Wielka jest mądrość ojca,
Głęboka mądrość matki,
Lecz moja mądrość najwyższa,
O tym najlepiej wiem sam.
Srom zadam pieśniom jego,
Gdy tylko podejmę walkę,
I tak go zaczaruję,
Że zginie po nim slad.
Będzie pieśniarzem ostatnim,
Najgorszym z wszystkich pieśniarzy.
Będzie miał buty z kamienia,
Spodnie będzie miał z drzewa,
Kamienny kaftan na piersi.
Zrobię mu dugę z kamienia,
Dam rękawice kamienne,
Kamienną czapką nakryję
Wraz z głową jego pieśń."
Już bierze pięknego konia,
Z którego nozdrzy ogień,
A z kopyt sypią się skry.
Już go zaprzęga do sań
O pozłacanych płozach
I prosto z progu skacze
W sanie gotowe do drogi.
Smagnął biczem rumaka,
Biczem perłami zdobionym;
Koń ruszył ogniem po śniegu,
Jak burza pomknęły sanie.
Pędził dzień jeden, drugi
I cały niemal dzień trzeci...
Trzeciego dnia przystanął
Pośród lasów Väinöli,
Na łąkach Kalevali.
Mocarny Väinämöinen,
Pieśniarz nad pieśniarzami,
Odbywał właśnie podróż
Prowadząc równo sanie
Pośród lasów Väinöli
Przez łąki Kalevali.
Jak burza wpadł Joukahainen.
Najechał saniami z góry:
Dyszel zderzył sie z dyszlem,
Konie otarły się łbami,
Uprząż splotła z uprzężą,
Lejce i łuki chomąt
Jak dziki chmiel się splątały.
Stanęli naprzeciw blisko,
Pot ściekał z ich rumaków,
Para dymiła obficie.
Zapytał go Väinämöinen:
"Powiedz no mi, kochanku,
Z jakiego rodu pochodzisz,
Ty, który tak niebacznie
Najeżdżasz w szerokim polu
I pędząc jak szaleniec
Rwiesz drogocenną uprząż,
A moje piękne sanie
Rozbijasz jak zabawkę?"
Sprężył się Joukahainen
Jak strzała na cięciwie:
"Jam młody Joukahainen.
Ktoś ty? Odpowiedz zaraz!
Jakiego jesteś rodu,
Nędzniku, kim są twoi?"
Mocny i stary Väinö
Przedstawił mu się grzecznie,
Potem powiedział: "Z drogi!
Jesteś ode mnie młodszy,
Zejdź z drogi, pókim dobry."
Lecz dufny Joukahainen
Nie chce słuchać tych słów:
"Tu nie o młodość idzie
Ani o twoją starość!
Ten zajmie główną drogę,
Kto rozumem mądrzejszy!
Ty jesteś Väinämöinen,
Ja - chcę się z tobą zmierzyć
I nie ustąpię tak długo,
Aż cię pokonam w pieśni.
Zacznijmy już, od razu,
Nie czekając na cytry,
Niech klinga mojej pieśni
Uderzy w twoje słowa.
Jesteś gotów do walki?
Jeśli tak, daj mi pole!"
Na słowa ostrożądłe
Väinämöinen miód leje:
"Jaki ze mnie zaklinacz,
Jaki tam pieśniarz ze mnie?
W tym zaścianku - siedlisku,
Spędziłem całe życie.
Moja magia? Rozumiem,
Kiedy śpiewa kukułka,
Ale było - nie było,
Pozwól teraz usłyszeć,
Co ty lepiej ode mnie
Umiesz rozumem rozgryźć...?"
A na to Joukahainen:
"Coś tam na pewno wiem
I rozumiem dokładnie:
Skąd jest na dachu dym,
A blisko żaru płomień.
Foka lubi zyć lekko,
Pies morski lubi pływać,
Zjada tłuste łososie,
Zjada krążące sieje
Na wodach płaskodennych.
Szczupak ikrzy się w zimie
Podczas tęgiego mrozu,
Pstrąg - tylko w czasie burzy,
A najpłochliwszy okoń
Jesienią pływa w głębi,
Gdy się latem wyikrzy
Na wodach płytkodennych.
Jeśli ci tego mało,
Wiem wiele innych rzeczy:
Północ ma renifery,
Południe końmi orze,
Lapończycy łosiami.
Znam drzewa wzgórza Pisa,
Sosny ze skał na Hornie;
To są bory tak gęste,
Że nie prześliźnie się wąż.
Znam też trzy wodospady,
Jeziora trzy rozległe
I trzy góry wyniosłe
Po same lustro nieba.
Znam wiry Hällä w Häme;
Szumią jak wielka przepaść,
Wiem, wodospad w Karelii
Nazywa się Kaatra,
A ten drugi Vuoksi;
Żaden go nie przewyższa,
Oprócz wielkiej Imatry."
Odtrącił Väinämöinen
Tę mądrość zadufaną:
"Czy to jest mowa męża,
W dodatku żonatego?
Wyjaśnij praprzyczyny
Naszego prapoczątku!"
Tu młody Joukahainen
Zaczął dukać powoli:
"Wiem, skąd wzięła się zięba,
Zięba, panie, to ptaszek,
Wąż zielony to żmija,
A okoń - wodna ryba;
Żelazo bywa giętkie,
Ziemia gorzka jest w smaku,
Woda kipiąca parzy,
A leczy morska woda.
Stwórca to czarnoksiężnik
I pierwszy uzdrowiciel.
Wiem, że z gór płynie woda,
Że z niebios spada ogień,
Że rdzę rodzi żelazo,
Że miedź ze skały biorą.
Najstarsze: glina z wodą,
Najpierwsze z drzew: wiklina,
Pierwszym domem - pień sosny
Powalonej przez wicher,
Garnkiem - drążona skała."
A na to Väinämöinen:
"To cała mądrość twoja?"
"Jeszcze dużo pamiętam -
Chwali się Joukahainen -
Pamiętam ten czas sławny,
Kiedy orałem morze,
Otwierałem otchłanie
Dla srebrnołuskich ryb.
Dno morskie pogłębiałem,
Napełniałem jeziora,
Wznosiłem głowy gór,
Spajałem kości głazów.
To ja ten szósty byłem,
Siódmy spośród mocarzy;
Nadaliśmy kształt ziemi,
A na słupach powietrza
Oparliśmy sklepienie
I rozpięliśmy tęczę.
Księżyc uczyłem chodzić,
Uczyłem słońce biegać,
A Niedźwiedzicę tańczyć
Na czterech wielkich łapach."
"Łżesz - krzyknął Väinämöinen -
Nigdy nie byłeś przy tym,
Kiedy orano morze,
Otwierano otchłanie
Dla srebrnorłuskich ryb.
Gdy morza pogłębiano,
Napełniano jeziora,
Wznoszono głowy gór,
Spajano kości głazów.
Ciebie wtedy nie było
Nawet pod piętą stwórcy,
Gdy nadano kształt ziemi,
A na słupach powietrza
Opierano sklepienie
I rozpinano tęczę.
Gdy noc uczono chodzić,
Uczono słońce biegać,
A Niedźwiedzicę tańczyć
Na czterech wielkich łapach."
Chełpliwy Joukahainen
Znowu język w ruch puścił:
"Jeżeli tego mało,
Mam jeszcze ostry miecz
I żądam, abyś stanął,
Stary Väinämöinenie,
Pieśniarzu wielkousty,
Do walki w szczerym polu!"
"Boję się, ty nicponiu
Zachełpiony po uszy -
Väinämöinen go cedzi
Przez sito swoich słów -
Boję się tknąć nadętej
Purchawki pełnej oszustw,
Boję się ciebie zdeptać
Bo byłby wielki smród."
Skrzywił usta paskudnie
Zmarszczył czoła jak żaba
Joukahainen nadęty
Od dumnych, pustych słów:
"A kto się nie chce zmierzyć,
Do walki stanąć z mieczem,
Tego zamienię w wieprza
O zwisającym ryju;
Ja takich bohaterów
Złożę na kupie gnoju,
Po gnoju będę włóczył
We wszystkie strony świata,
Potem zamknę w oborze."
Spochmurniał Väinämöinen,
Gniew w nim zawarczał piesnią,
Zaczęły padać słowa
Buków obuchem w bęben;
Nie kołysanki dzieciom
Lub zgrabne niewaist zwrotki,
To była pieśń dojrzała,
Z której składa się świat.
Słuchajcie, młodzi chłopcy
I piękne narzeczone!
Śpiewał, że czas w przyrodzie,
Choć ciągle obumiera,
Wciąż jest niszczącą siłą
Dla samotnego człowieka.
Kamienie gryzły słowa,
Deszcze je polewały,
Dreszcz wstrząsał góry z miedzi,
W rzekach tonęły lasy,
A Väinämöinen śpiewał...
Na lejcach sierść wyrosła,
Łozina skryła dugę,
Liść wierzby strzelił z dyszla,
Złote trąciły sanie
Dno jeziora, jak pień.
Dumny bicz w skromną trzcinę
Zamienił się na brzegu,
Koń - w skaczący wodospad,
Miecz nagle z rąk wyrwany
Wbił się piorunem w niebo.
Kuszę napiętą z ramion
Zdjął Väinö, zmienił w tęczę,
Wtedy z pierzastych strzał
Sfrunęły trzy sokoły.
Z kłów ostrych jego psa
Uczynił krzemień w ziemi,
Jego czapkę zamienił
W myślącą w niebie chmurę,
A białe rękawice -
W zerwane lilie wodne
I rzucił na jezioro,
Ażeby jeszcze rosły.
Burkę ubitą z sierści
W chropawy szron rozsypał,
Pas delikatny z bioder -
W jedną smugę gwiazd mlecznych.
I wtedy Joukahainen,
Tonąc w bagnie do bioder,
W trzęsawisku po pas,
W piasku sypkim po pachy,
Pojął, kogo napotkał...
Chce, by nogi go niosły,
Lecz nie może ich unieść;
Nogi obute w kamień,
A na języku węzeł.
Oto - czym być potrafi
Wyzwany w gniewie Väinö!
I po co on tu jechał
Na lekkomyślnych saniach?
Po ciężką swoją klęskę
I przerażenie blade.
Skruszony mówił wtedy:
"Wielki Väinämöinenie,
Granit słów twoich słucha!
Odwołaj te zaklęcia,
Jak ryngraf we mnie wryte,
Wypuść mnie z tej topieli,
Z opresji grzesznej ocal!
Oddam ci w zamian dary
Jak bory nieprzebrane."
Pociągnął Väinämöinen
Jak haczykiem karasia:
"I cóż ty dać mi możesz,
Abym wyrwał zaklęcia
Jak ryngraf w ciebie wryte,
Abym z topieli puścił,
Z grzesznej wyrwał opresji?"
Skłonił się Joukahainen:
"Mam ja dwa sławne łuki,
Dwa łuki doskonałe;
Ten pierwszy strzela ostro,
Drugi celu nie chybia.
Weźmiesz ten, który zechcesz."
Zaśmiał się Väinämöinen:
"Kpię sobie z takich łuków!
Niech z nich strzelają baby.
Mam łuki doskonalsze;
Na każdej ścianie wiszą,
Bez strzelca idą wknieje
I na zwierza polują."
Rzekł i Joukahainena
Wepchnął w toń jeszcze głębiej.
A ów z topieli woła:
"Piękne łodzie dwie mam!
Dwa czółna doskonałe;
Jedno tnie wodę ptakiem,
Drugie wozi ciężary.
Weźmiesz to, które zechcesz."
Zaśmiał się Väinämöinen:
"Kpię sobie z takich łodzi!
Gwiżdżę na twoje czółna.
Moje - rojne jak kaczki -
Rzekę gną na głębinach;
Jedne chodzą mi z wiatrem,
Inne chodzą pod wiatr!"
Rzekł i Joukahainena
Wepchnął w toń jeszcze głębiej.
Broni się Joukahainen:
"Mam dwa ogniste konie;
Jeden śmiga pod siodłem,
Drugi w dugach jak wiatr!
Weź, którego sam zechcesz."
Zaśmiał się Väinämöinen:
"Kpię sobie z koni twoich
I nie chcę o nich słyszeć!
Moje konie piękniejsze;
Grzbiety lśnią jak strumienie,
Kłęby - jak żywe srebro,
Jaśnieją w moich stajniach
Czoła od gwiazd rumaków!"
Rzekł i Joukahainena
Wepchnął w toń jeszcze głębiej.
Broni się Joukahainen:
"O mocny, stary Väinö,
Odwołaj swe zaklęcia
Jak ryngraf we mnie wryte!
Dam ci hełm pełen złota,
Kapelusz pełen srebra -
Na wojnie z karku wroga
Zdjęty przez mego ojca."
Zachmurzył się stary Väinö"
"Kpię sobie z twego złota!
Łotrze, chcesz srebrem kupić
Mnie, u którego srebro
Jak drzewo leży w szopie,
Skrzynie złotem pękają!
Złoto wieczne jak księżyc,
Srebro stare jak słońce
Leży w mych wielkich szopach."
Rzekł i Joukahainena
Wepchnął w toń jeszcze głębiej.
"O mocny, stary Väinö,
Wypuść mnie z tej topieli!
Z opresji grzesznej ocal!
Oddam ci moje zboża,
Odstąpię moje pola,
By się wreszcie okupić."
Pochylił Väinö głowę:
Nie żądam twego zboża,
Nie żądam twego pola.
Mam ja pola żyźniejsze,
Gdzie spojrzysz - w każdej stronie
Brogi i sterty stoją;
Moje pola są ciężkie,
Płodne jak sama wiosna."
Rzekł i Joukahainena
Wepchnął w toń jeszcze głębiej.
Aż młody Joukahainen
Twardego dna rozpaczy
Dotknął miękkim podbródkiem
W topieli aż po szyję.
Zęby wbił w piach przybrzeżny,
Ustami lizał mech
I przez ten mech zielony
Skomlał dalej do Väinö:
Wielki Väinämöinenie,
Granit słów twoich słucha!
Odwołaj te zaklęcia
Nad miękką, cichą wodą!
Zdejmij buty kamienne
I zdmuchnij topiel z oczu,
Zdejm ze mnie ciężki ryngraf,
Odwołaj wyrok swój!
Dam ci mą siostrę Aino;
Rozjaśni twoją izbę,
Pod jej dłonią śpiewają
Garnki, cebry i wiadra,
Czyste przy niej są gwiazdy!
Będzie ci prać odzienie
Jak deszcz majowy liście,
Szaty ci przetka złotem,
Chleba z miodem zamiesi."
Mocny i stary Väinö
Na szczyt wyniósł się pieśni:
Siadł na kamieniu stromym,
Dreszcz radości go trącał.
Ponad słońca zachodem
Już wschodziła jutrzenka,
Siostra Joukahainena.
Wtedy zdjął ryngraf z niego.
Odwołał wyrok wryty,
Wycofał swoje zaklęcia.
Już Joukahainen wolny;
Szyja dźwignęła głowę,
Brodę o mech ociera.
Wodospad skoczył w konia
Pniak wodny dał mu sanie,
Trzcina trzasnęła biczem
W ręku Joukahainena.
Pędzi gnany wściekłością
Do siostry, którą sprzedał,
Do swojej dobrej matki,
Do mądrej starej pani.
Pędzi gnany wściekłością.
Do domu wpadł szalony,
Saniami rozbił szopę,
Dyszlem wrota i ganek.
"Czyżbyś rozum postradał?
Rozbijasz dobre sanie,
Umyślnie łamiesz dyszel,
Czy rdza ci rozum zżarła?" -
Powiedział ojciec w progu,
Matka stała z pytaniem:
"Co ci się przytrafiło?"
Stał z czapką przekrzywioną,
Z sercem bijącym na opak,
Gorzkimi łzami próg polał.
Z ustami w zimną podkowę,
Stojąc na niskim progu
Nos opuścił na kwintę.
"Płaczesz gorzko mój synu,
Jabłko mojej miłości,
Już cię wdeptano w trawę?
Nie płacz, ja cię podniosę,
Nie stój tak smutny w progu,
Z ust twych zdejmę podkowę,
Zanim próg ten przestąpisz."
"Matko, zły los mnie ściga,
Stały się rzeczy złe:
Siostrę swoją sprzedałem,
Oddałem ją starcowi;
Najdroższą siostrę Aino
Rzuciłem w siwą brodę
Trzęsącego się starca,
Aby go skulonego
Rozgrzała ciepłem swoim,
Aby żoną została
Sławnego Väinämöinena."
"Synu, aby to prawda?"
I matka w ręce klaszcze,
Klaszcze w dłonie z radości
Matka mądra jak sowa:
"Ach, jak zawsze pragnęłam
Tego orła mieć w gnieździe!
Człowieka tak sławnego
Zsyła nam oto niebo.
Nie rozpacz, lecz ufność moja
Spotyka twą decyzję.
Wkrótce będzie ci szwagrem
Sam pieśniarz Väinämöinen!"
Lecz młodą, piękną Aino
Ścięła ta wieść jak topór;
Płacze dzień jeden i drugi
Leżąc na niskim progu,
Jak kwiat zerwany z gałęzi,
Ma w obcych więdnąć dłoniach.
Gorycz jej gardło zalewa...
Podeszła do niej matka:
"Nie płacz już, mała Aino.
Będziesz w domu człowieka
Sławnego na świat cały:
W dzień siądzie w jego oknie
Słońce, a w nocy księżyc,
Zostałaś narzeczoną
Jego wspaniałej pieśni!"
Odpowiedziała córka:
"Ty, któraś mnie chowała,
Zrozum, nad czym ja płaczę!
Nad blaskiem moich włosów,
Odbijanych w strumieniu,
Które nad nim czesałam,
Teraz czesać nie będę.
Płaczę nad słońcem moim
I nad dobrym księżycem,
Który przychodził do mnie
Przez ojca jasne okno,
Nad powietrzem błękitnym
I nad domowym niebem."
Nad czym płaczesz dziewczyno?
Twe łzy - to groch zielony,
Który jeszcze nie dojrzał,
Ażeby strąki zrywać,
Oszczędzasz na radości,
Aby smutek rozrzucić.
Tam także przyjdzie nocą
Przyjaciel księżyc w okno
I słońce pójdzie z Tobą,
Gdziekolwiek się obrócisz.
Pójdzie z tobą powietrze,
Całe niebo domowe!
Poziomki pójdą łąką.
Będziesz je mogła zrywać
Tak słodko jak u ojca,
Jak u własnego brata.
Świat cały w tobie jest
I wszędzie tworzy całość.
Runo IV
Pewnego dnia piękna Aino,
Siostra Joukahainena,
Poszła w las naciąć witek
Do chłostania w kąpieli:
Pierwsza witka dla ojca,
Druga witka dla matki,
Trzecia - będzie dla brata
O policzkach różowych.
Wracała lekko do domu,
Biegła przez gaj olchowy,
Tam spotkał ją Väinämöinen;
Las był nią napełniony,
Gdy szła dziewczęcym krokiem
Ku niemu wśród leśnych traw.
"Dziewczyno, tylko dla mnie,
Tylko dla mnie jednego
Noś na szyi swe perły,
Krzyżyk na piersiach złoty.
Niech twoje włosy dla mnie
Będą wstążką związane."
Dziewczyna mu odrzekła:
"Nie myślę ja o nikim.
Krzyżyk jest sam dla siebie,
Wstążka tylko dla włosów.
Nie dbam o szat błękity
Ani o biały chleb!
Wolę ja prostą odzież,
Czarny razowiec z żarn;
Wszystko to mam u ojca
I w domu matki mojej."
Zerwała z piersi krzyżyk,
Wszystkie pierścienie z rąk,
Zerwała perły z szyi,
Czerwone wstążki z włosów.
Niech się tym ziemia cieszy,
Niech się raduje las!
I sama płacząc cicho
Szła bezbronna do domu.
Ojciec siedział u okna
I gładząc toporzysko
Pytał: "Dlaczego płaczesz,
Biedna moja córeczko?"
"Przepełnia mnie zmartwienie.
Z oczu wyciska łzy.
Ty - jesteś moim ojcem,
Posłuchaj, co się stało:
Na ziemię upadł krzyżyk,
Klamra z mojego pasa,
Krzyżyk zerwał się z szyi,
Z pasa miedziana nić..."
We wrotach stał jej brat.
Krzesał gałąź na dugę.
Pytał: "Dlaczego płaczesz,
Moja biedna siostrzyczko?"
"Przepełnia mnie zmartwienie.
Z oczu wyciska łzy.
Ty - jesteś moim bratem,
Posłuchaj, co się stało:
Spadły pierścienie z rąk,
A perły - z mojej szyi.
Z palców pierścienie złote,
A srebrne perły z szyi..."
Siostra siedząc na ganku
Złoty pas haftowała.
Pytała: "Dlaczego płaczesz,
Moja biedna siostrzyczko?"
"Przepełnia mnie zmartwienie.
Z oczu wyciska łzy.
Ty - jesteś moją siostrą,
Posłuchaj, co się stało:
Spadło złoto ze skroni,
A srebro z moich włosów
I nić błękitna z czoła,
A wstążkę zdeptał wiatr..."
Matka była w spiżarni,
Śmietanę brała z mleka.
Pytała: "Czemu płaczesz,
Biedna moja córeczko?"
"Ty, co mnie wykarmiłaś,
Ty, co mnie wychowałaś,
Sama od zgryzot ciężkich
Nie mogłaś mnie uchronić.
Ty - jesteś moją matką,
Posłuchaj, co się stało:
Poszłam w las naciąć witek
Do chłostania w kąpieli;
Pierwsza witka dla ojca,
Druga była dla ciebie,
Trzecia - była dla brata
O policzkach różowych.
Wracałam już do domu
Biegnąc przez gaj olchowy.
Osmo zawołał z pola,
Kaleva z karczowiska:
"Dziewczyno, tylko dla mnie,
Tylko dla mnie jednego
Noś na szyi swe perły,
Krzyżyk na piersiach złoty.
Niech twoje włosy dla mnie
Będą wstążką związane."
Zrzuciłam krzyżyk z piersi,
Spadły pierścienie złote,
Zerwałam perły z szyi,
Czerwone wstążki - z włosów.
Niech się tym ziemia cieszy,
Niech się raduje las!
A sama tak mu rzekłam.
Nie myślę ja o nikim.
Krzyżyk jest sam dla siebie,
Wstążka tylko dla włosów.
Nie dbam o szat błękity
Ani o biały chleb!
Wolę ja prostą odzież,
Czarny razowiec z żarn;
Wszystko to mam u ojca
I w domu matki mojej."
Wtedy matka wzruszona
Szepce jej w tajemnicy
Owoc swojej mądrości:
"Zdmuchnij z czoła złe myśli.
Przez rok jedz masło świeże,
Będziesz jak trawa w rosie.
Rok drugi - mięso z wieprza,
Będziesz żwawa jak dzięcioł.
Trzeci rok - chleb na mleku,
Piękna będziesz jak paw.
A teraz biegnij szybko,
Otwórz spichlerz na wzgórzu.
Tam skrzynia skrzynię napełnia,
Pasą się kufry opasłe.
Otwórz skrzynie odważnie,
A gdy wieko zaskrzypi,
Skoczy sześć złotych pasów
I siedem szat błękitnych.
Kuutar, córka księżyca,
Dla mnie je nocą tkała,
Päivätär, słońca córka,
Dla mnie zrobiła je dniem.
Gdy byłam młodą dziewczyną,
W lasach zbierałam jagody,
Słyszałam, jak córka księżyca
Ze srebrnych kłębów tka.
Widziałam, jak Päivätär
Ze słońca przędzie wątek.
Wtedy pobiegłam do nich
Skrycie z cichym błaganiem.
Błagałam je żarliwie
Jak suchy piasek o deszcz:
Kuutar, córko księżyca,
Rzuć na mnie trochę złota!
Päivätär, córko słońca,
Rzuć na mnie trochę srebra!
Proszę was, naga jak strumień,
W którym się odbijacie.
Kuutar dała mi złoto,
Päivätär srebro mi dała.
Miałam złoto na czole,
Srebro miałam we włosach.
Szłam jak sosna w bursztynie
Przez bór do domu ojca.
Szłam tak dzień jeden, drugi,
Aż naraz, dnia trzeciego
Prysło złoto na czole,
Spadło srebro z mej głowy.
Napasłam nimi kufry,
Jak wieprze spichlerze opasłe,
Nie chciałam na nie patrzeć.
One tam dotąd leżą.
Przewiąż błękitem oczy,
A złotem opleć czoło.
Szyję perłami owiń,
Złotym krzyżykiem piersi.
Na czystą lnianą koszulę
Przywdziej suknię wełnianą,
Przewiąż się pasem błękitnym,
Naciągnij cienkie pończochy
I haftowane pantofle,
A swoje długie włosy
Przepleć jedwabną nicią.
Włóż palce w złote pierścienie,
Przeguby rąk w złote kręgi.
Wyjdziesz ze spichrza jak kwiat
W naszym bujnym ogrodzie
Na radość swym rodzicom;
Piękniejsza niż korowód
Najurodziwszych dziewcząt,
Skryta przed okiem wędrowca
Jak kwiat paproci w lesie,
Pachnąca leśnym zapachem
Jak malina wśród lipca."
Tak jej mówiła matka,
Lecz córka nie słuchała.
Wybiegła cała we łzach,
Szła w smutku przez podwórze,
Które ją zapytało:
"Czy wiesz, jaka jest dusza
Szczęśliwie urodzonych?
Ty jeszcze nie wiedziałaś,
Posłuchaj teraz dobrze:
Ich dusza jest jak fala,
Jak woda w pięknym skopku.
Dusza strapionych dzieli
Los smętnej kurki wodnej.
Słuchaj duszy strapionych
Jak krzyku wodnej kurki.
Dusza nieszczęnych leży
Jak pod okapem śnieg,
Jak w deszczu śnieg marcowy,
A jej źrenica błyszczy
Jak brudna woda w studni.
I często zasmucona
I nieszczęśliwa dusza
Chodzi po suchych trawach,
Po ciernistych tarninach.
W jałowcach się ostrych nurza
Dusza dziewczyny samotnej,
Której serce spłonęło
Jak czarny w ogniu węgiel."
"Czy nie byłoby lepiej
Na świat ten nie przychodzić
I nigdy nie urosnąć?
Nie znałabym udręki
I nie zaznała rozpaczy,
Gdybym bezgłośnie umarła
W mej siódmej nocy życia.
Gdybym cicho odeszła
W wieku ośmiu wieczorów,
Starczyłaby mi wówczas
Piędź jedna białego płótna
I parę łez matczynych,
Jedna łza mego ojca
I suche oczy brata.
Wystarczyłby mi kopczyk
Wielkości czapki zimowej."
Tak rozpaczała dzień, dwa,
Trzeciego dnia matka pyta:
"Gdzie bije źródło płaczu,
Skąd ty łzy swoje bierzesz?"
"Głębokie źródło płaczu...
Łez starczy na całe życie.
To ty mnie zaprzedałaś,
Na siwą rzuciłaś brodę
Łaknącego mnie starca,
Abym go skulonego
Rozgrzała ciepłem swoim.
Lepiej było mnie rzucić
W wir wzburzonego morza,
Oddać rybom za siostrę
Lub za krewniaczkę siejom.
Żyć z rybami jak siostra,
Mieć sieje za krewniaczki
To lepiej niż się tulić
Do siwej brody starca,
Co w wełnianych skarpetach
Grzeje się przy kominie."
To rzekłszy rozgniewana
Pędem biegnie na wzgórze.
Wchodzi jak sen w drzwi spichrza,
Odważnie rozwiera skrzynie.
A gdy zgrzytnęły wieka,
Sześć złotych pasów skoczyło
I siedem szat błękitnych
Na jej spragnione dłonie.
Odziewała się we śnie.
Skroń skuła obręcz ze złota,
Porosło srebro we włosach,
Błękitna przepaska na czole,
Frunęły czerwone wstążki.
Piękna jak gałąź czeremchy
Ścięta ojcowskim toporem
Szła przez pola i łąki,
Tonęła w lasach czarnych,
Śpiewała sama jedna
Zabłąkana w swej pieśni:
"Głowę rozsadza cierpienie,
Jak ostry bukowy klin
Z drzewa już umarłego.
Mogę krewną mu być,
Aby się dobrze czuł
W martwej jak on materii.
Niech w kleszczach tej zgryzoty
Pękną dojrzałe orzechy.
Pora już z tego świata
Odejść jak z progu domu,
Pójść sobie do Manali,
Wejść w bramę Touneli...
Ojciec nie będzie płakał,
Matka płakać nie umie,
Siostra ma oczy bez łez
I suche oczy ma brat.
W czystej tam będzie wodzie
Czyste poiło mnie dno,
Będą moje źrenice
W szklane ślepia ryb patrzeć."
Dzień jeden, potem drugi
Szła przez pola, przez lasy,
U schyłku dnia trzeciego
Przez nadmorskie sitowia.
Tam ją noc przychwyciła
Palcami, po omacku,
A gardło żal uciskał
Dłonią ojca i matki.
Aż noc od płaczu zmiękła,
A kamień porósł solą,
Gdy siedziała na skraju
Roztańczonej zatoki.
Zaczepiło ją słońce
Wzrokiem ciepłym, bez słowa.
Poszła za tym spojrzeniem
Aż na szeroką wodę,
Gdzie trzy panny pływały
Jasnonagie w sitowiach.
Aino chciała być czwartą:
Wierzbie suknię powierza,
A koszulę - osice.
Naga, pończochy rzuca
Na półnagą już ziemię,
Pantofle rzuca skałom
Na piasek perły rzuca,
Pierścienie - w sypki żwir.
Aino płynie do rafy
Lśniącej jak złoto czyste.
Już jest Aino u celu,
Już na skale usiadła,
Na tym kamieniu pstrym,
Błyskającym zdradliwie.
Oto chwieje się skała,
Pogrąża się z dziewczyną.
Aino spada jak chmurka
Po deszczu lekko w morze,
A tonąc cicho mówi:
"Chciałam ledwie twarz obmyć
I wykąpać się w falach...
Nagle gołąb utonął;
Wiem, jak umiera ptak.
Niechaj mój drogi ojciec -
Dopóki będzie żył -
Nie chodzi tu na łowy,
Nie rzuca tutaj sieci!
Chciałam ledwie twarz obmyć
I wykąpać się w falach...
Nagle gołąb utonął;
Wiem, jak umiera ptak.
Niech nigdy moja matka -
Dopóki będzie żyła -
Nie pierze w tej zatoce
Sukien ani chust swoich!
Chciałam ledwie twarz obmyć
I wykąpać się w falach...
Nagle gołąb utonął;
Wiem, jak umiera ptak.
Niech nigdy brat mój drogi -
Dopóki będzie żył -
Nie poi swego konia
Nad brzegiem tej zatoki!
Chciałam ledwie twarz obmyć
I wykąpać się w falach...
Nagle gołąb utonął;
Wiem, jak umiera ptak.
Niech nigdy moja siostra -
Dopóki będzie żyła -
Nie myje swoich oczu
Nad brzegiem tej zatoki!
Każda kropla w tej wodzie
To kropla mojej krwi.
Z okruchów mego ciała
Ławice ryb powstają.
Gałęzie ponad brzegiem
To kruche me ramiona,
A trawy nad zatoką
Pachną jak włosy moje."
Już zniknął w szarej wodzie
Ostatni oddech Aino.
Kto teraz wieść poniesie,
Powie, że Aino nie ma
W drewnianym domu ziemi,
W rzeźbionej izbie ojca?
Niedźwiedź poniesie wieść
I powie, że jej nie ma,
Ale niedźwiedź utonął
W najtłustszym stadzie krów.
Kto teraz wieść poniesie,
Powie, że Aino nie ma
W drewnianym domu ziemi,
W rzeźbionej izbie ojca?
Wilk poniesie tę wieść
I powie, że jej nie ma,
Lecz wilk nie ubiegł daleko,
Wpadł w tłustych jagniąt stado.
Kto teraz wieść poniesie,
Powie, że Aino nie ma
W drewnianym domu ziemi,
W rzeźbionej izbie ojca?
Lis poniesie tę wieść
I powie, że jej nie ma,
Lecz lis nie ubiegł daleko,
Wpadł w tłustych gęsi stado.
Kto teraz wieść poniesie,
Powie, że Aino nie ma
W drewnianym domu ziemi,
W rzeźbionej izbie ojca?
Zając poniesie tę wieść
I powie, że jej nie ma,
Zastrzygł zając uszami,
Myśląc: "Honor lub śmierć!"
I ruszył wiatropędem:
Uchem kierunek łapał,
Cwałował kusym udem,
Sadził skokiem dosiężnym,
Aż wpadł w drewniany dom,
W rzeźbioną izbę ojca.
Przykucnął w progu łaźni,
Gdzie panny się kąpały,
Dotykał je wąsami,
Rozpoznając ich płeć.
Od rózg i żaru krwiste
Dziewczęta z niego drwiły:
"Zdatnyś w sam raz na pieczeń;
Podwieczorek dla pana,
Ranną strawę dla pani,
Podobiadek dla córki
Lub obiad dla ich syna."
Zając wypukłym okiem
Po nagich ciałach skakał:
"Niech w garnkach waszych Lempo
Zmieni się w coś lepszego!
Ja przynoszę wam wieść,
Z którą przysyła mnie morze:
Nie ma już misy cynowej,
Przepadła klamra srebrna,
Pas miedziany jest martwy.
Nie ma już waszej Aino!
Dziś siostrą ryb została,
Bliską krewniaczka sieji.
Dach się nad nią zatrzasnął
Dwóch zbitych z sobą fal."
Rozpłakała się matka,
Słowa jej były słone
I słony też był język,
Którym je wyrzekała:
"Niech nigdy żadna matka -
Dopokąd żyje na ziemi -
Nie kołysze swej córki
Pod wiatr z przeciwnej strony,
Jak ja wykołysałam
Córkę aż na dno morza."
Matka płacz topi głębiej
Niż Aino utonęła,
Co w morzu śpi jak strumień.
Matka słone łzy leje
Tam, gdzie strumień zaginął.
Strumień gorzko śpi w morzu,
Matka słone łzy leje
Po zgasłym ogniu twarzy
I po cichych westchnieniach.
Strumień gorzko śpi w morzu,
Matka słone łzy leje
Na swe ciche westchnienia,
Które pod suknią dusi.
Strumień gorzko śpi w morzu,
Matka słone łzy leje,
Co pod bluzką się tłoczą
Niby żywe istoty
I cisną się zduszone
W dół, w czerwone pończochy.
Strumień gorzko śpi w morzu,
Matka słone łzy leje
Przez czerwone pończochy
W pantofle szyte złotem.
Strumień gorzko śpi w morzu,
A łzy same się leją
Z pantofli szytych złotem
Coraz pod ziemię głębiej,
Na pożytek korzeniom,
Źródłom na większą chwałę.
Krągłe słone łzy matki
Wokół okrągłej ziemi
Potoczyły się rzeką
Jedną, a potem trzema...
Trzy popłynęły rzeki;
Na każdej szumiał wiatr,
Wodospad spinał każdą
Na stopniach nagich skał...
Na każdym stopniu skały
Wzniósł się pagór ze złota,
Na każdym złotym wzgórzu
Biała wyrosła brzoza.
Na wierzchołkach trzech brzóz
Usiadły trzy kukułki
I ponad rzeki szum
Śpiewały życia chwałę:
Pierwsza wyznaje miłość,
Druga błaga kochanka,
Trzecia pragnie radości.
Ta, co wyznaje miłość,
Trzy śpiewała miesiące
Nad wodnym grobem Aino.
Ta, co błaga kochanka,
Śpiewała sześć miesięcy
Opuszczonemu chłopcu,
Który w cierpieniu siwiał.
Ta, co pragnie radości,
Dla zrozpaczonej matki
Śpiewała całe życie,
Aby ją uweselić.
Otrząsnęła się matka
Z piór dzwoniącej kukułki.
Trzeba strzec się uroku,
Jaki zadaje jej krzyk,
Rytmiczny i dokładny,
Jakby liczyła kroki
Człowieka, w którym zawsze
Bije zranione serce,
Gdy liczy dojrzały smutek,
Od łez w oczach pełniejszy.
Wtedy życie usycha:
Starość rośnie na cal, Młodości na piędź ubywa...
Runo V
Już przekazano posłanie:
Daleko rozeszła się wieść
O utopionej dziewczynie,
O śmierci niewinnej i czystej.
Mocarny Väinämöinen
Cały napełnił się bólem
I łzami ten ból wylewał.
Płakał wieczorem i rankiem,
A czarne noce żałobne
Głuchły od jego lamentu:
"Gdzież jest dziewczyna piękna?
Zniknęła w lustrze morza...
Czy chociaż jej odbicie
Dojrzę w wodzie przejrzystej?"
Chodził smętny i wzdychał
Nad lazurowym morzem
Prosząc sennego Untamo:
"Nie śpij w tej smutnej chwili.
Odsłoń wszystkie sny swoje!
I wskaż mi, gdzie mieszkają
Krewniacy boga Ahto,
Gdzie się bezwstydnie leniwią
Wodnice królowej Vellamo?"
Bóg Untamo zaspany
Zamachnął rękami jak wiatrak,
Senne odsłonił widzenie:
"Tam są krewniacy Ahto,
Tam leżą wodnice Vellamo,
Na krańcu mglistego przylądka,
Na skraju wyspy zamglonej.
Pod głębokimi wodami
Na żyznym, czarnym dnie
Żyją krewniacy Ahto,
Pląsają rusałki Vellamo,
W domkach z kamieni barwnych,
Za murem potężnych głazów."
I stary Väinämöinen
Przewinął linki rybackie.
Największy haczyk wybrał
I wrzucił go do saka.
Pracując jednym wiosłem
dotarł do skraju wyspy,
Do brzegu wyspy zamglonej
Na krańcu mglistego przylądka.
Tam zapolował jak umiał
(A dobrze władał wędziskiem!)
Pochłonięty swą pracą
Zarzucił haczyk największy:
Świsnęła srebrna nić,
Złociście zadrgał sznur.
Nad wodą tajemniczą
Kołysać się zaczęło
Jego wędzisko z miedzi.
Aż pewnego poranka,
po kilku dniach czekania
Pstrąg haczyk połknął największy.
Väinö go wciąga do łodzi
I w pusty rzuca koszyk.
Haczyk z pyszczka wyjmuje
I pieszczotliwie rzecze:
"A cóż to za rybeńka?
Jeszczem nie widział takiej!
Sieje nie są takie gładkie,
Na łososia zbyt biała,
Na szczupaka zbyt szara.
U samców płetwy są większe,
A u samiczek małe;
Panny wodne są w prążki,
Rusałki wstęgę mają,
A uszy ich gołębie.
To chyba łosoś morski
Lub okoń z tajemnej głębi."
Väinö nóż długi nosił
U pasa w srebrnej oprawie.
Wyjął go teraz z pochwy,
Aby rozpłatać rybę.
Już dzierży rękojeść w dłoni,
Już dłoń ćwiartować gotowa,
Ciąć pięknego łososia
Na przekąskę poranną,
Na śniadanie rybackie,
Na obiad przypiekany,
Na wspaniałą wieczerzę.
Już zimne srebro noża
Przy srebrnej łusce ryby...
Naraz srebra obydwa
Odskoczyły od siebie
I łosoś skoczył w morze,
Zwinnie się z rąk wypłoszył,
Z jego czerwonej łódki
Dał susa na dno morza.
Ryba była przekorna:
Z fal wychyliła głowę,
Z piątym porywem wiatru
Bok odsłoniła prawy,
Blisko, na fali siódmej
Ruszyła płetwą prawą,
A na siódmym grzywaczu,
Już na fali dziewiątej
Lewą unosząc płetwę
W te słowa się ozwała:
"Stary Väinämöinenie!
Skądże ci myśl powstała,
Że byłam ja stworzona
Na przekąskę poranną,
Na śniadanie rybackie,
Na obiad przypiekany,
Na wspaniałą wieczerzę?"
Väinö zdziwiony pyta:
"Dlaczego jesteś rybą?"
"Rybą jestem. Być mogę
Gołębiem na twoim dachu,
Żoną twoją u boku,
Pościel ścielić ci mogę,
Poduszki kłaść pod powałę,
Izbę twoją szorować,
Z kurzu zmiatać podłogi,
Ogień w piecu rozpalać,
Piec chleby smakowite,
Zamiesić ciasto z miodem,
Dolewać piwa w szklanicę,
Dogadzać potrawami.
Nie jestem ja łososiem
Ni pstrągiem, ni okoniem,
Dziewczyną jestem młodą,
Siostrą Joukahainena,
O którą zabiegałeś
Przez całe życie swoje.
Tak, wielki, krzepki starcze,
Ty żałosny mądralo!
Dziś byłeś nierozważny,
Stary Väinämöinenie.
Utraciłeś na zawsze
Rusałkę mórz Vellamo,
Najdroższą córkę Ahto!"
Stary Väinö oniemiał,
Stał z sercem zasmuconym.
"Tyś siostrą Joukahainena?
Powróć do mnie raz jeszcze!"
Lecz to się stać nie mogło
Ani teraz, ni później...
Zniknęła znowu w falach,
W jasnej, głębokiej wodzie,
Pośród ścian granitowych
Na podłodze kamiennej.
Został Väinö z myślami,
Z płonącą raną w sercu,
Dzierzgał sieci z jedwabiu,
Przesiewał przez nie wodę,
Jak siano przelewał fale
Zatoki Łososiowej:
Przetrząsał prądy morskie,
Wszystkie Väinöli wody,
Kalevali przesmyki,
Nurty rzeki Joukoli
I pobrzeża Laponii.
Zgromadził jarmark ryb,
Lecz nie złowił tej jednej,
Która nim owładnęła;
Rusałki mórz Vellamo,
Najdroższej córki Ahto!
I stary, krzepki Väinö
Stał z sercem zasmuconym,
Stał z przekrzywioną czapą
Na przekrzywionej głowie.
"Cóż ze mnie za szaleniec!
Jaki mój męski rozum?
Bystry byłem jak wiatr,
Serce miałem szlachetne.
A oto coś się stało
I pękło w moim życiu...
Czyżby napad starości?
Myśl moja słabnie nagle.
Gdzie jest moja odwaga,
Którą tak się chlubiłem?
Gdzie rusałka Vellamo,
O którą zabiegałem
Przez całe życie moje?
Gdzie najmłodsza mórz panna,
Najwierniejsza dziewczyna?
Z miedzianego wędziska
Skoczyła na dno łodzi,
Ale jej nie umiałem
W dłoni swojej utrzymać,
Zaprowadzić do domu
Przecudnej dziwożony...
Sam ręką swoją prawą
Posiałem ją w głębinach!"
Strapiony ruszył w drogę
Ku swojemu domostwu.
"Gdzież te złote kukułki,
Które szczęście wróżyły
W chłodne ranki, wieczory,
Czasem w południa porę?
Kto wykradł im głos z gardła
I pieśni piękne zdusił?
Troska radość wykradła,
Ból zagłuszył ich pieśni...
Nie słychać ich wołania,
Złotych słońca pożegnań,
Miłych dzwonnych wieczorów,
Srebrem ranków dźwięczących...
Nie umiem pojąć życia!
Co począć, aby trwała
Radość w szerokim świecie
Wielka jak cała ziemia?
Jak chodzić po tej ziemi,
Aby nas nie mijała?
Gdyby tak moja matka
Snem twardym nie zasnęła,
Gdyby mogła się zbudzić
Na jedną jedyną chwilę,
Mogłaby mi powiedzieć,
Co uczynić należy,
Ażeby się nie ugiąć
Pod tym bólem kamiennym,
Aby mnie czarna rozpacz
Nie topiła śród nocy,
Pośród doby ponurej...
Usłyszała go matka
Z przejrzystych luster wód:
"Jam nigdy nie zasnęła.
Posłuchaj, co ci radzę,
Jak masz postąpić, synu,
Ażeby się nie ugiąć
Pod tym bólem kamiennym,
Aby się czarna rozpacz
Nie topiła śród nocy,
Pośród doby ponurej.
Idź do dalekiej Pohjoli:
Tam panna w pannę wspaniała,
Młódki dwakroć wdzięczniejsze,
Piękniejsze i zgrabniejsze
Od garnkotłuków z Jouko,
Od ślamazarnych Laponek.
Tam, w dalekiej Pohjoli,
Wybierzesz sobie żonę,
Taką, co oczy ma piwne,
Kolana zgrabnej łani,
Taką skoczną i gibką W Pohjoli tylko znajdziesz."
Runo VI
Mocny i stary Väinö
Gotuje się do drogi:
Chce jechać do Pohjoli,
W kraj mrozu i wiecznej nocy.
Wyszukał w stajni rumaka
Maci sytego grochu,
Wdział złotš udzienicę
I srebrne cugle koniowi.
Skoczył miękko na grzbiet
I próg rodzinny porzucił.
Popędził chyżo drogš,
Galopem gnał na przełaj
Na swoim ršczym koniu
Maci sytego grochu.
Minšł pola Väinöli,
Wrzosowiska Kalevy...
Koń go od stron rodzinnych
Niósł cwałem w daleki wiat.
Gnał po brzegu nadmorskim,
Po nadmorskich kamieniach,
Nie zamoczywszy kopyt
Koń jego migły gnał.
A młody Joukahainen -
Chudy lapoński kot -
Złakniony mleka sławy
Łapczywie pił gniew i złoć
Pałajšc nienawiciš
Do wiekowego pieniarza,
Starego Väinämöinena.
Ukuł ognisty łuk
W zapale starań własnych,
Ażeby kusza mierzyła
Czas - lepiej niż cień topoli.
Grzbiet jej umocnił miedziš,
Naprężył go żelazem,
Wyrył złote rysunki,
Uwypuklił je srebrem.
Skšd jednak wzišć cięciwę?
Zrobił jš z łosia Hiisi,
Z włosia końskiego Lempo,
Skręcił jš z żył złego ducha.
Już narzšdzona jest broń:
Łuk się pręży jak żmija,
Kusza najwyższej ceny.
Po wierzchu koń wyryty,
A z boku - rebak z miedzi,
Na rodku panna drzemie,
W spucie przykucnšł zajšc.
Nacišł cały stos strzał:
Każdy pocisk trzypióry,
Tylce z twardego dębu,
Ostrze oblane smołš.
Do każdej strzały przyszpilił
Jaskółki migłej pióra
Lub wesołego wróbla.
Potem ostrza swych strzał
Hartował w jadzie węża,
W trujšcej jusze żmii.
A gdy już strzały gotowe,
Łuk napina truciznš,
W gęstwinie się zasadza.
Na Väinö starego czyha,
Na przyjaciela morza,
Na Suvantolainena.
Czatuje bez wytchnienia:
W południe, wieczór, rano,
Sypia w otwartym oknie,
Za węgłem spichrza się kryje,
Ku drodze polami się skrada
Z kołczanem zatrutych strzał.
Straż pełni dniem i nocš
Nie zasypia w południe:
Z żšdłem na łuku cięciwie
Węszy pięknego łososia.
Chciwy lapoński kot
Chodzi aż nad zatokę,
Gdzie lni przylšdek ognisty,
Aż nad brzeg wodospadu,
Gdzie rzeka wieta kipi
Z oburzenia i gniewu,
Że przeglšdać się musi
W jego fałszywych lepiach.
Aż pewnego poranka
lepišc gku słońcu oczy
Dojrzał na falach cień
Jak obłok rozkołysany.
Czy ze wschodu ten to obłok,
Czy to jutrzenki wiatłoć?
To nie obłok ze wschodu
Ani jutrzenki wiatłoć,
To jedzie Väinämöinen,
Pieniarz nad pieniarzami!
Na swym ršczym rumaku
Maci sytego grochu
Ku sławnej zmierza Pohjoli!
Zerwał się Joukahainen,
Chełpliwy kot lapoński,
Sięga po łuk ognisty,
Chwyta swš kuszę celnš,
By zabić starego Väinö,
Przyjaciela potoków.
Matka, wiekowa pani,
Z wielkiej słynšca mšdroci,
Tak przemówiła do syna:
"mierć napinasz na łuk?
Nacišgasz kuszę żelaznš?"
Pyszałek Joukahainen
Pysznymi odrzekł słowy:
"mierć napinam na łuk,
Nacišgam kuszę żelaznš
Na głowę Väinämöinena!
W ródło strumieni mierzę,
Do Väinö będę strzelał!
Powalę wielkiego pieniarza,
Serce przeszyję srzałami,
Przez jego plecy dziurawe
Zemstę swojš przesieję!"
Matka chce syna powstrzymać:
"Nie wolno strzelać do Väinö,
Do syna krainy Kalevy!
To człowiek wielkiego rodu,
Syn dobrej mojej szwagierki.
Gdyby go zabił, synu,
Pień by umarła na ziemi!
A cóż ponad radoć zwykłš
Lepszego na tym wiecie?
Cóż ponad pień słodszego
Znaleć można na ziemi,
Na wiecznych łškach Manali,
W pałacach Touneli?"
Lecz pyszny Joukahainen
Ma wyobranię płytkš,
Przestrogę matki puszcza
Mimo swych kocich uszu.
Dłoń go zachęca do strzału,
Dłoń druga się przeciwi;
Ramiona łuk napinajš,
Palce biegajš po spucie,
A język mówi słowa:
"Niech cała radoć wiata
Po dwakroć zginie we mnie!
Niech pieni wszystkie milknš
Przebite gwizdem strzały!"
Napina kuszę ognistš,
Napina łuk miedziany.
Wsparł go na nodze prawej,
Wsparł na lewym kolanie.
Wybrał strzałę z kołczana
Z czarnymi lotkami piór,
Strzałę układa na kuszy,
Opiera na cięciwie.
Wparł teraz łuk ognisty
W barku prawego wklęsłoć,
W Väinämöinena mierzy
Zaklęciem naglšc strzałę:
"Pęd celnie, grocie brzozowy!
Rdzeniu sosnowy, przebijaj!
Sprężysta konopna cięciwo,
Zeskakuj i znów się pręż!
Niech pióra strzałę poderwš,
Gdy ręka celuje zbyt nisko,
Gdy mierzy zbyt wysoko,
Niech strzała lot swój zniży."
Już szarpnšł spustem ostro:
Wypucił strzałę pierwszš.
Poniosło jš zbyt wysoko,
Trafiła prosto w niebo,
Aż się w kurzawie chmur
Baranki spłoszyły obłoków.
Lecz cóż to jest dla strzelca,
Którego nikt nie widzi?
Wypuszcza strzałę drugš.
Ta jednak szła zbyt nisko,
Wbiła się w jšdro ziemi:
Z bólu skrzywiło się morze,
Na brzegu wydmę piaszczystš
Jak bańkę rozniosło po wodzie.
Dopiero strzała trzecia,
Puszczona celnie z łuku,
W łopatkę bystrego łosia
Wbiła się powaliwszy
Tęgiego ogiera pod Väinö.
I stary Väinämöinen
Plecami padł na morze;
Dłonie klasnęły o fale,
Pięci pianę wzbijały.
Potoczył się z ogiera
Maci sytego grochu
I toczył się po morzu
Burzšc wody do dna...
Wiatr dšł jak sto wiatraków,
Stromo piętrzyły się fale.
Starego Väinämöinena
Poniosło daleko od brzegów,
Fale miotały nim w głšb,
Aż do dna podmorskiego.
Pyszałek Joukahainen
Pysznił się nad nim z daleka:
"Väinämöinenie stary!
Nigdy nie ujrzš twe oczy
Księżyca wiatła złotego,
Chyba że księżyc utonie.
Nie ujrzysz pól Väinöli,
Wrzosowisk Kalevali,
Chyba że pola te umrš
I pójdš z tobš na dno.
Przez szeć lat będziesz kršżył
Miotany od powierzchni
Aż do dna podmorskiego;
Szeć lat jko pień jodły,
Siedem jak konar sosny,
Osiem jak belka stara!"
Przygniótł Väinö przekleństwem
I rychło wrócił do domu.
Matka go zaraz pytała:
"Czy strzelałe do Väinö?"
Syn odpowiedział dumnie:
"Już trafiłem go celnie,
Zabiłem syna Kalevy!
Szoruje ciałem morze,
Jak miotła omiata głębiny,
W zimnych czeluciach pracuje,
Jest posługaczem rybim.
Palcami wczepił się w morze,
Po morzu pełzał na łokciach,
Potem jak płaska deska
Na plecach się rozłożył.
Już porwała go fala
Jak pierwsza lepsza dziewka!"
Smutnie matka wyrzeka:
"Nieszczesny! le postšpiłe
Mierzšc w Väinämöinena.
Zabiłe Kalevy syna
i bohatera Suvanto,
Syna zabiłe tej ziemi!"
Runo VII
Starego Väinämöinena
Niosło głębokie morze,
Niosło niby pień jodły,
Jak sosnę bursztynową.
Przez długie sześć dni lata
Sześć razy przez noce ciemne
Przed nim płynęła fala,
Nad nim płynęło niebo..
Niesiony falą obcą
Płynął z wysokim niebem
Jeszcze dwa dni najdłuższe,
Jeszcze długie dwie noce.
I wtedy, w noc dziewiątą,
Pod koniec dnia ósmego,
Ból skuł go tak ogromny,
Że sposępniał od grozy:
U nóg nie miał paznokci,
Przeguby rąk zmartwiały,
Jak zasolona ryba
Zesztywniał w słonej wodzie.
"Biada, mi! - wołał w głos
Na wodzie Väinämöinen -
Rzuciłem rodzinne strony,
Opuściłem swe ziemie,
Aby pod gołym niebem
Spać na wodnym posłaniu!
Oto mnie zimno przenika,
A ciężkie pierzyny fal,
Pełne ościstych ryb,
Burza narzuca na mnie.
Bez przerwy tonę w wodzie,
Dreszczami lęku zdjęty
W głębiny się zapadam.
Doprawdy, żart to czysty
O życiu śnić prawdziwym
Na ziemskiej wód polaci!
Mam uwić dom w powietrzu?
Mam-że go sklecić w wodzie?
Gdy do w powietrzu zbuduję,
Będę bez przerwy spadał,
Jeśli zbuduję na wodach,
Wciąż będę musiał tonąć."
Wtedy od stron Laponii
Wielki nadleciał orzeł.
Nie był największy z orłów
Ani też nie najmniejszy.
Raz skrzydłem zaczepiał chmury,
Raz wtóry zaczepiał fale
I przysiadał na morzu,
Dziobem uderzał w rafy.
Zbliżał się lotem płaskim,
Rozglądał się po morzu.
Dojrzał Väinämöinena
W lustrze błękitnej wody.
"Człowieku, co tu robisz?
Bohater na łasce fal?!"
Mocarny Väinämöinen
Chciał powstać i przemówić,
Lecz się uwolnić nie mógł
Z żelaznych objęć fali,
Leżąc mówił do orła,
Który się nad nim unosił:
"Spieszyłem do Pohjoli,
Koń rączy niósł mnie w cwał,
Pędziłem, by dziewczynę
Wybrać sobie na żonę.
W zatoce Luotola,
Nad wodą rzeki Joukoli
Koń martwy padł pode mną,
Choć we mnie strzelec mierzył.
Potoczyłem się w morze.
Włosami czesałem wodę,
W pierzynach burz zasypiałem,
Budziły mnie fale głuche.
Wiatr zawadiacki z północy,
Ze wschodu - brat huragan
Jak sprzedanego w koszu
Od ziemi niósł mnie w topiel.
Dzień rzucał mnie wieczorem
W ramiona nocy morskiej
Nad przepaściami wód
I nie mogłem odgadnąć,
Skąd pierwsza przyjdzie zguba,
Jaka śmierć na mnie spadnie:
Czy zginę z głodu wpierw,
Czy żywy pójdę pod wodę?"
Na to ozwał się orzeł:
"Koniec twojej rozpaczy!
Siadaj na moich skrzydłach,
Na srebrnych piórach moich,
Skacz ze srebrnego morza
W srebrne powietrze suche!
Wyrwę cię z głębi morskiej.
Poniosę, dokąd zechcesz.
Dobrze pamiętam czas,
Gdy karczowałeś Kalevę,
Gdyś ciął lasy Osmoli.
Wtedy tyś moim skrzydłom
Podał brzozę jak wyspę,
Zostawiłeś w powietrzu
Jej wysokie gałęzie,
Aby ptak mógł bezpiecznie
W dlugim wypocząć locie."
Uniósł głowę nad wodę
Väinämöinen i patrzył,
Jak ociekają z niego
Srebrzyste morza fale,
Jak uczepiony u skrzydeł,
Jak osuszony wiatrem
Już stąpa lekkim ptakiem
Na podeszwach z powietrza.
Już orzeł go unosi
Szlakami mocnych wichrów,
Drogą wiosennych ławic
Ku posępnej Pohjoli.
I przyniósł bohatera
Do Sarioli zamglonej,
I lekko go ułożył
Na uprawionej ziemi.
Zapłakał Väinämöinen.
Całował ziemię. Szlochał.
Obejmował brzeg morski
O nieznanym imieniu.
Tysiącem blizn porosły
Jego zranione boki,
A włosy z wodorostów
Zamieniały się w trawę...
Leżał tak dwie, trzy noce
I tyleż dni na pustkowiu;
Był tutaj obcy jak kamień,
Którego nikt nie pożąda.
A chciał być bliski jak drzewo,
Które w rodzinne strony
Podąża równo z wiatrem...
Natenczas służka z Pohja,
Dziewczyna o złotych włosach,
Ze słońcem rozmawiała
I z księżycem zazdrosnym,
Że będzie z nimi razem
Budzić się wcześnie ze snu.
Lecz dnia pewnego służka
Wcześniej niż księżyc, słońce,
Wcześniej, niż zapiał kur,
Niż pisklę wykluło się z jajka,
Wyszła na szare podwórze:
Ostrzygła sześć białych owiec,
Z wełny utkała materię,
Sukien uszyła sześć.
Zanim dzień krok postawił,
Pomyła długie stoły,
Podłogi spryskała wodą,
Zamiotła je do czysta,
Że w progu się przejrzał świt.
Szybko w miedziany skopek
Zsypała krnąbne śmiecie,
Wesoło je poniosła
W najdalszy kąt ogrodu.
Tam usłyszała płacz -
Zdawało się, że morze
Płacze nad piękną rzeką,
Która wiecznie w nim kona.
Płacz był tak przejmujący,
Że śpiesznie do izby wróciła:
"Nad morzem głośno ktoś płacze,
Nie wiem, co się tam stało!
Doleciał mnie płacz znad morza
Głośniejszy niż rzeki szum."
Louhi, pani Północy,
Szczerbata jak ksieżyc o świcie,
W jasne wychodzi podwórze.
Przestępuje próg bramy
I uchem łowi ów płacz.
Dziecko tak nigdy nie płacze,
Tak też nie płacze kobieta,
Tak płacze dorosły mężczyzna,
Gdy posiwieje mu broda
Jak w deszczu majowy bez."
Swoją podręczną łódź
Szybko zepchnęła na wodę;
Sama chwyciła za wiosła,
Klasnęła nimi o fale,
Dziwną wiedziona pewnością,
Jaką ma stary człowiek,
Płynęła szybko tam,
Gdzie Väinämöinen na piasku
Nadmorskim łzy wylewał.
Uvantolainen jęczał
W miejscu bardzo stosownym:
W rowie na samym dnie,
W gęstwinie osikowej.
Usta otwierał lament,
Brodę poruszał wiatr,
Ale podbródek jego
W tym płaczu był jak kamień.
Siwa pani Północy
Podeszła bardzo blisko:
"Na obcej jesteś ziemi,
Rozbitku z ludzkiej skały!"
Uniósł powoli Väinö
Głowę do góry i rzekł:
"Pani, dobrze wiem sam,
Gdzie się teraz znajduję,
W ojczyźnie byłem najlepszy,
Większy niż własny dom!"
Rzecze pani Północy":
Czy wolno cię zapytać,
Czy się dowiedzieć mogę,
Z jakiego jesteś rodu
I jakie twoje miejsce
Wśród ziemskich bohaterów?"
Wstał Väinö i tak mówił:
"Pieśń moja w każdej dolinie
Ptakiem płynie swobodnie.
Czarowałem wieczory
Gwiaździste od moich słów.
Czczono mnie w kraju Väinöli,
Na polach Kalevali...
A teraz nie wiem nawet,
Jakie me przeznaczenie."
Louhi, pani Północy,
Podeszła jeszcze bliżej:
"Już brak mi cierpliwości,
Jakie twoje przygody.
Proszę cię pod mój dach.
Opowiedz mi o sobie!"
Wywiodła bohatera
Z moczarów wprost do łodzi;
Kazała mu siąść przy sterze,
Sama wiosła chwyciła,
Łódź pociągnęła ku wodzie
I szybko mierzyła morze
Lekkimi ruchami ramion.
Rychło do ganku dobili,
Przestąpili próg razem.
Nakarmiła głodnego,
Osuszyła przy ogniu,
Natarła go ziołami
W gorącej, parnej łaźni,
A gdy się dobrze poczuł,
Spytała: "Co ci to, Väinö?
Dlaczego tak płakałeś
Samotnie nad morza brzegiem?
Mów, synu Uvantoli,
Opowiedz swoją przygodę."
"Długo pływałem po morzu.
Pięścią walczyłem z falami.
Naiąkało jak belka
W zimowym morzu ciało.
Bity przez obce burze,
Topiony za włosy w głębinie
Płakałem słonymi łzami
Nad krokiem nierozważnym,
Który sam uczyniłem.
Opuściłem swą ziemię,
Własne rzuciłem pola.
Znalazłem się w tym miejscu,
Gdzie nawet drzewa kąsają,
Jodłowa gałąź siecze,
Brzoza zadaje rany,
A olcha chce mnie rozedrzeć.
Tylko wiatr jest mi bliski,
Tylko słońce mi wierne
W dziwnej, obcej krainie,
Której nie umiem pojąć."
Louhi, pani Północy,
Bardzo się tym przejęła:
"Nie płacz, Väinämöinenie.
Już odzyskałeś władzę,
Którą miałeś w swym kraju;
Bierz łososia z wędzarni,
Czuj się przy stole jak w domu,
Żyj pełną piersią, jak umiesz."
Już spieszy Väinämöinen
Ze swoją odpowiedzią:
"Chociaż gospodarz miły,
Najlepiej - we własnym kraju.
Gdy się gościnność dłuży,
Cudzej wymaga łaski.
Najlepiej we własnym domu.
Oby mi Bóg pozwolił
Do Ojczyzny powrócić,
Do własnej mojej siedziby!
Lepsza we własnym kraju
Woda w łapciu brzozowym
Niż w obcym kraju miody
Spijane ze złotej czaszy."
Na to pani Północy
Odrzekła łaski pełna:
"A co dostanę za to,
Jeśli cię zaprowadzę
Na twoją własną ławę,
Ścieżkę do twojej łaźni?"
Rzekł Väinö jeszcze prościej:
"Dam ci, cokolwiek zechcesz,
Jeśli zawieziesz mnie
Do kraju łąk zielonych,
Do śpiewu moich ptaków.
Może chcesz czapkę złota,
Kapelusz pełen srebra?"
Louhi, pani Północy,
Żachnęła się na te słowa:
"Hola, Väinämöinenie!
Twe pieśni dźwięczą piękniej
Niż złoto w twojej czapce,
Niż w kapeluszu srebro.
Złotem dzieci się bawią,
Srebro na koniach podzwania,
a ty mi wykuj Sampo
I piękne zdobne wieko.
Weź pióra białego łabędzia,
Mleko jałowej krowy,
Miarkę jęczmienie dodaj
I garść jagnięcej wełny.
Za to dam ci w nagrodę,
Dam ci piękną dziewczynę,
Gdy będzie gotowe Sampo,
Córkę ci moją dam
I z nią cię zawiozę razem
W twoje rodzinne strony,
Gdzie kur godziny pieje -
Dla niej cię będzie budził!"
Nie wahał się Väinämöinen
I odpowiedział jasno:
"Nie umiem wykuć Sampo
Ani zdobnego wieka,
Ale gdy wrócę do kraju,
Dobrego przyślę kowala.
Nazywa się Ilmarinen.
On umie wykuć Sampo,
Naczyni zdobne wieko,
Córkę twą oczaruje.
A zręczny jest to kowal,
Z młotników najzręczniejszy!
Wykuł sklepienie nieba,
Stworzył powietrzne wieko,
Mocne. lekkie, przewiewne,
Nad naszą głową się sklepia
Bez śladów ciężkiego młota,
Bez znaku kowalskich kleszczy."
Louhi, pani Północy,
Niezmienną daje odpowiedź:
"Ten córkę weźmie za żonę,
Kto mi wykuje Sampo
I piękne zdobne wieko
Z piór białego łabędzia,
Z mleka jałowej krowy,
Z miarki jęczmiennych ziarn,
Z runa jagnięcej wełny.
Ten weźmie ją, kto to zrobi."
Zaprzęga źrebca mocnego,
Źrebca gniadego do sań.
Już Väinö w pięknych saniach
Wygodne miejsce bierze.
"W drogę! - Louhi przestrzega -
Wcześniej nie unoś głowy,
Nim koń się nie ochwaci,
Nim nie nadejdzie wieczór.
Jeśli głowę uniesiesz,
Jeśli podniesiesz czoło
to spotka cię nieszczęście,
Nie minie cię zły dzień."
Już stary Väinämöinen
Rzucił gniadego w galop,
Aż grzywa się zajęła
Złotawym, rudym ogniem.
Z głębi ciemnej Pohjoli,
Z Sarioli jak dym mrocznej
Szczęśliwie w dom powrócił.
Runo VIII
Piękna dziewczyna z Pohjoli,
Chwała ziemi i morza,
Na niebie w krześle siedząc
Materię złotą tkała.
Siedziała w szatach pysznych,
Tęczą spiętych na biodrach,
I bramowała srebrem
Materię całą ze złota.
W jej dłoni czółenko złote,
Srebrne wrzeciono się wiło.
Czółenko ślizgało się szybko,
Wrzeciono furczało w jej ręku
Aż nicielnice skrzypiały,
Srebrny grzebień podzwaniał,
Kiedy dziewczyna tkała
Gwiazdami płótno wieczoru.
Natenczas Väinämöinen
Z głębi ciemnej Pohjoli,
Z Sarioli jak dym mrocznej
Szczęśliwie w dom powracał.
Zaledwie się oddalił,
Ujechał wiorstę może,
Ponad głową usłyszał
Srebrnego warkot wrzeciona.
Uniósł głowę do góry
I dojrzał w łuku tęczy
Najpiękniejszą dziewczynę,
Pannę, o jakiej marzył
Rzucając rodzinny kraj.
Siedziała w szatach pysznych
I niebo tkała srebrem.
Mocarny Väinämöinen
Pod tęczą konia wstrzymał:
"Skacz z góry w moje sanie,
Wprost z wysokiego nieba!
Nikt śladu nie odnajdzie,
Nikt o tym się nie dowie."
Ale piękna dziewczyna
Z nieba go zapytała:
"Co będę robić w saniach?
Czy jestem tam potrzbna?"
Mocarny Väinämöinen
Rzekł jej zniecierpliwiony:
"Przy boku moim zasiądź,
A wszystko ci wyjaśnię:
Będziesz chleb wypiekała,
Będziesz pieniła piwo,
Będziesz rozsiewać pieśni
W ogrodzie pośród drzew,
Rozjaśnisz wzrok każdemu
W domu na ziemi Kalevy."
Odrzekła mu dziewczyna
Unosząc się nad saniami:
"Chodzę ja po centurii,
Przechadzam się po wrzosach...
Wczoraj, gdy dzień się chylił,
Drozda spotkałam w lesie,
Wdałam się z nim w rozmowę
I zapytałam wtedy:
Co ty tak wyśpiewujesz?
Duszę młodej dziewczyny
Czy też pięknej synowej?
Szepnij mi teraz cicho,
Powiedz mi w tajemnicy,
Która z nich jest szczęśliwsza,
Której los jest jaśniejszy:
Lepiej córce u ojca
Czy też u męża żonie?
Drozd odpowiedź zagwizdał,
Śpiew jasno płynął z gałęzi:
Dzień latem ciepły i jany
Jak życie córki u ojca.
Jak zimne żelazo w zimie
Jest życie u męża żony.
Córka u swego ojca
Jest jak czerwona jagoda,
Ale jak pies w cudzej budzie
Synowa jest w teścia domu.
Niewolnik nie zna czułości,
Nie zazna jej nigdy synowa."
Obruszył się Väinämöinen
Na drozda, nie na dziewczynę:
"Głupi śpiew tego ptaka,
Nie znany w naszych stronach!
Inaczej kocha się dziecko,
Żonę się kocha inaczej -
To jasne dla każdego.
Dziewczyno, usiądź przy mnie,
Przy moim boku prawym.
Nie jestem byle kim!
Skocz w sanie wprost z obłoku!"
Ona z obłoku nie skacze,
Lecz Väinö na próbę bierze:
"Wezmę ciebie za męża,
Gdy rozetniesz na dwoje
Włos nie toczonym sztyletem,
Jeśli uczynisz węzeł
Z jajka nie tłukąc skorupki,
Tak by nie dojrzeć w nim węzła."
Już rozciął włos na dwoje
Väinö sztyletem tępym.
Już zrobił węzeł z jajka,
Że węzła nie było widać.
Potem zawołał: "Skaczże
Do czarodziejskich sań!"
Ona przez chmurę rzecze:
"Może zejdę do ciebie,
Jesli mi wytniesz bicz z lodu
Giętki jak pręt leszczyny.
Kiedy nim śmignę konia,
Niech nie padnie okruszek."
Väinö nie stracił odwagi,
Zerwał skorupę ze skały,
Potem bicz wyciął z lodu
Giętki jak pręt leszczyny.
Wyciągnął ku niej dłonie:
"Zstąpże do moich sań!"
Dziewczyna nad jego głową
Krążyła lekko, swobodnie
I przyglądała się temu,
Co z jej pomocą czyni.
"Zstąpię do bohatera,
Który potrafi stworzyć
Łódź z mojego wrzeciona,
Z resztek białej kądzieli,
Który tę łódź odważnie
Spuści na wodę głęboką
Nie spychając jej z brzegu
Stopą ani kolanem,
Nie dotykając dłonią
Ani ramieniem swoim."
Wtedy to stary Väinö
Odpowiedział jej dumnie:
"Pod sklepieniem niebieskim
Nie masz budowniczego,
Który by zrównał się ze mną
W sztuce cieślenia łodzi,
Spławiania jej na wodę."
Zerwał szczątki wrzeciona,
Które mu z nieba rzuciła,
I pióropusze kądzieli.
Rozpoczął cieślenie łodzi:
Spajał sto desek razem
Na górze bogatej w stal,
Na szczycie żelaznej skały
Budował dla niej łódź.
Cieślił z powagą i dumą,
Kształt pewną ręką nadawał.
Pracował tak dni trzy -
Siekiery nie tępił o kamień.
Ale trzeciego dnia
Bóg Hiisi mu topór odwrócił,
Zły Lempo wykręcił ostrze:
Siekiera trafiła w skałę,
Odbiła się z łoskotem,
Topór z twardego kamienia
W ciało miękko się zarył,
W kolano bohatera,
W palec u nogi Väinö.
Lempo pchnął ostrze w ciało,
Hiisi pchnął ostrze w żyły,
Aż krew trysnęła obficie,
Toczyła się strumieniem.
Mocny i stary Väinö
Tak mówił do siekiery,
Bowiem jego siekiera
W obcych znalazła się rękach:
"Siekiero zjadliwie cięta,
Toporze o ostrzu stalowym,
Myślisz, że wgryzasz się w drzewo,
Że ścinasz zieloną jodłę,
Że pień obalasz sosnowy
Lub rozłupujesz brzozę?
ty drążysz moje ciało
I moje zyły otwierasz.
Czy ty, toporze zjadliwy,
Pragnienie krwią chcesz gasić?"
Väinö zaczął wyrzekać
Magiczne słowa zaklęcia
O prapoczątkach prawdy,
Pierwszym rzeczy porządku,
Lecz nie mógł sobie przypomnieć
Zaklęcia o żelazie,
Które sklepiłoby ranę
I zawiązało żyły.
Krew płynęła potokiem,
Kipiała ogniem czerwonym.
Łodygi jagód i wrzosów
Iskrami skropiła krwawo.
Krew z kolana rannego,
Krew z nogi Väinämöinena
Tryskała jak z wulkanu
Czerwieniąc las krwawym winem.
Nie było jednej skiby
Ni jednej grudy ziemi,
By nie splamiła jej krew,
Która z niego trysnęła.
Mocny i stary Väinö
Ze skał wyrywał mchy,
Brał porosty z moczarów,
Darń pazurami zdzierał,
By zatkać straszną ranę,
Przez którą wyciekało
Jego wspaniałe życie.
Lecz krew leniwa nie była,
Nie hamowała bigu -
Płynęła jak szalona.
Väinö ogarnął lęk,
Bojaźń go ogarnęła,
Męka stawała się silna
I stary Väinö zapłakał
Ze wstydu przed samym sobą...
Zaprzągł w szory ogiera,
Ustawił ryżego u sań,
Potem się rzucił w sanie
I szarpnął ostro lejcami.
Koń biegnie - drogi ubywa,
Mkną sanie śmigłe jak wiatr.
W wiosce trzy drogi rozstajne:
Väinö wybrał najniższą,
Saniami zjechał w dolinę,
Stanął przed progiem domu:
"Czy jest w tym domu znachor
Od rany żelazem zadanej?"
Przed domem stało dziecko,
chłopczyk, który tak rzekł:
"O żadnym nie słyszałem.
Nie ma w tym domu znachora,
Który by mógł bohatera
Uwolnić od jego bólu,
Który wyleczyć by umiał
Ranę żelazem zadaną.
Jedź teraz nieco wyżej,
Tam mieszka taki jeden,
Który zna się na ranach
Zadanych strasznym żelazem."
Mocny i stary Väinö
Smagnął batem ogiera.
Ruszył drogą środkową
Pod wskazaną zagrodę.
Jechał tam chwilę, drugą,
A gdy dojechał, stanął
I pytał z sań przed progiem,
I pytał z sań pod oknem:
"Czy tutaj ktos potrafi
Żelazem zranionego
Opatrzyć i powstrzymać
Strumień krwi z jego żył?"
Staruszka okryta szalem,
Babina o trzech zębach
(Bo resztę wygdakała
Na ławce przed domem w święta)
Rozgadała się w młyn:
"Nie ma w zagrodzie nikogo,
Kto zna krwi pochodzenie,
Skąd się w ogóle krew bierze,
Nie wiem, nie mam pojęcia.
Nie znam tutaj znachora
Dla zranionego żelazem.
A skąd to żelazo się wzięło
I kim jest ten zraniony?
Jedź dalej, w trzeciej zagrodzie
Jest ktoś, co na tym się zna."
Mocny i stary Väinö
Smagnął batem ogiera.
Pojechał drogą najwyższą
Do chaty stojacej na wzgórzu.
Nie przekraczając progu
Zapytał spod okapu:
"Hej tam! Czy jest tu ktoś,
Kto potrafi zatrzymać
Krew zranionego żelazem?"
Starzec jak zamieć zimowa
Mówił powoli, jak gdyby
Tamował krew samą mową:
"Zatrzymano krwawienia
Potężne jak gejzery
Trzema słowami Stwórcy
O prapoczątkach rzeczy
I słowem jednym: Niech staną
Pyszne potoki i rzeki!"
Runo IX
Na dźwięk świętego zaklęcia
Väinö podniósł się w saniach
I bez niczyjej pomocy
O własnych siłach zszedł.
Przekroczył próg niskiej izby,
Pod dachem gościnnym spoczął.
Ani ze srebra garniec,
Ani garniec ze złota
Nie zdołały pomieścić
Krwi uchodzącej z rany.
Krew płynęła beztrosko
Z wielkiego bohatera
Napełniając pękate
Wielkie dzbany i cebry.
Aż siwobrody starzec
Zdziwiony pytał rannego:
"A cóżeś to za jeden,
Że krew jak wino lejesz?
Oto już siedem cebrów
I dzbanów osiem złotych
Napełniła krew twoja,
A krwawić nie przestajesz.
Pragnę sięgnąć pamięcią
Do narodzin żelaza,
Bo wciąż mi słów brakuje
Do mojego zaklęcia."
Wtedy ozwał się Väinö:
"Znam narodziny żelaza.
Powietrze matką jego,
A woda - jego bratem.
Żelazo, syna młodszego,
Ogniem rozdzielił od wody
Ukko, co wprzódy wodę
Od powietrza odłączył
I ziemię wyłonił z mórz.
Żelazo czekać musiało
Na swoje narodziny
Najdłużej z materii wszelkiej.
Dopiero bóg powietrza
Potarciem palca o palec
Roziskrzył pięści swych rąk,
Rozgrzał kolanem kamień,
A wtedy z kolan jego
Trzy piękne wyszły panny -
To były matki żelaza
I giętkiej, błękitnej stali.
Trzy panny szły po obłoku,
Po chmurze białej jak mleko.
Ich piersi zderzyły się z chmurą
Jak najpiękniejsze łabędzie.
A wtedy na ziemię czarną
Mleko toczyło się z góry,
Na czarną toczyło się ziemię,
Toczyło się w bagniska,
Na morza i jeziora.
Gęste płynęły chmury,
A z każdej mleko inne;
Z najstarszej jak noc czarne,
Z tej średniej jak śnieg białe,
Z piersi panny najmłodszej
Mleko płynęło czerwone.
Ta, której mleko jak noc,
Dała kruche żelazo.
Ta, której mleko jak śnieg,
Piękną stal urodziła.
Ta, której mleko jak krew,
Żelazo stworzyła twarde.
Niewiele chwil minęło:
Sprężyło się żelazo,
W gorący skoczyło ogień
Do swego starszego brata.
Brat starszy szalał z gniewu
I poderwał się wściekły.
Już miał wchłonąć żelazo,
Już rozwarł paszczę czerwoną,
Lecz młodszy brat śmierci umknął,
Skrył się przed starszym bratem
Jak tylko mógł najdalej
Od pyska białych płomieni.
Od tej chwili żelazo
Przed ogniem się ukrywa:
Spoczywa pod darnią łąk,
Na stromych szczytach gór,
Gdzie czajki jaja znoszą,
Gdzie lęgną się łabędzie,
Ukrywa się w bagniskach,
U dna najgłębszych mokradeł...
Kryło się rok i dwa.
Woda je żarła trzy lata
Między dwoma pniakami,
Pod korzeniami trzech drzew.
Nie zdołało się nigdzie
Ukryć przed starszym bratem.
Musiało z pokorą przyjść
Do brata ognia strasznego,
By stać się bronią wojny,
Pozwolić przekuć się w miecz.
W bagnisko czmycha wilk,
Niedźwiedź uchodzi z kniei;
Jego pazury ostre
Już drą zieloną ziemię.
Osiada rdza na żelazie,
Na ostrzu krwawe plamy,
Po tropach wilczych stal
Lśni o świcie na czatach.
Tam, gdzie niedźwiedź drze ziemię,
Żelazo z niej wyziera.
W tym czasie na kopcu węgla
Ilmari kowal się zrodził
Z miedzianym młotem w ręku,
Z małymi kleszczami w garści.
Skorupa nocy pękła,
Ilmari z niej wyskoczył
Z pomysłem kuźni w głowie,
Z miejscem gotowym na kuźnię,
Do którego wiódł przesmyk
Przez rozległe moczary.
Znalazł tam suche miejsce,
By miech miał powietrze suche.
Tam się dobrze rozpatrzył
I nie zwlekając długo
W harmonię rozciągnął miech,
Szybko rozniecił ogień.
Szedł wilczymi tropami,
Śladem niedźwiedzia na łące:
Znajdował ziarna żelaza,
Ostre odłamki stali.
Widział je w tropach wilczych
I pod łapą niedźwiedzia.
Wtedy padły te słowa:
W nędznym cię widzę stanie,
Biedne, szlachetne żelazo.
Wilki się z ciebie śmieją,
Depczą cię ciężkie niedźwiedzie.
Wtedy pomyślał sobie:
Co by się też z nim stało,
Gdybym je wrzucił w ogień,
Gdybym do kuźni przyniósł?
Zadrżało biedne żelazo
Ze strachu przed słowem ogień,
Aż kowal Ilmarinen
Zaczął żelazo pocieszać:
Wdeptane jesteś w ziemię,
Ogień ciebie wyzwoli.
Leżysz oto jak niedźwiedź,
Poszybujesz jak orzeł.
Teraz jesteś zaledwie
Żelazem tropo-wilczym,
A gdy wyszlachetniejesz,
Ty będziesz wilka tropić.
Przekuję ciebie w miecze
Sprawne dla bohaterów,
W klamry zdobne dla niewiast.
I jeszcze tego dnia
Żelazo trafiło do kuźni,
Wydobyte z bagniska
I opłukane z błota.
Kowal układał je w stos
I miechem w ogień dmuchał,
Aż się żelazo lało
Do kotła jak śmietana.
Kipiało jak w mleku krupy,
Rosło jak ciasto w dzieży,
Jak miód ciągnęło się z plastra,
Pełzało wśród płomieni.
Wreszcie spalone ogniem
Potwornego pożaru
Krzyknęło: Hola, Ilmari!
Nie mogę ognia łykać!
Uwolnij mnie czym prędzej
Z piekielnej tej tortury!
Rzecze rozważny Ilmari:
Jeśli zdejmę cię z ognia,
Żądła w tobie nie spalę,
Będziesz zadawać rany.
Brat od tej rany umrze,
Matce dziecko zabijesz
I nawet się nie skrzywisz.
Wtedy skruszone żelazo
Przysięgę w kuźni złożyło
Wobec człowieka mądrego,
Między kowadłem i młotem:
Będzie mi wolno odtąd
Wgryzać się w serce kamienia,
Nie wolno mi ran zadawać
Żadnemu człowiekowi.
Tak będzie lepiej dla mnie.
Stal mui być szlachetna:
Będzie druhem piechura
I przyjacielem podróżnych,
Nigdy nie będzie katem
Własnej ludzkiej rodziny.
Wysłuchawszy przysięgi,
Żelazo zdjął kowal z ognia,
Ułożył je na kowadle
I zmiękczał młotem powoli.
Kuł noże do chleba, sztylety,
Topory kuł i dziryty,
Kuł do pracy narzędzia.
Potem hartował gotowe;
Kute narzędzia żelazne
Rzucał w wodę źródlaną,
Narzędzia przyjazne dłoniom,
Na miarę potrzeb człowieka.
Aby je lepiej utwardzić,
Brał kowal drzewny popiół
I dosypywał do wody,
W której żelazo kipiało.
Własnym językiem próbował,
Czy ług z popiołu dość mocny,
Sprawdzał wodę dokładnie,
Czy nie jest za gorąca
Lub też czy nie za zimna.
Troszczył się o żelazo
Jak matka o własne dziecię,
Które rodziło się oto
Mocą jego życzenia.
Tej wodzie czegoś brak,
Stal się hartuje w niej kiepsko.
Właśnie leciała pszczoła,
Gdy kowal te słowa mówił,
Zabrzęczała w drzwiach kuźni
Nad głową Ilmarinena.
On powiedział jej wtedy:
Mehiläinen, pyłku kwiecia,
Przynieś miodu na skrzydłach,
Złotego miodu pitnego.
Przynieś go z sześciu kwiatów
I z siedmiu łodyg trawy
Dla żelaza twardego,
Dla tej szlachetnej stali.
Przez dziurę w dachu kuźni,
Akurat gdy kowal mówił,
Wpadł ostrożądły szerszeń,
Krążył usłużnie, przewrotnie.
Był na usługach Hiisi,
Na czatach tkwił od rana,
Zerwał się teraz do lotu
Szybciej niż mała pszczoła.
Przyniósł zaraz trucizny
Z czarnej posoki czerwia,
Jadu z wężowych języków,
Brunatnych kwasów mrówczanych
I szczyptę śliny ropuszej.
Kowal tak wierzył w pszczołę,
Że nie patrząc, co robi,
Pozbierał jad z szerszenia
I do wody go wrzucił.
Pomylił się, niestety,
Ale nie spostrzegł tego,
W myślach dziękował pszczole
Za szybki lot i miód słodki:
Mam oto, czego chciałem.
Woda jest bardzo dobra;
Stal się w niej zahartuje,
Stal się szlachetna stanie.
Zanurzył szybko żelazo,
Stal zatopił w truciźnie,
A gdy wyciągnął z wody -
Stalą owładnął szał,
Żelazo zaczęło się burzyć.
Przysięga - dana przed chwilą -
Wyparowała jak woda,
Żelazo znikczemniało
Bardziej niż wściekły pies.
Zerwało się z łańcucha,
Rzuciło jak szalone
I kłami ostrymi z żelaza
Kąsać zaczęło do krwi."
Wtedy starzec sędziwy
Z brodą kwitnącą jak bez
Powiedział: "Oto żelazo,
Nikczemny, złośliwy metal,
Oto jego początek
Przeraźliwie przewrotny.
Ta stal, co ranę zadała,
Nigdy nie była piękna,
Nie była wielka ni mała,
Godna podziwu czy gniewu;
Nic w niej nadzwyczajnego,
Nie wolno jej przeceniać.
Ty, samolubna materio,
Przeobrażona w kata,
Leżałaś sobie jak mleko
I spoczywałaś w pokoju
Jak miłość młodych trzech dziewcząt,
Które nie znają zazdrości,
Jak ptak leżałaś na chmurze,
Jak owca na wyraju.
Leżałaś jak śmietana,
Której nie ma kto zbierać.
Nie byłaś wielka ni mała,
Nie myślał nikt o tobie.
Jak woda czysta do picia,
Której pić nie ma kto,
Jak bujna łąka zielona,
Której nie ma kto kosić,
Tak ty leżałaś w głębi
Żelazną rudą ziemi.
Łosie ciebie deptały,
Racicą tratował ren,
Niedźwiedź i wilk bezkarnie
Na martwym zasypiał żelazie.
Niczym była ta stal,
Gdy ją za kark ciągniono
Z bagna czeluści i błota,
Gdy ją Ilmari omywał,
Aby nie zbrukać ognia.
Nie była wielka ni mała,
Kiedy topiła się w żarze.
Do czasu gdy młot uderzył,
Kipiała jak wrząca woda
I kładła się na kowadle,
Posłusznie jak niewiasta,
Przysięgą zniewolona.
Bezecna! Ponosi cię furia,
Gdyś oto wielką się stała
Przysięgę swoją gwałcąc
W przytomnym umyśle ludzi.
Kto ci doradził zdradę?
Z ciebie wyszło to słowo.
Kto je przekuje w wierność
Młotem na swoim kowadle?
Rozdzierasz świat na ćwierci.
Rany siejesz bezmyślnie.
Kto ci doradził czyny,
Których się wszyscy wstydzą?
Czy ojciec, czy też matka,
Może brat twój nastarszy
Albo najmłodsza siostra,
Lub zaufany krewniak?
Nikt ci rady nie dawał.
Sama to uczyniłaś.
Jesteś początkiem łajdactwa,
Przyjrzyj się swojej zbrodni;
Trosk nam codziennie przybywa,
A ty beztrosko je mnożysz
Dzikim wiedziona szałem.
Komu to mamy powiedzieć -
Tym, którzy życie ci dali?
Waruj u nóg, żelazo,
Ty psie, odszczekaj zbrodnie!
Niech krew powstrzyma swój bieg,
Przestanie na nas spływać
Wielkimi jak deszcz kroplami.
Niech nie ucieka z nas
Szybki śmiertelny strumień,
Niech już spokojnie krzepnie
U ujścia naszej rany.
Niech stanie jak irys morski
Lub jak turzyca we mchu,
Jak na kaskadzie rafa,
Jak w polu płot drewniany.
Lecz ciebie, krwi gorąca,
Już ogarnęło szaleństwo:
Wylewasz się z naczynia,
Miast się przelewać w żyłach.
Krwi szalona w człowieku,
Rwij potokami wśród kości!
Piękniej pulsujesz pod skórą,
Niż krzepniesz rozlana na ziemi.
Niedobrze mleko rozlewać.
Jeszcze gorzej, gdy krew
Niewinną poniwieramy,
Gdy wdeptujemy w ziemię
To, co winno być w sercu.
Przez serce płyń bez przerwy,
Tam miejsce krwi najgodniejsze!
Oczyszczaj się jak w źródle.
Wracaj na miejsce swoje -
Ze śmiercią żartów nie ma.
Wracaj bez dalszej zwłoki,
Dopóki jesteś żywa.
Sądzisz, że jesteś wodą,
Jeziorem albo rzeką?
Krwi drogocenna, pomyśl,
Czym dla człowieka jesteś!
Jeśli nie możesz wrócić,
To się przynajmniej wstrzymaj
Jak wodospady Tyrjä
Jak rzeka zmarłych, Tuoni.
Jeśli nie spełnisz prośby,
Niebaczna na własny los,
I wbrew wszelkim przestrogom
Będziesz się dalej burzyć,
Znajdziemy sto sposobów,
By przyhamować twój pęd,
Ażeby ni jedna kropla
Nie upadła na ziemię.
W diabelskim kotle Hiisi
Będziemy warzyć cię długo
I zamkniemy cię szczelniej,
Niż usta oddech zamyka.
A jeśli nie potrafię
Ujarzmić rzeki żył,
Jest jeszcze ojciec na niebie,
Który wiosłuje w chmurze -
Wyższy od bohaterów,
Nad którymi się wznosi -
On może lepiej od ludzi
Zewrze tę paszczę krwi,
Zatamuje jej wylew,
Który życiu zagraża.
Ukko, stworco najwyższy,
Przybądź, jesteś potrzebny!
Przyłóż wszechmocną rękę
Do tej ogromnej rany.
Przyłóż ją jak liść klonu,
Przyłóż jak wodną lilię,
Przyłóż ją twardo i mocno
I zamknij śmierci bramę.
Przegrodź wezbrany strumień,
Ażeby na moją brodę
Nie bryzgał winem czerwonym!"
Zawarła się paszcza krwi
Na święte zaklęcia słowa,
Krew zastygła i krzepła
Jakby ją ściął biały mróz.
Starzec małego chłopca
Natychmiast posłał do kuźni,
Dąb stoi na jego drodze.
Pyta: "Czy ty masz miód
Na swoich liściach dębowych?
A może utoczysz mi soku
Spod swojej kory żelaznej?"
"Wczoraj przez cały dzień
Miód padał na moje liście.
To miód z najcięższych chmur.
Zerwij gałęzi kilka."
Wzięło dziecko gałęzie,
Liście dobrego drzewa,
Zioła dobre jak siostry,
Trawy spełnione rosą.
Nigdzie na naszej ziemi
Nie ma tak wonnych traw!
I postawiło dziecko
Kocioł na ogniu słabym.
Łagodnie przez trzy noce
Dobry się ważył balsam.
Dodało dziecko ziół
Od czarodziejó dziewięciu,
Od ośmiu zaklinaczy,
Którzy szli za nim w krok.
Przez trzy wiosenne dni
W słońcu warzył się balsam,
Przez trzy noce wiosenne
Warzył się przy księżycu,
A jeszcze nie nabrał mocy
Nie goił jeszcze rany.
Chłopiec wciąż dosypywał
Coraz lepszych ziół;
Brał je od czarowników,
Od zaklinaczy chorób,
Warzył w kotle trzy dni
I dziewięć nocy bez przerwy.
Gdy balsam był gotowy,
Chłopiec osikę ściął.
Rozłupał na dwie połowy
I natarł balsamem drzewo.
Leżała osika rozcięta
Od wierzchołka po korzeń:
"Jeśli balsam jest dobry,
Drzewo się zrosnąć musi,
Jeśli drzewo się zrośnie,
Zagoi się też rana.
Niech ozdrowieje osika,
Niech stanie się silniejsza,
Niż kiedykolwiek była!"
Oto dwie części osiki
Z sobą zrosły się mocno:
Stanęła zdrowa i cała
Do nieba prosto jak świeca.
Strzeliła w górę wierzchołkiem,
Na którym ptak się kołysał.
A chłopiec poszedł dalej -
Próbował moc balsamu.
Łączył pęknięcia głazów,
Krzemień z krzemieniem łączył,
Skałę spajał ze skałą.
Gdy wyprobował balsam
Lepiej niż mu kazano,
Do starca siwobrodego
Przyszedł i śmiało rzecze:
Oto balsam skuteczny.
Nawet się góry zrastają,
Gdy do ich ciał kamiennych
Ten balsam się przyłoży,
Przepaść ze szczytem się zrasta,
Taka jest moc balsamu!"
Starzec dotknął językiem,
Uznał, że maść jest dobra.
Nabrał balsamu na dłoń,
Namaścił Väinämöinena.
Najpierw go natarł z wierzchu,
Potem smarował od spodu,
Aż dotknął środka rany
I ozwał się tymi słowy:
"Nie moim ciałem dotykam,
Dotykam Stwórcy ciałem,
Balsamem z ziół i z drzew,
Rosą z czystego nieba.
Nie mojej używam siły,
Lecz sił używam Stwórcy.
To nie są moje słowa,
Lecz czysty oddech drzew.
Jeśli me usta są dobre,
Lepsze są usta Stwórcy,
Jeśli ci miła dłoń moja,
Dłoń Jego milsza ci będzie!"
to mówiąc starzc lał balsam
Słów owych i leku tego,
Który działał w dwójnasób:
Na umysł i na ciało.
Skręcał się Väinämöinen
Z bólu, co go opuszczał,
Wił się w cierpieniu strasznym,
Co z niego wychodziło -
W nim czuło się doskonale,
Jak w każdym chorym boleść.
Wreszcie cierpienie musiało
Opuścić ludzkie mieszkanie
I wychodziło długo:
Aż po szczyt Góry Bólu,
Po górę Kipumäki,
Gdzie nawet kamienie chore.
A starzec siwobrody
Chwycił kawał jedwabiu
I przygotował bandaż
Na nogę bohatera.
I tak przemawiać począł
Do rany i jedwabiu:
"Ten jedwab z płaszcza Stwórcy
Ściąłem na twe kolano,
To znakomity bandaż.
Ty chroń go teraz, Boże!
Jedwabnik dał ci płaszcz,
Ja część na bandaż wziąłem."
Dopiero wtedy Väinö
Prawdziwą poczuł ulgę;
Zdrowie jego wróciło
Jak po szarudze słońce,
Ciało stało się gibkie
Jak młoda topola wiosną.
Przestało boleć wewnątrz,
Wszędzie stało się zdrowe
I było bardziej całe
Niż kiedykolwiek przedtem.
Mógł Väinö chodzić jak dawniej:
Kolano zginał lekko.
Świat poweselał w nim
I dookoła niego.
Wzniósł stary Väinämöinen
Oczy ku wysokościom
I ujrzał swe źrenice
Niebem pogodne jasnym,
I słowa własne słyszał
Jaśniej niż kiedykolwiek:
"Sam jesteś sprawcą łaski,
Która na ciebie spływa
Z wysokiego sklepienia
Rosą na mądre zioła.
Oto prawdziwy Stwórca
Daje ci wsparcie swoje,
Dopokąd będziesz umiał
Siłę i moc czerpać z niego.
Chwała nadziei prawdziwej,
Która cię z sideł wyrywa
Na życie zastawionych,
Co nawet śmierć zwycięża
Srasznym zadaną żelazem!"
A potem stary Väinö
Spojrzeniem objął ziemię:
"Tu wyznaczone początki
I tu pisany koniec.
Cóż warta wiedza człowieka?
Co - władza i moc jego?
Ku Stwórcy trzeba się wzbijać
Bez niepotrzebnej pychy,
W zwyczajnej ziemskiej łodzi."
Runo X
Mocarny Väinämöinen
Odszukał swego konia
I zaprzągł go do sań.
Sanie pomalowane
Na kolor rudej sierści
Na śnieżnym śniegu stały.
Siadł w głębi sań na koźle
I smagnął konia batem.
Koń ruszył przeciw drodze,
Mkną sanie - cel się zbliża.
Brzozowe płozy płaczą,
Śpiewa dyszel z jarzębin,
Janczary ślepo dzwonią
Po bagniskach i polach,
Po łąkach ogołoconych.
Jechał Väinö w milczeniu,
Słowa nie rzekł do konia
Aż dnia trzeciego dotarł
Do drewnianego mostu.
Tu, na zboczach pól Osmo,
Na wrzosowiskach Kalevy,
Zatrzymał sanie w biegu
I długo dławione słowa
Wyrwały się z jego ust:
"Pyszałka lapońskiego,
Który mnie zwalił z konia
I rzucił na śmierć w morze,
Niech dosięgnie zaraza,
Niechaj go wilk wytropi.
Zaklęcia tego chłystka
Wrócić mi nie przeszkodziły
Do wrzosowisk Kalevy."
Jechał Väinö i śpiewał.
Z jego chmurnego śpiewu
Jodła rosła świecista -
Z igliwia cała złotego,
Koronę miała z kwiecia
I przebijała nią niebo.
Väinö czarował słowa,
Słowami czarował rzeczy.
Oto księżyc wprost z nieba
Zszedł nisko ku rosłej jodle,
A Wielka Niedźwiedzica
Zeskoczyła z wysoka
I jak złotnik złociła
Jej podniebne gałęzie.
Jechał Väinö powoli
W saniach ku swej siedzibie,
Lecz im bliżej był domu,
Tym głębszy gryzł go smutek,
Ponieważ przyrzekł święcie
starej pani w Pohjoli,
Że przyśle jej kowala,
Który wykuje Sampo,
Że kowal Ilmarinen
Odda się jej w niewolę,
Aby wykupic w zamian
Głowę Väinämöinena.
Już tutaj właśnie siedzi
Przy kuźni, w swoich saniach;
Słyszy dzwonienie młotów,
Co kują jego sumienie.
Wzdryga się mocny Väinö,
Ale do kuźni idzie.
Przerwał kowal robotę:
"Gdzieś tak długo przebywał?
Coś robił w wielkim świecie?
Co tam nowego słychać?"
Świat szeroki jak czas,
Długi jak śnieżna droga...
Zamieszkiwałem dni białe
Niezgłębionej Pohjoli,
Żyłem w Sarioli głuchej,
Pełnej czarnoksiężników."
"To ciekawe, co mówisz."
Kowal ściszył swój głos:
"A może masz coś dla mnie
Z tej przedziwnej podróży?"
"Dla ciebie? - stary Väinö
Aż się przysunął bliżej. -
Mam dla ciebie nowinę,
Na którą może czekasz.
Jest w Pohjoli dziewczyna,
Z tych, co znam - najpiękniejsza.
Wszystkich chłopców odrzuca,
Wszyscy w niej zakochani,
Bo jest wielkiej piękności.
Na jej twarzy śpi księżyc,
Słońce śpi na jej piersiach,
A Wielka Niedźwiedzica
Na jej ramionach leży.
Gwiazd siedem na jej plecach
Niebo kładzie co wieczór.
Tyś sławny Ilmarinen
I młotnik najzręczniejszy,
Który wieków obręcze
Na płynny czas nabija,
Do ciebie ta dziewczyna
Jak najpiękniejszy strumień,
Jeśli będziesz spragniony,
Sam do twych ust przypłynie."
Kowal pomyślał chwilę,
Młot uderzył w kowadło:
"Czuję, kujesz mój los,
Stary Väinämöinenie,
Tyś przecie moim kosztem
Wykupił swoją głowę,
Lecz dopóki żył będę,
Nie pójdę do Pohjoli,
Póki księżyc na niebie,
Nie wybiorę się w drogę
Do ponurej Sarioli,
Gdzie do junaków skrycie
Strzelają jak do wróbli
I jeszcze w morzu ich topią."
Natenczas Väinö dalej
Ilmarinenowi prawi:
Do tej pięknej dziewczyny
Dodaje piękno drugie:
Na skraju pola Osmo
Rośnie wysoka jodła,
Która kwitnie kwiatami
Możesz to sprawdzić wnet -
Księżyc śpi w jej wierzchołku,
A Wielka Niedźwiedzica
Wspina się po gałęziach."
"Ta rzecz jest nie do wiary -
Rzekł Ilmari - Nie wierzę,
Dopokąd nie ujrzę jej sam."
"Ponieważ nie chcesz wierzyć,
Więc chodźmy tam od razu,
Ażebyś sam zobaczył,
Czy prawda jest w mych słowach."
Poszli samowtór ujrzeć
Jodłę, co zakwitała,
Na skraju pola Osmo
Ujrzeli ją na jawie:
Na gałęziach spał księżyc
I spała niedźwiedzica.
Trącił kowala Väinö:
"Gdy niedźwiedź śpi na drzewie,
Nigdzie ci nie ucieknie,
Możesz byc tego pewien.
Wejdziesz w górę po jodle,
Już go upolowałeś."
Stanął zdumiony kowal
Na szczycie smukłej jodły
I księżyc brał w swe garście,
I niedźwiedzicę chwytał,
Ale co dotknął gwiazdy,
Znikała jak zaklęta,
Aż szumiał świerk zdziwiony,
Aż jodła przemówiła:
"Dlaczego tak się dręczysz,
I nie wiesz sam, co robisz?
Zrywasz fałszywy księżyc,
Chwytasz gwiazdę za rogi,
A gwiazdę w twoim oku
Tylko woda odbija."
Jodła wciąż jeszcze mówi,
Gdy stary Väinämöinen
Poderwał wiatr do góry,
Wierzchołek jej zachmurzył
Szybko, że kowal zniknął
Silnym porwany wiatrem.
To stało się tak nagle,
Że stary Väinämöinen
Nie zdążył zaklęć użyć,
Słowa rzucał w powietrze:
"Ciśnij go, błyskawico,
Aż do samej Pohjoli!
Unieś go, lekka burzo,
Na swoich skrzydłach z ognia."
I oto, na znak dany,
Ilmarinen w powietrzu
Leci jak iskra z kuźni,
Gdy młota grom uderzy.
Tnie drogę szybkim lotem,
Siedzi na karku wiatru,
Na grzbiecie niedźwiedzicy
W jasnym hełmie księżyca.
Ubrany w srebra runął
Na podwórzec u Louhi,
Na ścieżce do jej łaźni
Psy go nie dosłyszały,
Nie wyślepiły koty,
Lecz pani na Pohjoli,
Stara szczerbata Louhi,
Już jest przy nim w podwórzu,
Niewoli go słowami:
"Spadasz nam prosto z nieba!
Wyjęłam ciebie z wiatru
Tak cicho, że psy nawet
Nie wytropiły ciebie.
Przybywasz wprost z południa -
Poznaję po zapachu,
Ale z twarzy nie czytam
Jeszcze dobrze, kim jesteś?"
Ilmarinen nie wiedział,
Co się z nim nagle stało
I kto do niego mówi,
I jak się tutaj znalazł.
"Na pewno nie przybyłem
Psom twoim na zakąskę.
Bądź pewna, że wrót twoich
Jeszcze nie przestąpiłem."
Grzeczna pani Pohjoli
Dalej stawia pytania:
"Czy nie spotkałeś może
Kowala Ilmarinena?
Od tygodni czekamy,
Aby nam Sampo wykuł."
Kowal skłonił się nisko:
"Ja jestem Ilmarinen.
Spadam tu prosto z nieba,
Omal że i przez komin."
Pani biegnie do domu
Lekko jak młody wróbel:
"Córko moja najmłodsza
I najpiękniejsza z córek,
Ubierajże się prędko,
Wdziej szaty najpiękniejsze.
Koszulę czystą przywdziej,
Ze skrzyni weź klejnoty
I zawieś je na szyi,
I suknię malinową
Nałóż na swoje ciało,
Aby się różowiło
Jak po kąpieli w rzece,
Ażeby oczy twoje
Świeciły jak dwie iskry,
Gdy kowal Ilmarinen
Przestąpi nasze progi."
Już dziewczyna w komorze
Stroje wesołe wdziewa,
Klejnoty w nią wrastają
Jak dojrzałe owoce.
Pas z miedzi objął kibić,
Pas złoty objął biodra,
Chusty zielonomorskie
Owinęły jej czoło.
Gdy wyszła ze spichlerza,
Oniemiało podwórze;
Najpiękniejsza dziewczyna
Na lądzie i na morzu
Szła z oczami lśniącymi,
Aż jaśniała Pohjola.
Szła z czołem odsłoniętym
Nie dotykając ziemi,
Z twarzą tak rozjaśnioną,
Że w niebie kolor wzbierał,
Z policzkami jak mleko,
Na które spadła róża.
Skromnie złoto jaśniało,
Srebrna świeciła klamra.
Wtedy pani Louhi
W dom już prosi kowala
Do świetlicy Sarioli,
Gdzie go za stołem gości.
"Jedz, pij, Ilmarinenie!
Powiedz, czy jesteś gotów
Kuć czarodziejskie Sampo
I piękne, zdobne wieko?
Czy masz piórko łabędzie,
Aby śmigło zestroić
Do młyna cudownego?
Czy masz ziarno jęczmienia
I garść jagnięcej wełny?"
Odrzekł jej dumnie kowal:
"Wykuję składne Sampo,
Wyrzeźbię wieko zdobne,
Znajdę pióro łabędzie,
Zestroję z niego śmigło
Do młyna cudownego,
Dam ci ziarno jęczmienia
I garść jagnięcej wełny.
Czy wiesz, że kułem niebo
I pokrywę ogromną?
Zrobiłem to z niczego,
Bez młotka i bez gwoździ..."
Jak siedział przy jej stole,
Tak stanął do roboty.
Nie miał miejsca na kuźnię
Ani żadnych narzędzi.
Nie było wiatru, miecha,
Pieca ani kowadła,
Młota, a nawet kleszczy -
Był tylko Ilmarinen.
Zmierzał do drzwi pośpiesznie,
W próg uderzył obcasem:
"Dziwić się możesz, pani,
Że rękami gołymi
Chcę z ziemi rwać żelazo,
Pięścią je kuć na wietrze,
Mam ja głowę na karku,
Co zechcę, zaraz zrobię."
Znalazł miejsce na kuźnię
I płaski kąt na miechy,
Gdzie się pola uprawne
Z łąkami spotykały.
Miłe miejsce do pracy -
To połowa roboty.
Kowal trzy dni obchodził
To miejsce jednym krokiem,
Aż znalazł, czego szukał:
Brunatnozłote skały.
Rozniecił na nich ogień,
Miech wiatrom do ust przydał
I piec zaczął murować.
W krwawe pieca wnętrzności
Rdzenne kamienie rzucał.
Wziął tuzin niewolników,
Aby dmuchali w miechy;
Słabsi drew dorzucali,
Tężsi dmuchali w ogień
Przez długie dni polarne,
Przez trzy polarne noce.
Od roboty bezsennej
Kamienie wrosły w pięty,
Krzemienie w palce nóg.
Kowal zajrzał do pieca,
Skoro dzień pierwszy minął,
I ujrzał w palenisku,
Jakie jest żaru dzieło.
Łuk z płomienia wyskoczył
Jak złoty wąż sprężony;
Pysk i ogon miał srebrny,
A ostrze strzały - z miedzi,
Śmiercią wiało od niego,
Niedobrą, złowróżebną.
Załamał łuk na kolanie
Szlachetny Ilmarinen,
Łuk niesie tylko śmierć -
Niech sam od śmierci ginie!
Cisnął łuk połamany
W czyste płomienie pieca,
W ogień co sił dąć kazał
Kamiennym niewolnikom.
Drugiego dnia się schylił
Nad ogniem po raz drugi.
Oto z czeluści pieca
Statek morski wypłynął.
Czerwony był jak słońce;
Dziób i rufa złocone,
Uchwyty wioseł z miedzi,
Siedzenie z mchu zielone.
Wspaniały był to statek,
Lecz złe miał obyczaje,
Bez słowa parł na wojnę,
Na cudzy dybał brzeg.
Szlachetny Ilmarinen
Rozbił ten statek w drzazgi,
Pokruszył w drobny mak
I w palenisko cisnął.
I znowu dąć rozkazał
Płucami najemnymi
Kamiennym niewolnikom
W czerwoną gardziel ognia.
Trzeciego dnia ponownie
W czerwoną zajrzał otchłań,
Niepewny, co ci ludzie
Mogą w ogniu wytopić.
Wtedy jałowy cielec,
Z tarczą słońca na czole,
Na krzemiennych kopytach
Wyskoczył z kłębów dymu
Zjuszonym złotorożcem,
A za nim Niedźwiedzica
Na siedmiu gwiazdach mknęła.
Wspaniały był złotorożec,
Lecz złe miał obyczaje -
Mleko w trawie rozlewał
I lizał mech bezpłodnie.
Roztropny Ilmarinen
Nie skusił się na cudo,
Które ślepiło rogiem,
Lecz nie dawało mleka.
Pociął cielca na ćwierci,
Cisnął w ogień i czekał,
Co żar urodzić zdoła
Za niewolników sprawą.
Czwartego dnia Ilmari
Wyciągnął z pieca pług -
Przez żar zrodzone dzieło
Kamiennych niewolników.
Pług był piękny nad podziw,
Ale nie raczył słuchać
tego, kto nim kierował.
Wyskakiwał spod skiby
I ciągnął bruzdę wstecz,
Skakał jak z miedzy zając,
Gdy ucieka przed psem.
Mądry kowalIlmari
Dopieca wrzucił pług
I kazał wiatrom dąć
W płuca wielkiego miecha.
Zleciały wiatry cztery
Z czterech stron świata naraz
I zamiast niewolników
Same zadęły w miech.
Dęły prawie dni trzy,
dmuchały jak najęte,
Aż płomień poprzez ściany
Przenikał żarem piec,
Cały już w kłębach iskier.
Dopiero z czterech wiatrów,
Z ognia, co rozdmuchały,
Z cierpliwości kowalskiej
Zaczęło rosnąć Sampo
I barwne, zdobne wieko.
Wtedy młot w rękach jego
Uskrzydlił się i zaczął
Kuć w lot, jak błyskawica
W czas burzy kuje ziemię,
Wykuwał z głowy pomysł
Prosto w przedmiot niezbędny.
Było to sławne Sampo,
trzy czynności spełniało:
W jednej ścianie był młyn,
Wyrabiał mąkę chlebną,
W drugiej był młyn na sól,
A w trzeciej - na pieniądze.
Wyskoczył z ognia Sampo
I zaczął szybko mleć
Pulchną mąkę na pączki,
Grubszą mąkę na chleb.
Barwna pokrywa wieka
Kręciłasię jak wiatrak:
Raz sypała się mąka,
Raz pieniądze, raz sól.
Zabrała pani Louhi
Ten skarb dla niej wykuty.
Poniosła go jak jastrząb
W szponach miedzianym wzgórzem.
Sampo korzenie puścił
Dziewięć sążni głęboko;
Jednym pędem wrósł w ziemię,
Drugim w głęboką wodę,
A trzecim wrósł w jej okno.
Zamknięty dziewięć razy,
Stał się własnością ludzi.
"Dajcie mi teraz dziewczynę,
Słowa nie rzekłemo niej,
Kułem w cnocie żelazo
Nie myśląc o je wdziękach,
Lecz teraz mi potrzebna
Bardziej niż talent mój."
Wtedy panna z Pohjoli
Sfrunęła w jego ucho:
"Gdy pójdę w inne strony,
Ptaki nie pójdą za mną.
Chcesz, abym śpiew tych lasów
Pozostawiła wiatrom?
Zmarłyby wszystkie ptaki,
Gdybym ja stąd odeszła,
A moje młode lata
Jak brzeg jezior bez pieśni
Zarosłyby sitowiem.
Bez swawoli mych stóp
Uschłyby łąki z tęsknoty,
Lasy przestałyby rosnąć."
Smutek czarny jak sadza
siadł na czole kowala,
A przekrzywiona czapa
Cierpiała z jego głową.
Rozmyślał: cisnąć w diabły
Kraj przebiegły w chytrości,
Który spajał żelazem
Przez pracowite dni.
Niech jesień liść zielony
Pożera sobie sama,
On stąd odjedzie szybko
Nie żałując niczego.
Już pani na Pohjoli
Dłoń mu kładzie na czoło:
Twój humor dziś jak rdza,
Którą żelazo gryzie,
Czy aby nie zamierzasz
W rodzinny czmychnąć próg?
Czy gniew cię nie rozpala?"
"Tak, pani - odrzekł kowal
Nadchmurnie zbuntowany. -
Pragnę wrócić do domu
I w swoim umrzeć kraju."
"Umrzeć? Najpierw się posil."
Do stołu go prowadzi,
Poi, karmi jak matka,
Potem na łódź pod żaglem,
Przy sterze, dobrym wietrze,
Wygodnie go sadowi.
Lecz kowal Ilmarinen
Dziewczynę w sercu miał,
Chociaż już jej nie widział,
Czuł wszędzie jej obecność -
Z każdym dniem coraz głębiej.
Rodzinne, żyzne brzegi
Wstępowały bez słowa
W puste serce żeglarza.
A wreszcie dnia trzeciego,
Gdy przybył w domu progi,
Wyszedł Väinö naprzeciw
I pytał go proroczo:
"Stworzyłeś cudne Sampo.
Czy ono, bracie, już miele?
Powiedz, Ilmarinenie,
Młotniku doskonały!"
"Młyn miele od świtania
Skrzynię mąki dla domu,
Drugą miele dla ludzi,
Na zapas miele trzecią."
Runo X
Mocarny Väinämöinen
Odszukał swego konia
I zaprzągł go do sań.
Sanie pomalowane
Na kolor rudej sierści
Na śnieżnym śniegu stały.
Siadł w głębi sań na koźle
I smagnął konia batem.
Koń ruszył przeciw drodze,
Mkną sanie - cel się zbliża.
Brzozowe płozy płaczą,
Śpiewa dyszel z jarzębin,
Janczary ślepo dzwonią
Po bagniskach i polach,
Po łąkach ogołoconych.
Jechał Väinö w milczeniu,
Słowa nie rzekł do konia
Aż dnia trzeciego dotarł
Do drewnianego mostu.
Tu, na zboczach pól Osmo,
Na wrzosowiskach Kalevy,
Zatrzymał sanie w biegu
I długo dławione słowa
Wyrwały się z jego ust:
"Pyszałka lapońskiego,
Który mnie zwalił z konia
I rzucił na śmierć w morze,
Niech dosięgnie zaraza,
Niechaj go wilk wytropi.
Zaklęcia tego chłystka
Wrócić mi nie przeszkodziły
Do wrzosowisk Kalevy."
Jechał Väinö i śpiewał.
Z jego chmurnego śpiewu
Jodła rosła świecista -
Z igliwia cała złotego,
Koronę miała z kwiecia
I przebijała nią niebo.
Väinö czarował słowa,
Słowami czarował rzeczy.
Oto księżyc wprost z nieba
Zszedł nisko ku rosłej jodle,
A Wielka Niedźwiedzica
Zeskoczyła z wysoka
I jak złotnik złociła
Jej podniebne gałęzie.
Jechał Väinö powoli
W saniach ku swej siedzibie,
Lecz im bliżej był domu,
Tym głębszy gryzł go smutek,
Ponieważ przyrzekł święcie
starej pani w Pohjoli,
Że przyśle jej kowala,
Który wykuje Sampo,
Że kowal Ilmarinen
Odda się jej w niewolę,
Aby wykupic w zamian
Głowę Väinämöinena.
Już tutaj właśnie siedzi
Przy kuźni, w swoich saniach;
Słyszy dzwonienie młotów,
Co kują jego sumienie.
Wzdryga się mocny Väinö,
Ale do kuźni idzie.
Przerwał kowal robotę:
"Gdzieś tak długo przebywał?
Coś robił w wielkim świecie?
Co tam nowego słychać?"
Świat szeroki jak czas,
Długi jak śnieżna droga...
Zamieszkiwałem dni białe
Niezgłębionej Pohjoli,
Żyłem w Sarioli głuchej,
Pełnej czarnoksiężników."
"To ciekawe, co mówisz."
Kowal ściszył swój głos:
"A może masz coś dla mnie
Z tej przedziwnej podróży?"
"Dla ciebie? - stary Väinö
Aż się przysunął bliżej. -
Mam dla ciebie nowinę,
Na którą może czekasz.
Jest w Pohjoli dziewczyna,
Z tych, co znam - najpiękniejsza.
Wszystkich chłopców odrzuca,
Wszyscy w niej zakochani,
Bo jest wielkiej piękności.
Na jej twarzy śpi księżyc,
Słońce śpi na jej piersiach,
A Wielka Niedźwiedzica
Na jej ramionach leży.
Gwiazd siedem na jej plecach
Niebo kładzie co wieczór.
Tyś sławny Ilmarinen
I młotnik najzręczniejszy,
Który wieków obręcze
Na płynny czas nabija,
Do ciebie ta dziewczyna
Jak najpiękniejszy strumień,
Jeśli będziesz spragniony,
Sam do twych ust przypłynie."
Kowal pomyślał chwilę,
Młot uderzył w kowadło:
"Czuję, kujesz mój los,
Stary Väinämöinenie,
Tyś przecie moim kosztem
Wykupił swoją głowę,
Lecz dopóki żył będę,
Nie pójdę do Pohjoli,
Póki księżyc na niebie,
Nie wybiorę się w drogę
Do ponurej Sarioli,
Gdzie do junaków skrycie
Strzelają jak do wróbli
I jeszcze w morzu ich topią."
Natenczas Väinö dalej
Ilmarinenowi prawi:
Do tej pięknej dziewczyny
Dodaje piękno drugie:
Na skraju pola Osmo
Rośnie wysoka jodła,
Która kwitnie kwiatami
Możesz to sprawdzić wnet -
Księżyc śpi w jej wierzchołku,
A Wielka Niedźwiedzica
Wspina się po gałęziach."
"Ta rzecz jest nie do wiary -
Rzekł Ilmari - Nie wierzę,
Dopokąd nie ujrzę jej sam."
"Ponieważ nie chcesz wierzyć,
Więc chodźmy tam od razu,
Ażebyś sam zobaczył,
Czy prawda jest w mych słowach."
Poszli samowtór ujrzeć
Jodłę, co zakwitała,
Na skraju pola Osmo
Ujrzeli ją na jawie:
Na gałęziach spał księżyc
I spała niedźwiedzica.
Trącił kowala Väinö:
"Gdy niedźwiedź śpi na drzewie,
Nigdzie ci nie ucieknie,
Możesz byc tego pewien.
Wejdziesz w górę po jodle,
Już go upolowałeś."
Stanął zdumiony kowal
Na szczycie smukłej jodły
I księżyc brał w swe garście,
I niedźwiedzicę chwytał,
Ale co dotknął gwiazdy,
Znikała jak zaklęta,
Aż szumiał świerk zdziwiony,
Aż jodła przemówiła:
"Dlaczego tak się dręczysz,
I nie wiesz sam, co robisz?
Zrywasz fałszywy księżyc,
Chwytasz gwiazdę za rogi,
A gwiazdę w twoim oku
Tylko woda odbija."
Jodła wciąż jeszcze mówi,
Gdy stary Väinämöinen
Poderwał wiatr do góry,
Wierzchołek jej zachmurzył
Szybko, że kowal zniknął
Silnym porwany wiatrem.
To stało się tak nagle,
Że stary Väinämöinen
Nie zdążył zaklęć użyć,
Słowa rzucał w powietrze:
"Ciśnij go, błyskawico,
Aż do samej Pohjoli!
Unieś go, lekka burzo,
Na swoich skrzydłach z ognia."
I oto, na znak dany,
Ilmarinen w powietrzu
Leci jak iskra z kuźni,
Gdy młota grom uderzy.
Tnie drogę szybkim lotem,
Siedzi na karku wiatru,
Na grzbiecie niedźwiedzicy
W jasnym hełmie księżyca.
Ubrany w srebra runął
Na podwórzec u Louhi,
Na ścieżce do jej łaźni
Psy go nie dosłyszały,
Nie wyślepiły koty,
Lecz pani na Pohjoli,
Stara szczerbata Louhi,
Już jest przy nim w podwórzu,
Niewoli go słowami:
"Spadasz nam prosto z nieba!
Wyjęłam ciebie z wiatru
Tak cicho, że psy nawet
Nie wytropiły ciebie.
Przybywasz wprost z południa -
Poznaję po zapachu,
Ale z twarzy nie czytam
Jeszcze dobrze, kim jesteś?"
Ilmarinen nie wiedział,
Co się z nim nagle stało
I kto do niego mówi,
I jak się tutaj znalazł.
"Na pewno nie przybyłem
Psom twoim na zakąskę.
Bądź pewna, że wrót twoich
Jeszcze nie przestąpiłem."
Grzeczna pani Pohjoli
Dalej stawia pytania:
"Czy nie spotkałeś może
Kowala Ilmarinena?
Od tygodni czekamy,
Aby nam Sampo wykuł."
Kowal skłonił się nisko:
"Ja jestem Ilmarinen.
Spadam tu prosto z nieba,
Omal że i przez komin."
Pani biegnie do domu
Lekko jak młody wróbel:
"Córko moja najmłodsza
I najpiękniejsza z córek,
Ubierajże się prędko,
Wdziej szaty najpiękniejsze.
Koszulę czystą przywdziej,
Ze skrzyni weź klejnoty
I zawieś je na szyi,
I suknię malinową
Nałóż na swoje ciało,
Aby się różowiło
Jak po kąpieli w rzece,
Ażeby oczy twoje
Świeciły jak dwie iskry,
Gdy kowal Ilmarinen
Przestąpi nasze progi."
Już dziewczyna w komorze
Stroje wesołe wdziewa,
Klejnoty w nią wrastają
Jak dojrzałe owoce.
Pas z miedzi objął kibić,
Pas złoty objął biodra,
Chusty zielonomorskie
Owinęły jej czoło.
Gdy wyszła ze spichlerza,
Oniemiało podwórze;
Najpiękniejsza dziewczyna
Na lądzie i na morzu
Szła z oczami lśniącymi,
Aż jaśniała Pohjola.
Szła z czołem odsłoniętym
Nie dotykając ziemi,
Z twarzą tak rozjaśnioną,
Że w niebie kolor wzbierał,
Z policzkami jak mleko,
Na które spadła róża.
Skromnie złoto jaśniało,
Srebrna świeciła klamra.
Wtedy pani Louhi
W dom już prosi kowala
Do świetlicy Sarioli,
Gdzie go za stołem gości.
"Jedz, pij, Ilmarinenie!
Powiedz, czy jesteś gotów
Kuć czarodziejskie Sampo
I piękne, zdobne wieko?
Czy masz piórko łabędzie,
Aby śmigło zestroić
Do młyna cudownego?
Czy masz ziarno jęczmienia
I garść jagnięcej wełny?"
Odrzekł jej dumnie kowal:
"Wykuję składne Sampo,
Wyrzeźbię wieko zdobne,
Znajdę pióro łabędzie,
Zestroję z niego śmigło
Do młyna cudownego,
Dam ci ziarno jęczmienia
I garść jagnięcej wełny.
Czy wiesz, że kułem niebo
I pokrywę ogromną?
Zrobiłem to z niczego,
Bez młotka i bez gwoździ..."
Jak siedział przy jej stole,
Tak stanął do roboty.
Nie miał miejsca na kuźnię
Ani żadnych narzędzi.
Nie było wiatru, miecha,
Pieca ani kowadła,
Młota, a nawet kleszczy -
Był tylko Ilmarinen.
Zmierzał do drzwi pośpiesznie,
W próg uderzył obcasem:
"Dziwić się możesz, pani,
Że rękami gołymi
Chcę z ziemi rwać żelazo,
Pięścią je kuć na wietrze,
Mam ja głowę na karku,
Co zechcę, zaraz zrobię."
Znalazł miejsce na kuźnię
I płaski kąt na miechy,
Gdzie się pola uprawne
Z łąkami spotykały.
Miłe miejsce do pracy -
To połowa roboty.
Kowal trzy dni obchodził
To miejsce jednym krokiem,
Aż znalazł, czego szukał:
Brunatnozłote skały.
Rozniecił na nich ogień,
Miech wiatrom do ust przydał
I piec zaczął murować.
W krwawe pieca wnętrzności
Rdzenne kamienie rzucał.
Wziął tuzin niewolników,
Aby dmuchali w miechy;
Słabsi drew dorzucali,
Tężsi dmuchali w ogień
Przez długie dni polarne,
Przez trzy polarne noce.
Od roboty bezsennej
Kamienie wrosły w pięty,
Krzemienie w palce nóg.
Kowal zajrzał do pieca,
Skoro dzień pierwszy minął,
I ujrzał w palenisku,
Jakie jest żaru dzieło.
Łuk z płomienia wyskoczył
Jak złoty wąż sprężony;
Pysk i ogon miał srebrny,
A ostrze strzały - z miedzi,
Śmiercią wiało od niego,
Niedobrą, złowróżebną.
Załamał łuk na kolanie
Szlachetny Ilmarinen,
Łuk niesie tylko śmierć -
Niech sam od śmierci ginie!
Cisnął łuk połamany
W czyste płomienie pieca,
W ogień co sił dąć kazał
Kamiennym niewolnikom.
Drugiego dnia się schylił
Nad ogniem po raz drugi.
Oto z czeluści pieca
Statek morski wypłynął.
Czerwony był jak słońce;
Dziób i rufa złocone,
Uchwyty wioseł z miedzi,
Siedzenie z mchu zielone.
Wspaniały był to statek,
Lecz złe miał obyczaje,
Bez słowa parł na wojnę,
Na cudzy dybał brzeg.
Szlachetny Ilmarinen
Rozbił ten statek w drzazgi,
Pokruszył w drobny mak
I w palenisko cisnął.
I znowu dąć rozkazał
Płucami najemnymi
Kamiennym niewolnikom
W czerwoną gardziel ognia.
Trzeciego dnia ponownie
W czerwoną zajrzał otchłań,
Niepewny, co ci ludzie
Mogą w ogniu wytopić.
Wtedy jałowy cielec,
Z tarczą słońca na czole,
Na krzemiennych kopytach
Wyskoczył z kłębów dymu
Zjuszonym złotorożcem,
A za nim Niedźwiedzica
Na siedmiu gwiazdach mknęła.
Wspaniały był złotorożec,
Lecz złe miał obyczaje -
Mleko w trawie rozlewał
I lizał mech bezpłodnie.
Roztropny Ilmarinen
Nie skusił się na cudo,
Które ślepiło rogiem,
Lecz nie dawało mleka.
Pociął cielca na ćwierci,
Cisnął w ogień i czekał,
Co żar urodzić zdoła
Za niewolników sprawą.
Czwartego dnia Ilmari
Wyciągnął z pieca pług -
Przez żar zrodzone dzieło
Kamiennych niewolników.
Pług był piękny nad podziw,
Ale nie raczył słuchać
tego, kto nim kierował.
Wyskakiwał spod skiby
I ciągnął bruzdę wstecz,
Skakał jak z miedzy zając,
Gdy ucieka przed psem.
Mądry kowalIlmari
Dopieca wrzucił pług
I kazał wiatrom dąć
W płuca wielkiego miecha.
Zleciały wiatry cztery
Z czterech stron świata naraz
I zamiast niewolników
Same zadęły w miech.
Dęły prawie dni trzy,
dmuchały jak najęte,
Aż płomień poprzez ściany
Przenikał żarem piec,
Cały już w kłębach iskier.
Dopiero z czterech wiatrów,
Z ognia, co rozdmuchały,
Z cierpliwości kowalskiej
Zaczęło rosnąć Sampo
I barwne, zdobne wieko.
Wtedy młot w rękach jego
Uskrzydlił się i zaczął
Kuć w lot, jak błyskawica
W czas burzy kuje ziemię,
Wykuwał z głowy pomysł
Prosto w przedmiot niezbędny.
Było to sławne Sampo,
trzy czynności spełniało:
W jednej ścianie był młyn,
Wyrabiał mąkę chlebną,
W drugiej był młyn na sól,
A w trzeciej - na pieniądze.
Wyskoczył z ognia Sampo
I zaczął szybko mleć
Pulchną mąkę na pączki,
Grubszą mąkę na chleb.
Barwna pokrywa wieka
Kręciłasię jak wiatrak:
Raz sypała się mąka,
Raz pieniądze, raz sól.
Zabrała pani Louhi
Ten skarb dla niej wykuty.
Poniosła go jak jastrząb
W szponach miedzianym wzgórzem.
Sampo korzenie puścił
Dziewięć sążni głęboko;
Jednym pędem wrósł w ziemię,
Drugim w głęboką wodę,
A trzecim wrósł w jej okno.
Zamknięty dziewięć razy,
Stał się własnością ludzi.
"Dajcie mi teraz dziewczynę,
Słowa nie rzekłemo niej,
Kułem w cnocie żelazo
Nie myśląc o je wdziękach,
Lecz teraz mi potrzebna
Bardziej niż talent mój."
Wtedy panna z Pohjoli
Sfrunęła w jego ucho:
"Gdy pójdę w inne strony,
Ptaki nie pójdą za mną.
Chcesz, abym śpiew tych lasów
Pozostawiła wiatrom?
Zmarłyby wszystkie ptaki,
Gdybym ja stąd odeszła,
A moje młode lata
Jak brzeg jezior bez pieśni
Zarosłyby sitowiem.
Bez swawoli mych stóp
Uschłyby łąki z tęsknoty,
Lasy przestałyby rosnąć."
Smutek czarny jak sadza
siadł na czole kowala,
A przekrzywiona czapa
Cierpiała z jego głową.
Rozmyślał: cisnąć w diabły
Kraj przebiegły w chytrości,
Który spajał żelazem
Przez pracowite dni.
Niech jesień liść zielony
Pożera sobie sama,
On stąd odjedzie szybko
Nie żałując niczego.
Już pani na Pohjoli
Dłoń mu kładzie na czoło:
Twój humor dziś jak rdza,
Którą żelazo gryzie,
Czy aby nie zamierzasz
W rodzinny czmychnąć próg?
Czy gniew cię nie rozpala?"
"Tak, pani - odrzekł kowal
Nadchmurnie zbuntowany. -
Pragnę wrócić do domu
I w swoim umrzeć kraju."
"Umrzeć? Najpierw się posil."
Do stołu go prowadzi,
Poi, karmi jak matka,
Potem na łódź pod żaglem,
Przy sterze, dobrym wietrze,
Wygodnie go sadowi.
Lecz kowal Ilmarinen
Dziewczynę w sercu miał,
Chociaż już jej nie widział,
Czuł wszędzie jej obecność -
Z każdym dniem coraz głębiej.
Rodzinne, żyzne brzegi
Wstępowały bez słowa
W puste serce żeglarza.
A wreszcie dnia trzeciego,
Gdy przybył w domu progi,
Wyszedł Väinö naprzeciw
I pytał go proroczo:
"Stworzyłeś cudne Sampo.
Czy ono, bracie, już miele?
Powiedz, Ilmarinenie,
Młotniku doskonały!"
"Młyn miele od świtania
Skrzynię mąki dla domu,
Drugą miele dla ludzi,
Na zapas miele trzecią."
Runo XI
Pora pieśń zacząć o Ahtim.
Witaj, wesoły druhu!
Towarzyszu kompanii,
Gdzie kryłeś się tak długo?
Ten chłopak niefrasobliwy,
Lempiego syn z wyspy Saari,
Rósł w domu matki swojej,
W domu nad brzegiem zatoki,
W zakolu Kaukoniemi.
Nie było nad Ahtiego
Dorodniejszego chłopca:
W pasie gibki jak trzcina,
Do miłej kroków nie liczył.
Najbardziej mu dokuczała
Szalona wyobraźnia,
Nieposkromiona fantazja.
Przepadał na całe noce
Po wsiach za kobietami.
Ten syn obfitych łowów,
Karmiony świeżą rybą,
Kręcił się wokół dziewczyn
Bez przerwy jak wrzeciono.
Jedna tylko dziewczyna,
Kylli było jej imię,
Cudowny kwiat wyspy Saari,
Była dlań niedostępna,
Nie wychodziła z domu
Na wesołe zabawy.
Szła wieść o jej urodzie
Z ust do ust jak dobre wino.
Ona odmawia słońcu
Ręki dla jego syna,
Ma wyższe powinności -
Czeka robota w polu.
Odrzuca księżyca księstwo,
Który dla swego syna
Chce wynieść piękno dziewczyny
Wyżej niż gwiazdy świecą.
Gwiazda najwyższa chce zostać
Jej najbogatszą teściową,
Nie daje synom gwiazd
Praw do ślubnego pierścienia.
Przybyli chłopcy z Estonii
Na koniach malowanych,
Przybyli chłopcy z Ingrii -
Nawet do nich nie wyszła.
"Daremnie rzucacie srebrem,
Na próżno złotem dzwonicie,
Daremno depczecie trawę
Za oknem, pod moim płotem.
Nie pójdę do Estonii,
Nie pójdę za nic w świecie;
Nie znoszę estońskiej strawy,
Nie lubię ryb estońskich,
Estońskich rybaków nie lubię,
Nie znoszę estońskich wioseł.
Nie pójdę też do Ingrii
Nad nędzne jej wybrzeża,
Gdzie nawet drzewa głodują,
A studnie są bez wody,
Gdzie nie dają łuczywa
Na noc do izby ciemnej,
Trzeba by mi łzy spijać
Płynące z mojej urody."
A wtedy nasz bohater,
Bezwzględny Lemminkäinen,
Gdy to zza węgła usłyszał,
Podskoczył w górę jak komin
I zaczął szumieć na dachu
Dymem kadzideł dla panny.
Matka go ostrzegała:
"Ciebie za próg nie wpuszczą,
Czymże jesteś, biedaku,
Dla możnej rodziny z Saari?"
"Jestem ubogi dla siebie,
Dla niej będę bogaty;
Zręczność mnie urodziła,
Honor jest moim panem,
Gdy jestem zakochany,
Kochanej z rąk nie puszczę."
Padają ostatnie przestrogi,
Przebiegłe upomnienia:
"Dziewczęta ciebie wyśmieją,
Kobiety kpić będą z ciebie."
Lemminkäinen nie słucha
Rad mądrej swojej matki.
"Ja śmiech każdej kobiety
Wpędzę z powrotem do brzucha,
Gdy jej niemowlę wręczę,
Podarek miłości mojej.
Nie boję się śmiechu kobiet
Ani chichotów panien."
"Niedobrze! - woła matka -
Niedobrze z tobą, chłopcze,
Porywasz się jak szalony
Na całą wyspę kobiet?
Stu wojowników z mieczami,
Stu konkurentów z Saari
Taką ci sprawi łaźnię,
Że krwi ci zbraknie w żyłach!"
Lemminkäinen nie słuchał
Przestróg swej matki starej.
Wybrał młodego ogiera,
Jak on sam ognistego,
Ogiera przedniej maści -
Drugiego takiego nie było.
Zaprzągł ogiera do sań,
Lejce naprężył w konkury.
Osadził się jak strzała
W lejcach napiętych do celu.
Trafił jak kulą w płot
W małą uliczkę wioskową.
Huknęły śmiechem kobiety,
Gdy pacnął prosto w śnieg,
Sanie wielkie jak niecki
Wywrócił dnem do góry,
Wypadł z nich jak niemowlę
Prosto w srebrzysty śmiech.
Poderwał się Lemminkäinen,
Czoło zmarszczył w dwie fałdy,
Brodą czarną omiatał
Gniew ze swojego czoła.
"Nigdy nie przypuszczałem
- Powiedział wstając z ziemi -
Że kiedyś skoczę tak zgrabnie
W śnieg pod babskie spódnice."
Po chwili od niechcenia
Dodał, śnieg otrzepując:
"A gdzie tu można się bawić
Beztrosko i swobodnie?
Myślałem właśnie o tym,
Gdym ku wam koziołkował,
Lecz już stoję na nogach
I mogę z wami tańcować."
"Tańcować?" - Dziewczyny chórem
Jak echo powtórzyły,
Jeszcze im usta wzbierały
W kącikach drwiącym śmiechem.
"Ściernisko jest za stodołą,
Możesz tańczyć jak pastuch,
Jest za wsią karczowisko,
Zupełnie puste w tej porze,
Tam możesz tańczyć sobie.
Dziewki u nas są chude,
Za to źrebaki tłuste."
"A czemuż to nie miałbym
Zostać u was pastuchem?"
I najął się Lemminkäinen
Za pastucha na łąkach.
Szły w księżycowe noce
Sznurem do niego dziewczyny,
Rżał głośno jego ogier,
Gdy pan swawolił cicho
W sianie przesypnych włosów
Setnej z kolei dziewczyny.
Do każdej się przykładał
I już żadnej nie było,
Która by choć na lekarstwo
Zostawiła swą cnotę.
Każdą pieszczotą przebijał
Jak księżyc noc na wylot
I stale miał na nowo
Do coraz nowej ochotę.
Tylko piękna Kyllikki,
Pyszny kwiat wyspy Saari,
Rośnie w domowym ogrodzie
Nie tknięta przez nikogo.
Lemminkäinen wpadł w gniew:
Zdarł do niej sto par butów,
Zdarł sto wioseł na wodzie,
A ona mu z pogardą
Rzuca te same słowa:
"Nicponiu, nocny włóczęgo,
Obłapiasz każdą dziewczynę
I wypytując sie o nie
Wciąż moje imię pamiętasz?
Umykaj, skąd przyszedłeś!
Na moim się potkniesz progu,
Prędze niż wyjdę za ciebie,
Przetrę moździerz na wylot,
Prędzej się kamień młyński
Zmiele na mąkę białą,
Niż ty przez dziurkę od klucza
Zobaczysz nasze wesele.
Czekam chłopca na schwał,
Który smukle jak cień
Rośnie do mojej figury
Wiernie przez dzień i noc;
W dzień pracuje i tęskni,
A nocą pieśni śpiewa."
Niewiele minęło czasu
Od przysięgi dziewczyny,
Zeszły się panny na tańce.
Przyszła piękna Kyllikki.
Łąka szalała wraz z nimi
Kręcąc się pod stopami,
Gdy zjawił się rudolicy,
Chytry jak wąż Lemminkäinen.
Nie czekał dłużej niż trzeba,
Skoczył w kolisko zabawy,
Szalem okręcił tancerkę,
Rzucił w pędzące sanie.
To była piękna Kyllikki.
Na futrach ją ułożył,
Patrząc w gwiaździste oczy
Do gwiazd się wszystkich modlił,
Wszystkie dziewczęta zaklinał:
"Strzeżcie się, by mnie zdradzić,
Niech usta wasze zaniemią!
Żadnej z was nie porwałem -
Pamięć kobiety jest krótka.
Jeśli nie usłuchacie,
Wojna wybuchnie krwawa
I wszyscy wasi chłopcy
Zginą od kosy jak trawa.
Zostanie babia wyspa
Z wielką dziurą pośrodku,
Będziecie łodzie wysyłać
Po parobków najgorszych,
Spragnione będziecie słuchać
Męskiego kroku na ścieżce,
Aż wam się ucho wydłuży
Za echem męskiego kroku."
"Dość tego zaklinania! -
Kyllikki szal z twarzy zdjęła,
Jej oczy spokojnie mroźne
Spotkały się z jego oczami. -
Natychmiast wstrzymaj sanie
I puść z nich moją wolność.
Jedna nie może osoba
Jechać w dwie różne strony.
Radzę ci nie odmawiać.
Wiesz dobrze - pięciu mych braci
Po tropie dogania zająca,
Którego wśród burzy śnieżnej
Orzeł w powietrze unosi."
Gdy to mówiła, sanie
Pędziły szybciej niz wiatr,
A Lemminkäinen milczał -
Tylko się w nią wpatrywał.
Dziewczyna gorzkie łzy lała
Prosto pod końskie kopyta,
A Lemminkäinen milczał -
Tylko się do niej uśmiechał,
"Myślisz, że rosłam dla ciebie
Przez tyle pięknych dni,
Ażebyś ty zabrał ciało
Zaklęte w moją postać,
Którą porywasz oto
Na zawsze w nieznaną stronę?"
Przemówił Lemminkäinen
Ciszej niż płozy ich sań:
"Kyllikki, my jesteśmy
Myślami naszymi związani,
Nie szal, nie sznury konopne
Z galopem cię konia wiążą,
To moje puste ramiona,
Martwe z rozpaczy za tobą,
Bo ty zostałaś w domu,
Ty ze mną jeszcze nie jedziesz.
Bądź dobra, będę ci wierny,
Jak wierny jest dyszel koniowi,
Ja lepiej niż ty słyszę
Twój ból z mojego powodu.
Nie płacz i nie rozpaczaj -
Mam wszystko, co potrzeba.
Będziesz dla mnie jak pole
Wysokie po samo niebo,
Będę to pole orał
I będę je obsiewał,
Aż mleko moich krów
Z miodem pszczół twoich się zmiesza.
Martwisz się, że mój ród
Nie jest tak sławny, jak twój,
Że leśne karczowisko
Drze jeszcze pazurami?
Prawda, moja rodzina,
Mój ród nie jest wysoki,
Ale należy do mocnych,
Do tych, co idą sami
O własnych siłach do góry.
A tyle mają siły,
Że jeszcze innych podnoszą.
Przyjrzyj się mojej szabli,
Patrz, jak się ręki trzyma:
Jest hartowana w piekle,
W niebie zdobiły ją gwiazdy.
A wiesz ty, czyja to broń?
Z czyich rąk w moje spadła?
Ja tą szablą wywyższę
Swój ród nad niebios powałę."
Gdy mówił, dziewczyna czuła,
Że szablą przecina jej więzy,
Że rośnie w niebo topolą
Wolna i pełna oddechu.
"Ahti, synu Lempiego,
Zaczynasz być dla mnie miły.
Lecz jeśli chcesz prawdziwie
Wziąc mnie za żonę swoją,
Przyrzeknij, że z tą szablą
W bój nigdy nie wyruszysz;
Ani za złotem w pogoni,
Ani z chciwości do srebra."
Lemminkäinen zaprzysiągł
Natychmiast z ust do ust
I przysięgając całował
Na ustach ślady jej słów:
"Ngdy na wojnę nie pójdę,
Ani z chciwości do złota,
Ani z chciwości do srebra.
A ty, przysięgnij mi w zamian,
Że nigdy nie pójdziesz na wieś,
Ani dla płochej zabawy,
Ani tanecznych swawoli."
Tak przysięgali oboje
W galopie wśród śnieżnej kurzawy,
Że on na wojnę nie ruszy,
A ona na płoche zabawy.
Ahti smagnął ogiera,
Wspiął go lejcami w górę,
A gdy koń skoczył, krzyknął:
"Żegnajcie, lasy Saari!
Kochałem was podczas burz,
Kochałem w czas pogody
Szukając chwil na łowy,
Wreszcie złowiłem, com chciał."
Spod kopyt księżyce leciały,
Nie, to błyszczały podkowy
Na każdym końskim kopycie.
Na wzgórzu już dom majaczy.
"A cóż to za ruina!
Dach krzywy, łata przy łacie,
I okna w nim zezowate,
Dym się nie trzyma komina.
Gdzie będziemy mieszkali?"
"Nie trap się! - Lemminkäinen
W obronie szczęścia staje. -
Dom wybuduję ci nowy
Od fundamentów po komin,
Sosny smukłe pościnam -
Nie mniej zgrabne niż ty -
I ściany z nich zbuduję
Jak piosnki wesołe."
Wydobył dziewczynę z sań,
Postawił prosto na ścieżce,
Popchnął ją lekko naprzód,
Drzwi się otwarły szeroko,
Wyszła zdumiona matka:
"Boże, co to za cudo?"
Odrzekł jej: "Moja żona,
Aby tę jedną znaleźć,
Sto przesiałem przez przetak
I wszystkie całowałem,
Z każdą musiałem się przespać,
Ponieważ drwiły ze mnie,
Zadrwiłem z nich i ja.
Aż oto przywiozłem najlepszą
Synową do domu twego,
Straciłem dużo czasu,
To prawda, lecz całą wyspę
Przedziurawiłem na wylot,
Zanim znalazłem źródło,
Które przywiozłem w saniach;
Będę pił z niego wiecznie -
Wystarczy na całe życie."
Już matka łóżka ściele:
Kładzie poduszki łabędzie,
Podkłada im pod głowy
Swoje sny najpiękniejsze.
I mówi: "Dzięki ci, losie,
Błyszczący w niebie wysoko,
Że miałeś aż tyle gwiazd,
Aby nam zesłać jedną
Zdolną rozdmuchać ogień
W zgasłym piecu domowym,
Że dałeś mi synową
Zreczną jak pająk w kądzieli,
Która nić przędzie i tka,
I płótno bieli na słońcu.
Miałeś szczęście, mój synu,
Że taką znalazłeś dziewczynę,
Powiedz, jak to się stało,
Kto ci ją podarował?
Stwórca nie lubi gwałtów,
Choć kto to prawdę wie...
Wziąłeś? Więc teraz trzymaj,
Co dane ci było wziąć.
Czysty jesteś jak trznadel,
Który na śniegu siedzi;
Ona przecie jest śniegiem,
A ty trznadlem skaczącym.
Jej oczy w jasności swojej
Nie mają sobie równych.
Powiększaj okna w domu,
Aby patrzyła swobodnie.
Tnij sosny, układaj ściany
Pod nowy, wysoki dom
I postaw jej zgrabną stopę
Na nowym, dębowym progu!
Albowiem masz dziewczynę
Lepszą niż twoja przeszłość,
Dziewczynę od twego rodu
Piękniejszą o przyszły dzień."
Runo XII
Od chwili ślubu z nią
Świat stał się nagle jasny
I Ahti Lemminkäinen
Bujnie, wspaniale żył:
Kochał, nie szukał sławy,
Nie wyruszał na wojnę,
A żona - jak przysięgła -
Nie szła na wiejską zabawę.
Po wielu takich dniach,
Po świtaniach porannych
Ahtiemu wpadło do głowy
Ryby łowić w jeziorze.
Poszedł i łowił długo,
I łowił tak głęboko,
Że jego noc złowiła,
Do domu wrócił nad ranem.
Wtedy piękna Kyllikki
Chyłkiem się z domu wymknęła
I nie wróciła aż rano,
I tańczyła do świtu,
Tańczyła na wiejskiej zabawie.
Siostra Ahtiego, Ainikki,
Podpatrzyła bratową:
"Kyllikki sobie tańczy,
A ty się łowom oddajesz?
Idź i przyjrzyj się teraz,
Jak twoja koza cnotliwa
Na nogach i na rogach
Tańczy urwana z powroza.
Jeszcze na święcie dziewcząt
Nie było takiej drugiej."
Ahtiego jakby piorun
W pogodny dzień uderzył.
Poszedł do swojej matki
I cichym głosem rzecze:
"Trzeba mi prać koszulę
W jusze czarnego węża,
Wybieram się na wojnę,
Na bój z Lapończykami.
Żona złamała przysięga -
Na święcie dziewcząt tańczyła."
Mówił tak spoglodając
Na swoją piękną Kyllikki.
Kyllikki mleko piła
Niewinna jak skowronek.
"Ahti, najdroższy mężu,
Nie wolno ci iść na wojnę,
Onegdaj sen śniłam straszny:
Ogień świstał w kominie,
Płomień syczał pod oknem,
Opasał nasz cały dom
Czerwoną wstęgą dookoła,
Potem do izby skoczył,
Z podłogi na powałę,
Z jednego okna w drugie."
"Kpię sobie z sennych mar! -
Ahti jej odpowiedział. -
Nie wierzę w zwidy senne
Ani w przysięgi lekkie,
Które jak pióra fruwają
Z rozprutej nożem poduszki.
Podaj mi strój bojowy;
Będę pił piwo wojny,
A ciebie jak słodki miód
Zostawiam w kielichach domowych."
Matka wzywa Ahtiego:
"Synu najdroższy, zostań!
Pij piwo z beczułki olchowej,
Naszej domowej roboty,
Dębowy czop wybij z beczki
I pij przez cały dzień,
I pij przez całą noc!"
Bezwzględny Lemminkäinen
Nie słucha matki ni żony:
"Wolę pić wodę z rzeki
Zaprawną smołą z wioseł -
Będzie mi przyjemniejsza
Niż w domu stołowe piwo,
Będzie mi przyjemniejsza
Niż żony słowa fałszywe.
Przynieś mi bluzę wojenną,
Podaj mi strój bojowy.
Wyruszam dziś do Pohjoli
Rabować złoto i srebro.
Niech szabla moja od jutra
Poczuje na cudzych karkach,
Jak serce dziś mnie boli!"
"Ahti synu nahdroższy,
Co nam po złocie bez ciebie?
Posłuchaj matki swojej,
Która przeczuwa najgorsze:
Gdy wczoraj nasz niewolnik
Pole orał żmij pełne,
Wielki kufer wyorał,
Strzeżony przez węże skąpe.
W tym kufrze sztuki monet
Tysiącem w tysiąc dźwięczą.
Wyorał je nasz lemiesz,
Nie szabla-ladacznica."
"Szabla pali mi dłonie
Żony wczorajszą zdradą.
Nie mogę ziemi orać,
Ja muszę z szablą szaleć!
Podaj mi, matko, strój,
Podaj mi bluzę wojenną.
Nie chcę nawet na drogę
Ni jednej sztuki złota.
Wyjeżdżam do Pohjoli
Bić się z Lapończykami.
Muszę się wreszcie przekonać,
Czy można znaleźć na ziemi
Niewiastę, co wierna swym słowom,
Swoim przysięgom wierna.
Czy znajdzie się w Pohjoli
Choć jedna taka dziewczyna,
Która nie pójdzie na lep
Swawoli kawalerskiej?
Chcę ujrzeć na własne oczy,
Usłyszeć na własne uszy,
Czy jest na świecie dziewczyna,
O którą kruszy się kopie!"
Ahti nie słucha matki.
Matka go nie rozumie.
Prosi, aby Kyllikki
Kochał jak na początku.
"To niemożliwe, mamo,
Mogę kochać dziewczynę,
Która tylko mnie kocha,
A każdej innej: bywaj!
Kyllikki poszła po nocy
Swawolić z dziewczętami
I pysznie się bawiła,
Kiedy łowiłem ryby."
"Możesz myśleć, co chcesz,
Ale ja nie dopuszczę,
By w domu dwie niewiasty
Leżały jak ścięt drzewa!
Kręcisz jak lis. Pamiętaj,
W czarodziejskiej Pohjoli
Czarodziej w twoje usta
Wsadzi dwie czarne żmije,
Zalepi gęstym iłem,
A potem ił wypali
W ogniu, na ustach twoich
I nawet nie będziesz mógł
Na swój ból się poskarżyć."
Bezwzględny Lemminkäinen
Nie dał się tym zaskoczyć.
Powiedział: "Żmije dla mnie
To tyle, co przekąski
Kiedyś trzech Lapończyków
Pewnej pogodnej nocy
spotkałem pod wielką skałą;
Raz tylko ciąłem szablą
I już się kładli pokotem,
Choć sami na mnie napadli,
Leżeli bez odzienia
Na przyrodzeniach swoich.
Tyle na mnie zyskali
Łotrzykowie nieszczęśni,
Co topór na kamieniu,
Gdy na nim się wyszczerbi,
Co wiatr na gładkim lodzie,
Co świder w gęsim jaju,
Co w pustym grobie śmierć.
Grozili, że mnie utopią,
A sami poszli na dno.
W bagnie ich czarne brody
Śmierć mędliła na włókno,
A ja zaklinałem ich ciała
Zaklęciem tylko mnie znanym,
Z topieli puszczałem ich dusze
Jak znad moczaru komary.
Huśtałem ich na łuku
Jak strzały zatrute jadem,
Potem ich wypuściłem
Wprost na wodospad Tuoni,
W to miejsce, gdzie wodospad
Topiel świdruje do głębi.
Tam leżą ci magowie,
Tam pośpią sobie tęgo,
Aż z ich ramion tatarak,
Z pleców sitowie wzrośnie;
Będą spali tak długo,
Aż skrzepnie w sośnie bursztyn."
Na nic się nie zdał lament
Matki płaczącej rzewnie
I na nic żony słowa,
Która go ostrzegała:
"Nie chodź na mroźną północ
Do ponurej Pohjoli.
Tam cię mróz tak zamrozi,
Że będzie z ciebie sopel,
Zanim na koniu wronym
Rozpoczniesz z nimi wojnę.
Ty nie znasz kraju Turii.
Nie mówisz po lapońsku,
ty tylko głośno krzyczysz,
Lecz nie potrafisz śpiewać,
Aby synów Pohjoli
Przemagać swoim głosem,
Rozbrzmiewającym piękniej
Od ich niedźwiedzich sporów."
Oto, po słowach żony,
Których nie słuchał wcale,
Beztroski Lemminkäinen
Czesał zwichrzone włosy;
Szczotkę cisnął na murek
Przy pobielanym piecu,
A grzebień z rogu wołu
Tuż na słupku powiesił
I głosem pewnym siebie
Jak magiczne zaklęcie
Mówił wierząc do głębi
W to, co właśnie wymyślał:
"Jeżeli na mnie spadnie
Tam, na wojnie, nieszczęście,
Na włosiu czarnej szczotki
Wystąpi krwawa rosa,
Z grzebienia krew popłynie -
Tego możecie być pewne."
Wdział drucianą koszulę,
Spiął ją stalowym pasem.
"Człowiek w zbroi jest mocny,
Nie podda się złym siłom,
Najtęższych czarowników
Człek zbrojny się nie lęka!"
Uniósł ciężki swój miecz
I lekko ostrzem błysnął.
Zamknął oczy i miecz
Sam trafił prosto w pochwę.
Czym się pokrzepia bohater,
Gdy w obce wyrusza strony?
Pieśni obronne na wojnę
Szykuje jak rynsztunek,
Zaklęcia na krwawe rany
Spod grubych desek odrzwi
Zabiera na wyprawę
I coraz ciszej mówi.
Wychodzi na podwórze,
Z którego droga polna
Biegnie prosto do lasu
Przez polną bramę domu.
Stanął w furtce jak skobel,
Który odewrzeć się nie da:
"Choćby sto niewiast stanęło,
Ja z drogi nie ustąpię,
Wszystkie przebodę kopią,
Klęknę przed najpiękniejszą."
I oto idzie dalej...
Znalazł się na rozdrożu.
Tu pochyla się nisko
I kamień twardego zaklęcia
Podnosi przeciw wrogom,
Przeciw ich groźbom wrażym.
Marszczy czoło i mówi
Przy wodospadzie szalonym:
"Ja, Lemminkäinen, bezwzględny
Dla żony wiarołomnej,
Jestem dla siebie bezwzględny,
Skoro na wojnę ruszam.
Wychodźcie, niewolnicy,
Tragarze swoich mieczy,
Ze źródeł wodospadów
Skaczcie na moją pierś!
Zrywajcie się łucznicy
Z napiętych łuków strumieni!
Lesie! Ze mną jak wojsko
Ruszysz na mroźną północ,
Z matecznikiem wód naszych,
Które źródłami dzwonią
Na kamieniach z granitu!
Nagie rusałki z bagnisk,
Świętojańskie ogniki,
Czas nagli - wyruszajcie
Przeciw czarnoksiężnikom!
Jeśli to nie wystarczy,
Zaklinam sto ostrych noży,
Co utkwiły w kołczanie
Wiernego mi wróżbity -
Teraz na rozbój pójdą.
Jeśli to nie wystarczy,
Zaklinam Ukko w niebie,
Niech mnie strzeże chmurami
Grubymi jak poduchy!
Niech mnie wspiera swym mieczem,
Niech ostrza nie żałuje
I niech tnie karki magów,
Którzy nie wierzą w niego!
Niechaj z powierzchni wody
Pierzchną w bagno jak żaby,
Niech przed moją osobą
Już nie skrzeczą złowieszczo
Ani za mymi plecami,
Ani przy boku moim.
Ukko, stwórco najwyższy,
Nie pozwól im kpić z siebie!
Władny jesteś ich zgnębić,
By kładli się pokotem!
Bezwzględny Lemminkäinen,
Kiedy wyrzekł te słowa,
Gwizdnął na palcach ostro
Na ognistego ogiera,
Który z lasu wyskoczył
Jak płonąca kometa
I juz w zaprzęgu stanął
U brzozowego dyszla.
Strzelił z bata i galop
Już tętni kopytami.
Koń biegnie - droga mija,
Pędzą sanie do celu
I na zakrętach drogi
Żłobią się wojny ślady.
Wreszcie, trzeciego dnia,
Bezwzględny Lemminkäinen
Dotarł do dużej wsi
I tu się chciał zatrzymać.
Skierował swego konia
Najniżej, zboczem góry,
Przyjemną polną drogą
Do najdalszej zagrody.
Gdy stanął pod okapem
Nie przekraczając progu,
Ujrzał chłopca na ganku
U szczytu długich schodów:
"Słuchaj no, czy w zagrodzie
Jest tam u was ktoś taki,
Kto by ogiera wyprzągł,
Oczyścił i napoił?"
"Nie ma u nas nikogo,
Kto by wyprzągł ogiera,
Kto by ci go oczyścił,
Napoił świeżą wodą."
Bat śmignął, a korale
Nanizane na bicz
Odbiły się czerwono
Na tłustym konia zadzie.
I kopyta - w tym miejscu
Głębiej w gruncie odbite -
Wtłoczył pan w polną drogę
Tym biczem cętkowanym.
"Jest tu kto?" - pyta Ahti
Przed następną zagrodą.
Zza pieca baba wyszła,
Siadła na skraju ławy:
"Chcesz wyprząc konia z sań,
Zaraz znajdą się ludzie,
Wygładzą jego sierść,
Osuszą suchym mchem.
Potem ci go napoją,
Letnią wodą w sam raz,
Aby się nie przeziębił
Twój znakomity ogier.
Lecz jeśli jesteś ladaco,
A to być bardzo może,
Są tacy, którzy ciebie
ciupasem odprowadzą
Do kraju, skąd przyszedłeś,
Do ojca i do matki,
Do brata i do żony,
Abyś się tu nie włóczył,
I po karku ci dadzą,
Szybciej niż zajdzie słońce."
Ahti aż parsknął śmiechem:
"Ty diablico przewrotna,
Twoja szczęka tak zwisa,
Że aż o schody kłapie,
A lisicę udajesz.
Wnet bym ci do snu posłał
Strzałę celną przez okno,
Ale mi szkoda strzały
Darmo posyłać w próchno."
Ahti popędził konia
Do domu najwyższego
I tam u drzwi zagrody
Zaczął mówić te słowa:
Niech się zatrzaśnie pysk
Psa ujadającego!
Hiisi, dobry demonie,
Wsadź knebel między kły,
Niech wściekłość tego psa
Rozsadza głuchy warkot
Tak długo, az bez tchu
Własny jęzor odszczeka."
Ahti w tym miejscu drogę
Smagnął w poprzek biczyskiem,
Aż skoczyła do góry,
Aż gęsty wzbił się kurz.
Z kurzawy wyszedł karzeł,
Który rozkiełznał konia
I wisząc na wędzidle
Zdejmował z konia hołoble.
Beztroski Lemminkäinen
Nastawił ucha bacznie:
Przez grube ściany domu
Przenikał dziwny śpiew,
Przy wtórze muzykantów
Usłyszał zaklinaczy,
O których myślał w drodze,
Choć ich jeszcze nie spostrzegł.
Zajrzał przez szparę w ścianie:
Pełno było wróżbitów;
Jak karty roztasowane
Siedzieli wokół stołu,
Najwięksi spośród nich
Siedzieli w głębi izby,
Z ich wąsów, z czarnych bród
Sypały się iskry kłębem.
Lekkoduch Lemminkäinen
Szybko zmienił swą postać,
Przez małą szparę w ścianie
Przedostał się do środka.
Przez chwilę słuchał śpiewu
I w myślach ich szacował:
"Ten - dobry, a ten - kiepski,
Trzeba go przesiać przez przetak,
Lepiej wcale nie śpiewać,
Niż pieśń urwać w połowie."
Pani z Pohjoli samotnie
Siedziała na środku podłogi
I od razu spostrzegła,
Że obcy wkradł się do izby:
"Jaka twa moc u ludzi,
Miejsce wśród sławnych mężów?
Jak duch wszedłeś do izby,
Pies cię nie zauważył,
Ten kundel o ryżej szczeci
Poluje na parę łydek
Młodzieńca jak ty krewkiego,
A jednak cię nie poczuł
I nawet nie zaszczekał."
Lemminkäinen odważnie
W takie ozwał się słowa:
"Gdybym ja nie był magiem,
Sławnym z dziada pradziada,
Już by pies ryżej sierści
Poszarpał moje nogi,
Lecz ja, sławni magowie,
Połowę was mogę w świnie
Zamienić, jeśli zechcę,
Całą resztę w brytanów
I pożrecie się sami.
Jestem po trzykroć wróżbitą,
Wielkim pieśniarzem w kraju,
Wszechmagiem we wszechświecie."
Na dowód Lemminkäinen
Wskoczył lekko na stół;
Gdy wypowiedział zaklęcie,
Ogien mu z ust wyskoczył,
A wróżbitom za stołem
Języki jak suche wióry
Zaczęły nagle płonąć.
A gdy zaśpiewał Ahti,
Woda polała się świeża,
Gasiła płomienie w ustach,
Oczyszczała języki.
Pieśniarzom przerażonym
Wepchnął próchno do gardła,
Głośnym - wepchnął w kamienie,
Wreszcie zalał im sadła,
Które wytopił na ogniu
Z ich wypasionych brzuchów.
Potem rozpędził magów
Na wszystkie strony świata
Po jałowych ugorach,
Po łąkach ostrokrzewych,
Po jeziorach bezrybnych,
Jak stado czarnych wron.
Niektórych pod prąd pchnął
Do wodospadu Rutja,
Tam im kazał pić wodę,
Dopokąd tryska z góry.
Tak oto Lemminkäinen
Okpił młodych i starych,
Mężów dojrzałych wiekiem
Wyłuskał swoim mieczem
Z ich nieroztropnych pochew -
I po świecie rozrzucił.
Tylko jednego starca
Z bielmem na lewym oku
Lemminkäinen oszczędził,
Nie chciał do szczętu go okpić.
Starzec spytał zdradliwie:
"Dlaczego mnie zostawiasz,
Gdy zdmuchnąłeś od stołu
Wszystkich mężów w tym kraju?"
"Bo wyglądasz okropnie,
Jak bezsilne straszydło,
Żadne czary nie mogą
W nic gorszego cię zmienić.
Ciebie dotknąć bez wstrętu
Nie mógłbym końcem laski:
Zgwałciłeś własną siostrę
I wszystkie klacze w stadzie.
Robiłeś to w bagnisku
Jak rak na zimnej żabie
Lub na wzgórku lesistym,
Gdy wszystkie ptaki scichły."
Stary pastuch wpadł w gniew,
Trzasnął drzwiami i wyszedł.
Nad rzeką Tuoneli
Ukrył się i tam czekał.
Poprzysiągł z żył Ahtiego
Wytoczyć wszystką krew,
Kiedy będzie z Pohjoli
Wracał pewny zwycięstwa.
Runo XIII
Lekkoduch Lemminkäinen
Zapałał nagle miłością
I od pani z Pohjoli
Zażądał jej młodych córek:
"Niech tutaj staną wszystkie,
Ja najpiękniejszą wybiorę."
Lecz pani na Pohjoli
Uderzyła w stół pięścią:
"Wara od moich córek,
Najlepszej ani najgorszej,
Najstarszej ani najmłodszej
Nie weźmiesz, lekkoduchu,
W domu masz żonę i pług."
Uparty Lemminkäinen
Spokoju jej nie daje:
"Ja żonę swoją, Kyllikki,
Przykuję do cudzych bram,
Za kratownicą posadzę,
Chcę żonę godniejszą mieć!
Mam po temu swe racje,
A ty, o zacna pani,
Daj z serca swoją córkę,
Rzuć perłę na poduszkę."
Drwi pani na Pohjoli:
"Gdy człowiek bez nazwiska,
Mężczyzna lada jaki
Żąda z góry nagrody,
Choć nic jeszcze nie dokonał,
Zbiera mnie pusty śmiech.
Dziewczyna ci potrzebna?
Pędź więc za łosiem z Hiisi;
Gdy go chwycisz za rogi,
Nagrody żądaj wtedy!"
Beztroski Lemminkäinen
Już oszczep ostrzy swój,
Bierze kuszę wspaniałą
I strzały sposobi do niej.
Brakuje mu lewej narty,
By śnieg po wierzchu gnieść,
Brakuje mu prawej narty,
By się nad śniegiem wzbijać.
Już pędzi do Lyylikki,
Który tnie narty z desek.
Już jest w kuźni Kauppiego,
Który je pięknie okuje.
Prosi o narty mocne
Jak jego własne ramię,
Prosi o narty lotne
Jak wiatronogi koń.
"Ja na tych waszych nartach
Muszę dopędzić diabła!
Zróbcie mi gładkie płozy,
Posmarujcie psim sadłem."
Śmieje się z niego Lyylikki,
Kauppi ostrzega i radzi:
"Na próżno, Lemminkäinenie,
Pędzisz za łosiem diabła,
to jest łoś bożka Hiisi;
Przechytrzyć go nie zdołasz
I miast grubego zwierza
Chwycisz zaledwie w garść
Narty rozbite w drzazgi."
Uparty Lemminkäinen
Wcale się tym nie przejął.
"Narty - tak do nich rzekł -
Zróbcie mi jak najlżejsze,
Tak lekkie, bym doścignął
Wiatr w rozłożystych rogach!"
Już mu szlifują płozy.
Już mu narty szykują,
Kijki do nart z leszczyny
I wiklinowe krążki.
Już narty stoją gotowe,
Za świeżym węszą śniegiem.
Leciutko same suną
Posłuszne jego stopom.
Kijki lecą do rąk,
Krążki w głęboki śnieg -
Narty bez jego stóp
Same mogłyby mknąć!
Kijek wart skórki z wydry,
A krążek skóry z lisa.
A wszystko razem warte -
Grubej skóry niedźwiedzia.
Namaścił narty masłem,
Natłuścił tłuszczem renim
Tak dobrze i tak mądrze,
Że narty przemówiły:
"Czy jest tu ten samochwał,
Co chce na deskach mknąć,
Które masłem smarował?"
Beztroski Lemminkäinen
Odrzekł nartom ochoczo,
Pytaniu ich naprzeciw:
"Ja jestem. Ja popędzę
Z wiatrem szybciej niż ptak!"
Na plecy kołczan zarzucił,
Kuszę przewiesił przez ramię
I pomknął prosto jak w dym
Na nartach w śnieżnej zamieci.
"Nie ma zwierzęcia w polu,
Którego bym nie dogonił
Na swoich nogach dwóch,
Choć zwierzę ma łapy cztery!"
Te słowa słyszał Hiisi,
Zły demon, w śnieżnej kurzawie;
Gwizdnął i cztery diablęta
Majstrują dzikiego łosia,
Rena z niczego tworzą:
Łeb ze zgniłego pniaka,
Rogi z wierzby pałuby,
Racice ze śmigłej trzciny,
Nogi z cieniutkich sztachet,
A kark z kołków od płota.
Łoś i ren w jednej postaci
Miał ścięgna z traw i sitowia,
Ślepia miał z nenufarów,
Uszy z lilii jeziornych,
Skórę z sosnowej kory,
Tułów z starego pnia.
A wtedy w jego głowę
Wierzbowo rozwidloną
Zły demon podmuchem wiatru
Wbił nagle szaloną myśl:
"Biegnij, szatański łosiu,
Cwałuj, szlachetny renie!
Niech Lemminkäinen w pogoni
Ostatni wydusi oddech,
Niech w śnieżnej zamieci utonie
Jak w gęstym mleku kot!"
Już łoś w diabelskim skoku
Za stodołami Pohjoli,
Już na łąkach Laponii
Harcuje wśród namiotów.
Rogami strąca kotły
Znad ognisk gorejących,
Wieczerza Lapończyków
Stygnie wdeptana w popiół.
Psy skomlą, dzieci płaczą,
Kobiety dławi śmiech,
A mężczyźni kijami
Grożą diabelskiej bestii.
Lekkoduch Lemminkäinen
Nie widzi nic poza łosiem
I pędzi za nim, aż ogień
Z nart trzaska w biały śnieg,
Aż dymią rozgrzane w biegu
Końce kijów z leszczyny,
Góry schylają się szybciej,
Doliny ścielą się w pas.
Przez ziemie za morzami,
Przez chytre pułapki Hiisi,
Przez utulone w śniegu
Liliowe wrzosy Kalmy
Śmigał lekko na nartach,
Płozami drogę zamykał
Śmierci idącej trop w trop.
Jeden jeszcze pozostał
Zakątek niezbadany -
Las gęsty jak bujna trawa,
Wysoki do samych chmur.
Nigdy nie widział siekiery,
Wiecznie szumiał wesoło.
Wpadł Lemminkäinen w las.
Naraz, gdy tam się zjawił,
Poczuł, że się znajduje
W głębokiej czeluści Pohjoli.
Usłyszał piekielny hałas
I przeraźliwe krzyki.
Zdawało się, że młyn
Miele na kłamstwo prawdę.
Psy Lapończyków szczekały
Węsząc niebezpieczeństwo,
Płakały lapońskie dzieci
Przeczuwając nieszczęście,
Kobiety lapońskie się śmiały
Na całą głębokość lasu;
Trzymały się za brzuchy,
Ponieważ nie miały pasów.
Las nie pomieścił krzyków,
Wypuszczał je na pola.
Lekkoduch Lemminkäinen
Próbował odgadnąć powód:
"Co się takiego stało,
Że płaczą małe dzieci,
Młode kobiety się śmieją,
A stare baby złorzeczą?
Na kogo psy szczekają?"
"Szatański łoś nas nawiedził,
Przegalopował jak wiatr
Przez nasze obozowisko:
Wszystkie misy na ziemi,
Zerwane z namiotów skóry,
Kopyta naszą wieczerzę
Zmieszały z czarnym popiołem."
Już Lemminkäinen skoczył
Za łosiem rozszalałym:
Lewa narta po śniegu
Przemyka niby żmija,
Prawa pomyka jak wąż
Za zdobyczą po trawie.
"Pochwycę łosia za kark
I przywiodę go tutaj.
Kobiety, szykujcie stoły,
Mężowie gotujcie noże -
Zdejmiemy z łosia skórę.
Niech wszystkie kotły Laponii
Gotowe na ogniu stoją!"
Już kipi woda w kotłach
Jak krew w Lemminkäinenie.
Skoczył i jednym susem
Przesadził pola Laponii.
Odbił się po raz drugi
I przesadził las cały.
Odbił się po raz trzeci
I siadł łosiowi na karku.
Nie zdając sobie sprawy,
Jechał na diable rogatym.
Sądził, że trzyma za rogi
Pieczeń na rożnie gotową.
Wrzucił łosia do klatki,
Brzozową wicią go związał:
"Dobry będziesz pieczony,
A jeszcze lepszy w rosole,
Nie każdy ren tak szlachetnie
Sprawiony będzie, jak ty!
Bywa, że pada samotnie
Zwierz przez mrówki toczony,
Ty się zamienisz w siłę
I w radość mądrych ludzi."
Gładził go dłonią po krzyżach
I pieścił jego rogi
Jak broń zużytą w boju,
Którą się w kąt odrzuca.
"Ach, jakby dobrze było
Wyciągnąć się przy dziewczynie
Na pięknej skórze łosia,
Który pode mną już jest."
Wtedy diabelski łoś Hiisi
Skoczył jak opętany:
"Ty chcesz na mojej skórze
Pokładać się z dziewczyną?"
Naprężył grzbiet jak łuk:
Pękła dębowa zagroda,
Poczwórna cięciwa nóg
Cisnęła łosia w powietrze,
Strzelił nad ogrodzenie,
Aż ku diabelskim wzgórzom...
Wzrok nie mógł go doścignąć,
Słuch za nim nie nadążył,
Kopyta ubiegły myśl.
Lekkoduch Lemminkäinen,
Cały w pancerzu gniewu,
Dał susa potężnego,
Aby się zmierzyć z łosiem.
Lecz wtedy lewa narta
Pękła jak ptasie skrzydło,
Prawa się roztrzaskała
O twardy łoskot kopyt.
Pyszałek Lemminkäinen
Obejrzał swój rynsztunek.
Był w posępnym humorze
Jak kończący się dzień.
Zapał w nim obumierał,
Siła w nim ostygała
I dokuczała mu myśl:
"Pycha przyniosła mi klęskę.
W śniegu mój oszczep utonął,
A w puszczy utonął ren..."
Runo XIV
Beztroski Lemminkäinen
Zamyślił się głęboko:
Iść do puszczy czy nie iść?
Diabłu zostawić łosia,
Samemu wrócić do kraju?
Czy też prosić o łaskę
Zieloną matkę lasów,
Z młodymi jej córkami
Gonić po puszczy łosie
I łowić je jak ryby
Na brzegu w płytkim jeziorze?
Wahając się decydował:
"Ukko, Stwórco Najwyższy,
Niebieski ojcze nasz,
Wspomóc mnie, Ukko, chciej!
Zrób dla mnie sprawne narty,
Bardziej lotne niż myśl;
Aby ię nie łamały,
Brały gładko i łatwo
Skręty nad przepaściami.
Niech narta będzie jak stopa
Nieodłączna od ciała,
Niech spoi głowę i myśl!
Ma sama sunąć po tropie
Pięknego jak sen łosia.
Oto ja, Lemminkäinen,
Porzucam świat i ludzi,
Na głowę wdziewam czapkę
Świeżego, leśnego wiatru,
Idę w krainę Tapio.
Witajcie, wysokie góry!
Czy nic wam nie potrzeba?
Jodłowy lesie stary,
Tyś moim przyjacielem!
Tapio, bożku życzliwy,
Na suchy wiedź pagórek.
Chcę przy ognisku strzelać
Wprost w wędzone półgęski.
Nyyrikki, synu Tapiego,
Skoczże w czapce czerwonej
I wycinaj na drzewach
Znaki dla mnie prawdziwe!
Ja bez ciebie w tej puszczy
Znaczę tyle, co pień.
Proszę cię, mnie tępego
Oświeć celnością strzałów!
Matko lasów, Mielikki,
Piękna jak wschody słońca!
Dzwoni złoto, gdy idziesz,
Dzwoni srebro, gdy biegniesz.
Bądź dobra dziś dla tego,
Który ci śle błaganie,
I ostrze jego strzały
Chciej mu posrebrzyć sama.
Otwórz mi złotym kluczem
Leśne spichlerze Tapiego,
Puść mnie w sąsieki puszczy
Pełne tłustej zwierzyny!
Ty mi sama na wietrze,
Gdy strzelam, podpowiadaj,
Albo w porę mi przyślij
Swoją leśną dziewczynę,
Aby mi napinała
Najtrafniej łuk do celu.
Przyjdź do mnie, panno leśna,
Dobra służko swej pani!
Zagraj jej prosto w ucho
Na swoim miodnym flecie,
Ażeby się zbudziła,
Ażeby posłyszała
Błaganie myśliwego
Polującego w tym lesie
W przymierzu z matką lasów,
W śnie pogrążoną głęboko.
Nawet motyl nie sfrunie,
Kiedy śpi matka lasów,
Zwierz gruby się nie ruszy,
Gdy sen pieści jej oko.
Zagraj jej, panno leśna,
Słodkomiodnie jak pszczoła!
Ja do niej złotym słowem
Przemówię wprost spod serca."
Beztroski Lemminkäinen
Po długiej tej przemowie
Na mchu już nie odpoczął,
Lecz skoczył w drogi leśne.
Z jednego dnia na drugi
Przeskakiwał o świcie,
Borem, lasem wędrował
Bez cienia swej osoby
Samotnie jak sen jego,
Odłączony od ciała.
Aż na wysokie wzgórze
Wspiął się trzeciego dnia,
Pałac Tapiego ujrzał
Ponad wrzosowiskami.
Dach jego gładził niebo
Jak piękny pawi ogon,
Bramy jego błyszczały
Jak sierść bułanych koni.
Beztroski Lemminkäinen
Obejrzeć chciał ten pałac.
Spojrzał przez szóste okno -
Całe było z kryształu -
I zobaczył przez szyby
Baby stare jak wiechcie,
Jak grzyby robaczywe,
Których nikt nie chce zbierać.
Siedziały na polanie
W łachmanach postrzępionych -
Mogłyby siedzieć nago
I byłoby to samo.
Matko lasów, dlaczego
Niechędogo wyglądasz?
Garb pod twoim łachmanem
Skacze jak zły karzełek.
Twarz twoja taka czarna,
Że nie wiem, kiedy płaczesz,
A kiedy się uśmiechasz.
Chodziłem dużo po świecie,
Nie jestem taki głupi.
Kiedyś w borach odkryłem
Przyjrzałem im się dobrze;
Sam trzy zamki przepiękne -
Pierwszy zamek był z drzewa,
Drugi zamek był z kości,
Trzeci zamek z kamienia.
W każdym zamku był pan,
Wielki pan na Tapioli,
Tellervo, jego córka,
Dwór państwa tapijskiego.
Wszyscy co do jednego
We złoto opływali,
Srebrem się podpierali.
Zielona matka leśna
W złotych stała obręczach:
Jej włosy w złotych splotach,
W uszach pająki złote,
Duże złote pierścienie
Jak trzmiele syte miodu
Na palcach jej dźwięczały.
Zielona matko lasów,
Matko miodu z Metsoli!
Porzuć łapcie ze słomy,
Włóż zgrabne pantofelki,
Zrzuć pasterskie odzienie,
Przywdziej suknie świąteczne!
Nie mogę stać bezczynnie
Cały w słuch zamieniony!
Wdziej koszule na siebie
I pójdź ze mną na łowy.
Ja nie mogę tak stać
Bez celu na cięciwie.
Cóż wart jest długi wieczór
Bez jednego uśmiechu?
Co warta doba w lesie
Bez największej radości?
Co warta doba w lesie
Bez strzały w sercu łosia?
Ty, szarobrody panie,
W jodłowym kapeluszu,
Ubierz w len proste lasy
A puszczę - w ciepłe wełny.
Na osiki rzuć płótno
Błękitne jak powietrze.
Świerki niech spacerują
Z jodłami w srebrnych płaszczach;
Jodły w pasach ze srebra,
Świerki w pasach miedzianych.
Okręć pnie girlandami
Rzeźbionymi ze złota,
Na brzozach porozwieszaj
Kwiaty z czystego słońca.
Niech cały las tak błyska
Jak królewska korona!
Niech las cały tak pachnie
Jak w lipcu puchar miodu!
Tuulikki, Tapiego córo,
Łosia pędź pod mój łuk
Na łąki odsłonięte,
Na śródleśne prześwity!
Brzozowymi witkami
Smagaj leniwe łosie,
Aby w gąszczach nie stały,
Gdy napinam cięciwę.
Tnij prętem leszczynowym -
Karkom ich nie pobłażaj -
Tnij po bokach, gdy błądzą,
Kieruj w lewo lub w prawo!
Niech pląsają nad skały,
Niech śmigają nad zioła!
Przed krokiem myśliwego
Niech ich tętent umyka,
Aż łowca wstąpi w strumień,
Którym pędzi zwierzyna,
I z cięciwy swą strzałę
Puszczać będzie pod prąd.
Wtedy nie ustąp na cal,
Aby z brzegów strumienia
Nurt się drogi nie wylał
Najcenniejszej zwierzyny.
Niechaj popłynie prosto
Tętniąc lekko po ziemi,
A gdy zboczy, z powrotem
Ciągnij stado za rogi.
Gdy pień drogę zastawi,
Zepchnij go wzrokiem na bok,
Jeśli drzewo wysokie,
Unieś je lekko w górę.
A jeśli płot zawadzi,
Rozsuń go na dwie strony.
Gdy rzeka przetnie łowy,
Z jedwabistej wikliny
Rzuć tam zwodzony most.
Celne kładki na strzał
Rzuć pod kopyta lotne,
Czerwoną juchą zwierząt
Święć zieloną murawę
I rzeki, i jeziora.
Nad wszystko wielką rzekę.
Gardła złych wodospadów
Ogniem czerwonym oczyść!
Wielki panie Tapioli,
Władco borów bez dna!
Co czyni Mimerikki,
Włodarka puszcz głębokich?
Jedwabi twoją brodę,
Która z księżyca rośnie?
Zjawcie się u mnie razem!
Będziemy mieniać złoto,
Będziemy srebro mieniać
I noce z dniem pogodnym.
Srebro moje jak księżyc:
Wojenna zdobycz świeci,
Wydarta wrogom w walce,
W ciasnej mojej sakiewce
I prosi o powietrze.
Pleśń saiewkę pożera,
Smutek srebro porasta,
A złoto traci dźwięk,
Gdy nie może się mieniać
Nawet samo ze sobą."
Tak oto Lemminkäinen
Wszystko, co chciał, powiedział.
Przypiął narty do nóg
I jeszcze raz zaśpiewał.
Czarował matkę lasów,
Czarował ojca borów
Do każdej sosny rdzenia.
Aż poszła cała puszcza
Za łosiem bożka Hiisi,
Gnała go wprost na pieśniarza
Na szczycie góry Tapio.
Bezwzględny Lemminkäinen
Rzucił na łosia lasso
I głaszcząc go po grzbiecie
Dziękczynne śpiewał słowa:
"Panie lasów wysokich,
Panie błękitnych wrzosów,
Ty, co z orzechów olej
Przetaczasz w ludzkie głowy!
Mielikki, matko borów,
Szczodra jak las i woda!
Rozłóżcie razem płótna,
Abym wam złoto sypał,
Ścielcie białe obrusy,
Abym wyłożył srebra."
Złoto szczerze się skrzy.
Szczodrze w obrus się sypie.
Srebro z pragnienia dzwoni,
Skacze z sakwy na płótno.
Już myśliwy na łosiu
Mknie w krainę Pohjoli.
"Upolowałem łosia.
Daj teraz, matko, córkę,
Daj spragnionemu dziewczynę."
Louhi, pani Pohjoli,
Złośliwie uśmiechnięta
Szczerbate sączy słowa:
"Na łosiu do mojej córki?
Co za krowi kawaler!
Gdy wjedziesz na rumaku,
Który cię z siodła nie zwali,
Gdy okiełznasz kłusaka,
Kasztana bożka Hiisi,
Wtedy możesz dopiero
Myśleć o córce mojej!"
Bezwzględny Lemminkäinen
Znalazł swą uździenicę,
Szytą z litego srebra
Ze złotymi cuglami,
I ruszył prosto z ganku,
Jak stał, w szaloną pogoń
Za złotogrzywą klaczą.
Był zły - więc pędził ostro,
Gniewny - pomykał szybko,
Deptał łąki zielone,
Święte tratował pola.
Gdzie, u diabła, jest klacz?
Gdzie ten wspaniały koń,
Bez którego nie może
Przystąpić do swej panny?
Z uździenicą u pasa
I z cuglami na plecach
Szedł przez bory i lasy
Głucho zamknięty w sobie.
Dopiero dnia trzeciego
Wspiął się na szczyt skalisty.
Na piasku ujrzał konia:
Grzywa kurzyła dymem,
Z sierści trystały iskry,
Ogień pod kopytami
Tlił jak huba z krzesiwem.
Bezwzględny Lemminkäinen
Nie czekał długo. Prosił:
"Potężny Ukko, ugaś
Ogień na grzbiecie konia,
Abym mógł go osiodłać
I nie spłonąć od żaru!"
Ukko czym prędzej dmuchnął
Mrozem przez dziurę z nieba;
Powiało takim zimnem,
Że parę ścięło w lód
I białe krupy gradu
Sypały się jak obrok.
Żarł go czerwony ogień
Ogniem gasząć pragnienie:
Krupy w pysk się sypały,
Na grzbiet i końską grzywę.
Bezwzględny Lemminkäinen
Zbliżył się wtedy do konia:
"Szlachetny, miły i dobry,
Najlepszy koniu z Hiitoli!
Daj pysk, niechaj ci przetrę
Chustką jedwabne chrapy,
Wystaw kopyto w górę,
Niech miesiąc je okuje,
Schyl głowę ku uździenicy,
Ku jej dzwonkom srebrzystym.
To siatka na twoją grzywę,
Aby nie targał jej wiatr.
Może ciebie dosiądę -
Chcę odbyć kawałek drogi,
Spieszę spóźniony do chorej,
Mojej teściowej w Pohjoli.
Gdy strzelę ostro z bata,
Pogłaskam cię nim po sierści,
Zamienisz kłusa w galop,
Niech krew się w tobie zapieni."
Wspaniałomyślny kasztan
Źrebiec o nozdrzach spienionych,
Zrozumiał w oka mgnieniu
Dokładnie, o co chodzi.
Rozwarł łagodnie zęby,
Przyjął na jęzor wędzidło,
Pochylił kształtną głowę,
Wsadził ją w uździenicę.
Potrząsnął łbem i dzwonki
Znak dały, że koń w zaprzęgu.
Pan skoczył wtedy na grzbiet,
Nad grzywą płomienną zawisnął,
Smagnął łoziną po kłębach
I konia okrył galopem:
Szybką, wygodną jazdą
Pierwszego w siodle człowieka.
Uskrzydlał cwałem góry -
Lecz nie wzbijał się wyżej -
Pędził wprost do Pohjoli,
W próg izby, gdzie dał słowo,
Że wróci z ogierem Hiisi.
"Jestem! - krzyknął w podwórzu -
Siedzę na koniu ognistym,
Krwią wściekłą wypełnionym,
Na koniu, który jest mój!
Już ugłaskałem źrebca,
Chodzi za mną jak pies
I sam bierze na jęzor
Złote wędzidło z mych rąk.
Już raz dałem ci łosia,
Teraz przywiodłem konia,
Matko, wyprowadź córkę
Z zamczystych drzwi na ganek!"
Louhi, pani Pohjoli,
Znowu się w drzwiach zaparła:
"Na czarnym wodospadzie
Białe pływają łabędzie;
Gdy pierwszą strzałą przebijesz
Szyję śnieżnego ptaka,
Wtedy jak tylko możesz,
Najprędzej do mnie powracaj,
Córkę dam ci za żonę."
Bezwzględny Lemminkäinen
Zdał się na los tej wróżby,
W drodze białe łabędzie
Na wodzie mu się śniły,
Na czarnej rzece Tuoni,
W płaskiej dolinie Manali
Widział już pochylone
Białe szyje ku niemu.
Szedł krokiem wpół przytomnym
Ku brzegom świętych wirów,
Już widział swoją strzałę
Wbitą w szyję łabędzia.
Natenczas stary pastuch,
Z bielmem na lewym oku
(Którego tak zwymyślał
Po walce z wróżbitami),
Siedział nad wodospadem,
Jak to sobie poprzysiągł.
Ujrzał Lemminkäinena.
Zaczął się za nim skradać
Nad wodospadem czarnym -
Pełzał cicho jak wąż.
Sam węża dobył z wody
I cisnął prosto w serce
Biednego Lemminkäinena.
Żądłem ostrym przewiercił
Serce jego na wskroś.
Bezwzględny Lemminkäinen
Czuł ból, który go orał,
Wyciągnął węża z rany
Za pysk, spod prawej łopatki -
Jeszcze chciał się ratować.
"Wielki błąd popełniłem.
Nie zapytałem matki
O dwa jedyne zaklęcia:
Jak się odczynia rany
Zadane wodnym wężem.
Bo jest na ranę sposób,
Na każdy ból - lekarstwo,
Na każdą śmierć - ratunek,
Można ją w porę wstrzymać.
Matko, która wydałaś
Zdrowe dziecię na świat,
Czy możesz mnie przywrócić
Temu światu, gdzie żyłem?
Ty znasz wszystkie zaklęcia
I umiesz je na pamięć!
Proszę, abyś raz jeszcze
Mnie zrodziła na nowo,
Abym nawet przez chwilę
Nie poczuł, że umieram.
Abym się nie bał śmierci
Nigdy jej nie uznając."
Lecz oto pastuch z Pohjoli,
Z bielmem na lewym oku,
Ów pastuch Mokra Czapa
Pchnął go w wodospad Tuoni.
Potoczył się Lemminkäinen
Tam, gdzie na niego czekał
Codziennie krwią polany
Zbójecki syn matki śmierci.
Wymierzył mieczem cios
I rozciął go na pięcioro,
Na osiem równych części
Rozdzielił jego ciało.
Jak drzewo porąbany
Płynął dnem czarnej rzeki
Bezwzględny Lemminkäinen,
Co się śmierci nie lękał.
Syn śmierci mu urąga;
Lemminkäinen nie słyszy:
"Ustrzel łabędzia na wodzie.
Wyjmij strzałę s kołczanu,
Napnij łuk. Twa dziewczyna
Czeka na ciebie w progu!"
Runo XV
Dlaczego wciąż nie słychać
Kroków Lemminkäinena?
Czy to los już zawiązał
Nić jego życia w całość?
Czy na bezdrożach utknął
Dyszel jego podróży?
Tego matka samotna
Zgłębić sama nie może.
Nie wie, co się z nim dzieje:
Czy konno gna przez wzgórza,
Czy przed burzą umyka,
W końskiej ukryty grzywie?
To nie syn nieobecny,
Ale jej własna krew
Spieniona w jego żyłach.
Może w tej chwili tryska
Ta krew w straszliwym boju,
A on zginął i nie wie,
W której stronie jest dom.
Kyllikki, smutna i piękna,
Chodzi po domu jak lilia;
Sprzęty od niej jaśnieją,
Podłoga lśni jak lustro.
Cóż z tego? Jej drogi Kauko
Nie wraca dniem ni nocą.
Milczą ponuro wrota
I nikt ich nie otwiera.
Ogląda z trwogą grzebień,
Szczotkę z końskiego włosia.
Wróżba, którą pochopnie
Rzucił jej mąż na progu,
Wisi jak pająk nad głową,
Lecz nic się jeszcze nie dzieje...
Aż pewnego poranka
Trysnęła z grzebienia krew,
Z końskiego włosia krople
Czerwone się potoczyły.
Pobladła piękna Kyllikki,
Zmartwiała jak słup soli,
Słowo jej stało się gorzkie
Jak korzeń drzewa w morzu.
"Zbłąkał się dobry Kauko,
Mój najpiękniejszy kochanek,
Niewierny, zuchwały mąż.
Krew spływa obojętnie,
Jakby to była krew
Tylko martwego grzebienia."
Nagle matka dostrzegła
Straszliwą wróżbę śmierci,
Głośny płacz z niej się wydarł
Szybciej, niż pomyślała:
"Zły los jak strzała w tarczę
Trafił w sam środek bólu,
Czuję każdą krwi kroplę,
Która wyciekła z niego.
Oto otwieram drzwi,
Wrota podwórza otwieram -
Idę do syna martwego,
Który na matkę czeka."
Wyżyny się osuwają,
Aby wyrównać drogę
Pod stopą starej matki
Idącej ku Pohjoli.
Już przybyła do celu,
Już jest na dworze Louhi:
"Droga patronko Pohjoli,
Gdzie syna mojego ukryłaś?
Wysłałaś go do puszczy
Czy poluje na łosie?"
"Nic nie wiem o twoim synu,
Wsadziłam go do sań,
Las wtedy był wiatrołomny;
Wilki stadem szczupaków
Pływały w burzy śnieżnej,
Niedźwiedzie jak rekiny
W tej burzy nurkowały."
"Pani Pohjoli, kłamiesz!
I nawet się nie oglądasz,
Jak śnieg za tobą się kurzy,
Nikt jeszcze z mojego rodu
Od wilczych kłów nie zginął!
Mój syn na żywych niedźwiedziach
Sypiał jak na pierzynach.
Jeśli zaraz nie powiesz,
Gdzie jest mój Lemminkäinen,
Zburzę cudowny młyn Sampo."
Pani Pohjoli rzecze:
"Głodnego nakarmiłam
I napoiłam w porę.
Do łodzi go wsadziłam,
Aby bezpiecznie płynął
Przez rzeczne wodospady."
Ale matka nie wierzy
W słowa pani Pohjoli:
"Kobieto wiarołomna!
Ukrywasz mojego syna
W swoich źrenicach złych.
Ja muszę z twoich ust
Całą prawdę usłyszeć."
Pani Pohjoli w ogniu;
Jej wstyd na białej ścianie
Odbił się, więc go zakryła
Pani Louhi plecami:
"Powiem ci całą prawdę.
Wysłałam go po łosia,
Po ognistego ogiera,
Wreszcie za rzecznym łabędziem.
Przycwałował na łosiu,
Przygalopował na koniu,
Ale nie przybył z łabędziem
Po najpiękniejszą dziewczynę,
Którą mu obiecałam
Dać po tych próbach za żonę.
Nie wiem o nim nic więcej."
Teraz matka już wie,
Gdzie trzeba szukać syna;
Przebiega niestrudzona
Przepustne puszcze, knieje,
Zagląda w ślepe oczy
Czarnym jak noc jeziorom.
Prosi, na brzegu siedząc,
Fałszywe w swojej mowie
Fale, które ją łudzą,
Że coś na brzeg wynoszą.
Pod głazem kamiennym szuka,
Pod zwalonymi pniami
I chytrze jak łasica
Zagląda w każdą szczelinę.
Wszędzie od gluchych drzew
Milczenie dzwonne, głuche,
Nie ma nawet do kogo
Jednym przemówić słowem...
Nie mogąc sobie poradzić
Z językiem, który w ustach
Tkwił bez żadnego zajęcia,
Zwróciła się do drzewa,
Do sosny i do dębu.
Dąb twardo odpowiedział:
"Kobieto, nie męcz mnie.
Nie znam twojego syna.
Zbudują ze mnie stodołę
Nie pytając o zdanie
I nawet nie zapłacze
Po mnie liść zeszłoroczny."
Bez słowa poszła dalej;
Droga wyszła naprzeciw,
Stanęła pod jej stopami,
Matka ją pozdrowiła.
"Drogo, stworzona przez stopy,
Wędrujesz razem z człowiekiem.
Może mojego syna
Niosłaś na swoich plecach?
Czy moje złote jabłko
Po tobie się nie toczyło?
Czy moja laska srebrna
Nie dźwięczała w twych uszach?"
Droga do niej mówiła
Słowa szorstkie jak żwir:
"Stworzono mnie na los twardy;
Konie tratują mój grzbiet,
Buty po mnie szorują,
Ostre obcasy ranią.
I twój syn, jeśli szedł,
Deptał mnie tak, jak każdy."
Z góry zaświecił księżyc
Piękny jak malowanie.
"Czy moje zlote jabłko
Po niebie się nie toczyło?
Czy moja srebrna laska
Przy twojej nodze nie stała?"
"Mam dosyć swoich zmartwień. -
Odparł jej zimno księżyc. -
Stworzono mnie na los twardy.
Jestem jak orzech w zębach
Mroźnej, ponurej nocy
I dotąd ją rozjaśniam,
Dopokąd nie dam się zgryźć.
Twój syn mnie tyle obchodzi,
Co wypalona świeca."
Minęła noc i słońce
Wyszło matce naprzeciw.
Kłania się drodze słonecznej,
Po której miała iść:
"Gdzie potoczyło się jabłko,
Najdroższe jabłko moje?
Gdzie moja srebrna laska?
Złamała się może wpół?"
Słońce było u szczytu,
Gdy syn potoczył się w głębię,
I pamiętało dokładnie,
Gdzie Lemminkäinen leży:
"W czarną rzekę Tuoni,
W wieczyste wody Manali
Po wodospadzie się stoczył,
Spoczywa na jego dnie."
Nikt nie mógł jaśniej wyjawić
Tej strasznej prawdy matce,
Która swe myśli czarne
W głośnym pogrąża płaczu,
Ale natychmiast biegnie
Do kuźni Ilmarinena,
Aby jej grabie miedziane
Na długim stylisku okuł.
"W grabiach na sto sążni zęby,
Stylisko sto stóp długie
Ukuj, wiekowy młotniku,
Bym sięgnąć mogła do głębi
Czarnej rzeki Tuoni,
Tam gdzie spada wodospad."
Kowal sporządził jej grabie
Na miarę głębokiej wody:
Każdy ząb na sto sążni,
Stylisko na stóp pięćset.
Pobiegła nad czarną wodę
I prosi słońce o światło:
"Zniż się, gwiazdo uczynna,
Rozpal się do białości!
Przejrzyj głębię na wylot,
Abym dno ujrzeć mogła.
Uśpij zimne wodnice -
Żar rozleniwi je w sen,
Gdy wlejesz w ich rybie ślepia
Strumień ciepłego światła."
Słońce po brzozie się wspięło,
Usiadło nad wodą w olszynie
I przez godzinę długą
Rzodmuchiwało swój żar.
Pod koniec godziny wtórej
Poczerwieniało jak ogień.
W trzeciej zalśniło tarczą,
Aż ryby mrużyły oczy.
Oto zasnęły wodnice,
Złe duchy w głębokiej wodzie,
Starcy na swoich laskach
I wojownicy na mieczach.
Wtedy jak z kwiatu motyl
Słońce sfrunęło lekko
Z zielonej, leśnej ziemi,
Trzepocząc złotym skrzydłem
W nagrzanym mocno powietrzu.
Ostrożnie ujęła grabie
Matka Lemminkäinena.
Zaczęła nimi grabić
Czarne dno wodospadu,
Jak gdyby zagrabiała
Pokosy gradowej chmury,
Jakby szukała siana
Na dnie głębokiej wody.
Szła tak wzdłuż czarnej rzeki
Aż do samego morza.
Grabiła coraz głębiej
I zanurzyła się sama
Aż po skraj swoich pończoch,
Po okrajkę na biodrach.
Szła z prądem i pod prąd,
Grabiła dno pracowicie,
Aż pod spienioną wodą
Znalazła bluzę syna,
Pończochy i kapelusz.
Wróciła w dolinę Manali
I jeszcze raz od nowa
Grabiła to samo dno
Dokładnie jak ściernisko,
Do ostatniego źdźbła.
Wtedy, za trzecim razem,
Snop żytni z wody wychynął,
Zaświecił w słońcu kłosem,
Choć jeszcze ociekał wodą.
Nie był to jednak snop,
Lecz Lemminkäinen beztroski,
Wspaniały Kaukomieli
Z rzeki dobyty grabiami
Za swój palec serdeczny,
Za palec lewej stopy.
Syn nieśmiertelnej Kalevy,
Lekkoduch Lemminkäinen,
Wypłynął na lustro wody
Z pomocą matczynych grabi.
Lecz nie był jeszcze cały,
Brakło mu jednej ręki,
Kilku palców i żeber,
I jednej części głowy.
"Co zrobić, aby powstał?" -
Pytała matka kruka,
Który wykrakał zaraz,
Jakby już na to czekał:
"Szczupak rozpłatał go wpół,
Pstrąg wypił jego oczy,
Nie masz już takiej siły,
By go urodzić na nowo.
Najlepiej rzuć go do rzeki.
Może wyrośnie z niego
Topiący łodzie wodnik.
Jeśli rzucisz go w morze,
Z takiego bohatera
Będzie potężny wieloryb.
Czy jest ci na sercu lżej?"
Matka Lemminkäinena
Splunęła na wróżbę kruka
I powiodła grabiami
Po dnie zbełtanej rzeki,
Grabiła wszerz i wzdłuż,
Aż odnalazła rękę,
Pół głowy i pół krzyża
Oraz żebra do pary.
Teraz dopiero lekkoduch,
Teraz jej syn Lemminkäinen
Miał każdą kość, gdzie trzeba,
Na trawie przed nią leżał
Czekając, aż matka znowu
Tchnie w niego życie zuchwałe.
Najpierw sczepiła kości,
Mięśnie do mięśni złożyła,
Krwią napełniła żyły
Wprost ze słonecznej zieleni,
Puściła w ruch arterie
Musując czoło zaklęciem:
"Władczyni krwi i arterii!
Wejdź w puls mojego syna,
Jak jarzębina piękna,
Bogini krwi Suonatar,
Tkanko naczyń krwionośnych,
Puść w ruch wrzeciono serca,
Niech się na nim nawija
Raz jeszcze życie na nowo.
Ja umiałam to robić,
Gdy syna rodziłam z niczego,
A teraz ty tylko możesz
Powrócić go do życia
Z kości, które wyrosły
Daleko już poza mną.
A jeśli nie masz siły,
Niech spłynie z wyżyn nieba
Na statku czerwonodziobym
Dziewica, której każdy
Zawdzięcza swoje życie,
Gdy ona go łaskawie
Rodziła pierwszy raz.
Przejdź teraz, żywa pani,
Po żebrach jak po moście
I w żyłach gładko płyń
Jak wartki górski strumień.
A gdzie żyły zerwane,
Tam je nitkami zszywaj,
Igłami cynowymi
Cieniutkimi jak promień!
Końce naczyń krwionośnych
Przewiąż jedwabną nicią.
A jeśli nie wystarczy,
Niech sanna spłynie niebieska
Na jego krwawe rany,
Na połamane kości.
Niech je wygładzi śnieżnie,
Gdzie trzeba wyprostuje,
Niech mięśnie się ułożą
Równo jak śnieg pod płozami
I niech się tak naprężą
Jak duga nad końską szyją.
Tam, gdzie ciało śmiertelne
Utraciło swą władzę
Samoistnego życia,
Niech siedzący na niebie
Pan użyje swej siły!
Jemu już nie przystoi
Kleić złamanych kości,
Cerować dziury ran.
Winien nowe dać żebra
Z tworzywa najlepszego
Na miejsce kości starych.
Daj zatem mięśnie nowe,
Wiecznie mocne i młode,
I żyły rozciągliwe
Z młodych cielęcych jelit,
Krew wonną i czerwoną
Jak pąki róż w ogrodzie
I zawsze tak gorącą
Jak ogień w piecu zimy!"
Słowa jej były celne.
Tak trafiały do rzeczy,
Że wszystkie części ciała
Powróciły, gdzie trzeba.
Tylko mowy nie mogła
Tchnąć matka w Lemminkäinena
I język jego milczał
W ustach zawarowany.
Rozgląda się po lesie
I pszczołę napotkała:
"Gdzie znaleźć taki balsam
Lub kroplę miodosytną
Na język, który nie wie,
Jak się nazywa miód,
Żeby od razu poczuł
Smak nektaru dobrego
I żeby umiał nazwać
To, co mu smakowało.
Mehiläinen, ptaszyno,
Leć w krainę Metsoli!
Przynieś tęgiego miodu
Dla chorego człowieka.
Wybieraj go z najgłębszych
Kielichów leśnych kwiatów.
Mieszaj z miodem jodłowym,
Który płynie z igliwia,
Z ziół i traw, jeśli możesz,
Gdy opadnie z nich rosa."
Pszczoła frunęła prosto
W miłe strony Metsoli;
Z wrzosów brała miód czysty,
Z kielichów sześciu kwiatów,
Brała go ze stu traw,
Z ziół stu i ze stu jodeł.
Wróciła cała dzwonna
Od miodu w ciężkich skrzydłach
I matce Lemminkäinena
Nektar złożyła na dłoni.
Cóż z tego, skoro balsam
Synowi mowy nie wrócił,
Darmo leje go matka
Na martwy język syna,
Który w zdrewniałych ustach
Smaku nie rozpoznaje.
Wtedy matka raz drugi
W drogę wysłała pszczołę:
"Sfruń w siedziby Tuuri,
W dom bez dachu nad głową,
Za progi Balvonena.
Tam jest miód najprzedniejszy,
Olejki niezrównane
Sączą się prosto z nieba,
To są leki stosowne
Na tak wielką chorobę.
Jego struny głosowe
Rozdzwonią się wtedy same,
W głowie powstanie słowo
I spłynie łatwo na język."
Pszczoła w locie wysokim
Podkasała swe skrzydła,
Wylała resztki miodu
Do leśnego kielicha
I za dziewiątym morzem,
Na środku dziesiątego
Poszybowała w górę
Jak strzała za łabędziem,
Która w powietrzu go ściga.
Trzy długie dni leciała
Aż odnalazła wyspę
Pływającą na falach
Jak wielki plaster miodu.
Miód kręcono z tych plastrów
Na świętych wurach wodnych,
Miodu było tu tyle,
Że spływał wodospadem.
Nie był to jeden jedyny
Chłopski ul w pustym polu,
To była kuźnia miodu -
Miechami miód się lał.
Tam dzbany kamionkowe
Olejkiem się napełniały,
Tłustymi maściami faski
Zapełniały się same.
A kwiatowe olejki
Były w tak małych flaszkach,
Że szyjkę każdej z nich
Kciukiem się zatykało.
Mehiläinen z zapałem
Sześć chwyciła dzbanuszków,
Siedem fasek na plecy
Załadowała spiesznie
I frunęła z maściami
Tam, gdzie na nią czekała
Matka Lemminkäinena.
Nie pomogły te maści,
Wybornych maści dziewięć.
Nie pomogły olejki,
Na nic olejków osiem.
Jeszcze raz złotej pszczole,
Posłusznej Mehiläinen,
Szepcze matka do ucha:
"Proszę cię po raz trzeci!
Leć nad dziewiąte niebo;
Na środku dziesiątego
Jest wyspa wonnych miodów,
Która obłokiem słodkim
Bogu do ust napływa.
Umocz skrzydła w tym miodzie,
W jednej chwili zawracaj.
Czeka na to lekarstwo
Syn mój śmiertelnie chory."
Ten lot ziemi odległy
Mehiläinen zatrwożył.
Czy może ziemska pszczoła
Z księżyca miody zbierać?
"Nie martw się! Leć na gwiazdy
Śmiało jak między kwiaty,
Wdzieraj się bez obawy
Na te łąki niebieskie.
Pierwszego dnia dolecisz
Do rycerza Oriona,
Który na niebie leży
Jak mój syn tu, na trawie.
Drugiego dnia nad grzbietem
Srebrzystej Niedźwiedzicy,
A trzeciego dolecisz
Do siedmiorga gwiazd Plejad.
Stamtąd już droga krótka
Do domu pana niebios,
Tam, gdzie on do ust bierze
Swój obłok słodkowonny."
Wzbiła się miodoskrzydła
Mehiläinen na księżyc,
Omija skrajem słońce,
Aby skrzydeł nie spalić.
Ma ochotę odpocząć
Na grzbiecie Niedźwiedzicy,
Lecz się w porę wstrzymuje
Lepszej pewna przystani.
Już siedmioro gwiazd Plejad
Błyszczy siedmioramiennie,
Już pszczoła osiągnęła
Sklepienie komnaty pana,
W której tłoczono maście
Prosto z obłoków wonnych,
Nalewano olejki
Do srebrzystych kamionek.
Na środku ogień płonął,
Miód w złotym kotle szumiał,
Do niego olej wonny
Jasny wlewał poranek.
Odważny ptak Mehiläinen
Zanurzył skrzydła w miodzie,
Dzbany chwycił w pazury,
Tysiąc flakonów w dziób -
Jakby nie jedna pszczoła,
Lecz cały pszczeli rój
Wzbił się w górę do nieba,
Abuy podźwignąć gwiazdę.
Z powrotem drogą krótszą
Sfrunął prosto do matki
Odważny ptak Mehiläinen
I lekarstwa jej dał.
Dwie próby były daremne;
Zmarły w złym był nastroju
I zaciskając zęby
Na trzecią czekał próbę.
Gdy usłyszał brzęk pszczoły,
Chciał zakląć po lapońsku,
Ale dał pokój słysząc,
Jak matka zań się modli,
Maściami poi ciało,
Mówi do niego czule:
"Wypłyń z wiecznego snu.
Skocz z wodospadu pstrągiem.
W lesie zamień się w lisa -
Umknij z pułapki śmierci!"
A wtedy spoza słów
Wydostał się szept jego,
Nabrał siły, aż wreszcie
Władnął całym językiem:
"Jakże moglem tak spać
W mokrej i zimnej wodzie,
Głęboko w wodospadzie,
Który nade mną grzmiał."
"Zdrowie do snu, mój synu,
Miałeś zawsze wspaniałe;
Mogłeś pod wozem spać,
Gdy koń galopem biegł.
Przyjrzyj się teraz lepiej
Jednej słabej kobiecie,
Która nad wody głębią
Drugi raz cię zrodziła,
I powiedz, kto zdradziecko
Pchnął cię w nurt Tuoneli?"
Lekkoduch Lemminkäinen,
Mrużąc pod słońce oczy,
Czystą wodą przemyte,
Mówił bez cienia gniewu:
"To pastuch, Mokra Czapa,
Pchnął mnie w nurt Tuoneli,
Ślepe oko Untamo
POgrążyło mnie w sen.
Nie mam do niego żalu,
Lecz żałuję jednego,
Że nie znałem zaklęcia
Na ranę zadaną przez węża.
To pastuch Mokra Czapa
Żmiją mnie przebił na wylot,
Ja wyrwałem ją z piersi,
Lecz nie znałem zaklęcia."
"O lekkomyślny synu!
Pieśnią Lapończyków biłeś,
Ich czarowników jak szczury
Wyprowadziłeś w pole
Zwykłą piszczałką z wierzby,
A oni cię Mokrą Czapą
Jak muchę na stole nakryli.
Ja, matka twoja, wstyd czuję,
Ponieważ nie masz w głowie
Doświadczenia i wiedzy,
Niezbędnej w twoim wieku!
Ty nie znasz węża wodnego
I nie wiesz, skąd się wziął
Smok z mózgiem kaczki morskiej,
Ten wąż o głowie ptaka.
Syöjätar to matka węża,
Który wyskoczył z jej ust,
Z języka rozwidlonego
Skoczył w morze wzburzone.
Pysk jego kwitnie trucizną,
Jak jadowity powój
Pełza na brzegach rzek."
Z ust matki jedna za drugą
Płynęły klechdy domowe,
Syn uczył się bezwiednie
Wiedzy sobie niezbędnej
I wypoczywał tak dobrze
Jak w domu, kiedy zasypiał
Z jej opowieścią w uszach.
Wtedy matka pytała:
"Czy brak ci czegoś, synu?"
"Tak - brzmiała odpowiedź. -
Brakuje mi tej dziewczyny,
Która została w Pohjoli,
Jej matka o uszach zwiędłych
Jak stare liście osiki
Czeka na śpiew łabędzia,
Z którym miałem powrócić.
Za jego czysty śpiew,
Za jego złote pióra
Mogę dziewczynę kupić."
Tego już było za wiele
Matce Lemminkäinena:
"Ty liczysz, że ja ciebie
Trzeci raz jeszcze urodzę?
Patrz! Już się skrada nad wodą
Ten pastuch, Mokra Czapa.
Pewnie nas podsłuchuje
Czarodziejskim sposobem.
Słuchaj mnie! I ni słowa!
Dopiero się urodziłeś
Na tej zielonej trawie.
Dziękuj siłom najwyższym,
Które spłynęły z nieba,
Że w twoje martwe ciało
Z pomocą mądrej pszczoły
Wstąpiło życie na nowo.
A teraz wracaj do domu,
U starej matki odpocząć."
Zostawmy na długie dni
Wolną pieśń Lemminkäinena,
Ażeby bieg tych wierszy
Na nową skierować drogę.