s s
ABSURDALNOŚĆ DOGMATU
W
roku 1905 25-letni urzędnik biura patentowego, Albert Einstein, zburzył dwustuletnią pewność, że Izaak Newton wiedział wszystko, co można było wiedzieć, na temat podstaw fizyki. Przy pomocy artykułu liczącego zaledwie kilka stron objętości odesłał większość współczesnej mu „rzeczywistości" na śmietnik historii, gdzie spoczywa obecnie w towarzystwie tysięcy innych odrzutów, dużych i małych. W roku 1905 newtonowski odpad był niemal tak wielki, jak pojemność tego śmietnika.
Obecnie inna stara „pewność" zmierza na śmietnisko historii i jest już tylko kwestią czasu, kiedy jakiś nowy Einstein napisze kilka (lub więcej) stron, które ją tam umieszczą usuwając z historii. Póki co, tak jak to było w roku 1905, „eksperci" śmieją się na samą myśl, że ta pewność mogłaby być obalona. Jeśli fakty są jakąkolwiek miarą teorii - co zawsze powinno mieć miejsce, ale często nie ma - to można stwierdzić, że teoria ewolucji poprzez selekcję naturalną Karola Darwina zmierza właśnie na śmietnik.
Należy pamiętać jednak, że nie każdy, kto podważa teorię ewolucji, staje się automatycznie kreacjonistą. Darwiniści uwielbiają stawiać ten zarzut wszystkim oponentom, albowiem wiele dogmatów kreacjonizmu jest absurdalnych. Co więcej, sami kreacjoniści uniemożliwiają poważne rozważenie swojej teorii, odmawiając odrzucenia druzgocących ją argumentów, takich jak choćby dosłowna interpretacja „sześciu dni stworzenia". Oczywiście, byli tacy, którzy próbowali przyjąć bardziej racjonalne stanowisko, lecz ich głosu nie słychać wśród krzyku większości, która się temu sprzeciwia.
Ostatnio na arenie pojawiła się nowa grupa, której członkowie są znacznie lepiej wykształceni niż przeciętny kreacjonistą. Grupa ta stworzyła teorię zwaną „Inteligentnym Planem" („Intelligent Design") i ma na jej poparcie wiele naukowo potwierdzonych faktów. Zwolennicy tej teorii (planiści) odcinają się od swoich kreacjonistycznych korzeni, twierdząc, że w sytuacji gdy życie na najbardziej podstawowym poziomie jest tak niewiarygodnie skomplikowane, nigdy nie mogłoby „powstać" w sposób, przy którym upierają się darwiniści.
Dogmat, że „życie w jakiś sposób samo się stworzyło przez zlepianie się cząsteczek związków organicznych", jest tak samo absurdalny, jak dogmat, że „wszystko zostało stworzone w sześć dni", który planiści właściwie rozumieją i podzielają. Jednocześnie planiści sugerują, że wszystko, co istnieje, powstało mocą Boga (cokolwiek byśmy rozumieli pod tym imieniem) lub „za sprawą zewnętrznej interwencji", co jasno daje do zrozumienia, co mają na myśli. „Zewnętrzna interwencja" to oczywisty eufemizm dla „Sami Wiecie Czego" (z całym szacunkiem dla J.K. Rowling). [W książkach o Harrym Potterze autorstwa J.K. Rowling główny czarny charakter jest tak okropny i przerażający, że jego imię nie powinno być nawet wymawiane, stąd mówi się o nim „Sami Wiecie Kto". Podobnie idea, że ludzie mogliby być stworzeni przez istoty pozaziemskie, jest dla głównego nurtu nauki i religii tak okropna i przerażająca, że nikt nie waży się nawet o tym wspomnieć, stąd użyte przez autora określenie „Sami Wiecie Co". - Przyp. red.]. Zarówno dla darwinistów, kreacjonistów, jak i planistów, akt stworzenia rękami Sami Wiecie Czego jest najbardziej absurdalną sugestią z wszystkich. A jednak można wykazać, że Sami Wiecie Co ma po swojej stronie najszerszy zbiór faktów i jest na najlepszej drodze, aby ostatecznie udowodnić swoją prawdziwość.
Niemal każdy naukowiec warty swojego stopnia naukowego będzie się upierał, że jakaś forma ewolucji stanowi źródło wszystkich form życia i wszelkich procesów życiowych na Ziemi. Przez „ewolucję" rozumieją oni całą gamę wszelkich możliwych interpretacji, które mogłyby wyjaśnić, jak w ciągu długich okresów czasu proste organizmy mogły i przekształcały się w bardziej złożone formy. Ta obszerna definicja daje całej nauce szerokie pole na gmatwanie
i zaciemnianie drogi prowadzącej do prawdy na temat ewolucji, która tylko pozornie jest jej celem. Wśród indywidualnych naukowców ten sam obszerny zakres oznacza jednak, że nikt nie ma „klucza" do prawdy, co prowadzi ich zaciekłych sporów.
W przypadku Darwina, spory te były początkowo stonowane. Jego teoria, słuszna czy nie, służyła dużo ważniejszemu celowi niż tylko podważaniu poglądów naukowych na temat procesów życiowych. Dostarczała wszystkim naukowcom czegoś, czego rozpaczliwie potrzebowali: silnych kontrargumentów na intelektualne nonsensy lejące się z ambon w każdym kościele, synagodze bądź meczecie na całym świecie.
Już na długo przed narodzeniem Karola Darwina ludzie nauki dobrze wiedzieli, że Bóg nie stworzył Ziemi ani czegokolwiek innego we wszechświecie w ciągu sześciu dni. Jednakże ogłoszenie tego publicznie oznaczało taki sam atak ostrej krytyki, który spotyka dzisiaj każdego, kto ośmiela się otwarcie podważać ewolucję. W każdym pokoleniu dogmat jest dogmatem.
Miesiąc miodowy Darwina z jego kolegami po fachu trwał względnie krótko. Tylko tyle, ile naukowcy potrzebowali, żeby zorientować się, że wszystko, czego dostarczył Darwin, to tylko zarys całego lasu pojęć, coś, co tylko w bardzo ogólnym zarysie zdawało się wyjaśniać oszałamiającą różnorodność życia. W tym lesie nie było wystarczającej ilości drzew możliwych do weryfikacji. Mimo to, gdy tylko obszerna koncepcja skrystalizowała się jako „dobór naturalny", stworzono termin „przetrwanie najlepiej przystosowanych", żeby wyjaśnić to laikom. Gdy większość społeczeństwa doszła do przekonania, że ewolucja jest poważną alternatywą dla kreacjonizmu, naukowcy przestali popierać Darwina. Szeroko rozgorzały wewnętrzne spory dotyczące drzew tworzących las Darwina.
Po pewnym czasie naukowcy dokonali rozbioru oryginalnego lasu Darwina mnożąc więcej drzew, niż Darwin sobie kiedykolwiek wyobrażał. Była to szeroka i dogłębna analiza, w następstwie której naukowcy własnymi rękami wykarczowali niezliczone drzewa. Mimo tego spustoszenia, reszta drzew pozostała żywa i nietknięta. Jest jakaś całkowicie naturalnie działająca siła, która w jakiś sposób kieruje wszystkimi aspektami przepływu i zmian życia na Ziemi. To swoista naukowa mantra, która jest recytowana regularnie przeciwko każdemu wyzwaniu ze strony kreac-jonistów, a obecnie również planistów, skierowanemu przeciwko jednemu lub kilku często wyraźnie uschłym drzewom.
Nawet Darwin zdawał sobie sprawę, że dane dostępne w jego czasach nie dawały oczywistych dowodów na prawdziwość jego teorii. Szczególny kłopot sprawiał [i nadal sprawia] brak „gatunków przejściowych" w znalezionych skamieniałościach. Były one potrzebne do wykazania, że w ciągu długiego okresu czasu, gatunki przekształcały się stopniowo w inne, „wyższe" formy.
Tak więc teoria ewolucji była w odwrocie, zsuwając się po równi pochyłej, w odniesieniu do jednego z jej kamieni węgielnych. Ponad 140 lat późnej w kopalnych skamieniałościach wciąż nie znaleziono ewidentnych gatunków przejściowych.1
Ponieważ jest to najbardziej czuły punkt teorii Darwina, kreacjoniści atakują go nieustannie, co zmusza naukowców do przedstawiania co jakiś czas serii kandydatów [gatunków przejściowych], aby uwolnić się od napastliwej krytyki. Na nieszczęście dla nich, w każdym przypadku te „brakujące ogniwa" okazywały się być zwykłymi oszustwami. Znakomity opis tych przypadków znajduje się w książce Jonathana Wellsa Icons of Evolution {Symbole ewolucji). Ale uczonych nie powstrzymuje takie wyświetlanie ich oszustw. Czują się usprawiedliwieni, bowiem ich zdaniem mieli za mało czasu, aby znaleźć wszystko, czego potrzebują, w wybitnie niekompletnych zbiorach skamielin.
To prawda, że w chronologii skamieniałości są długie przerwy, ale większość okresów jest dobrze udokumentowana skamielinami. Te, które są, były starannie badane przez ostatnie 140 lat, lecz bez większych sukcesów. W każdym innym zawodzie 140-letnia podróż w ślepą uliczkę oznaczałaby, że przyjęto błędne założenia. Ale nie dla naukowców. Radośnie prą do przodu przekonani o absolutnej słuszności swojej misji i ufni, że ich słynne brakujące ogniwo znajdzie się pod następnym uniesionym kamieniem. Wierzą, że wcześniej czy później, któryś z nich
je odkryje, w związku z czym wszyscy zdążają w harmonijnej zgodzie ku wspólnemu celowi. Indywidualnie jednak, jest to zbiorowisko pojedynczych kobiet i mężczyzn.
TWEEDLEDUM ! TWEEDLEDEE2
A więc rośliny i zwierzęta ewoluują, tak? No dobrze, w jaki sposób to robią?
Poprzez stopniowe, stałe zmiany wywołane przez nacisk adaptacyjny ich środowiska powodujące fizyczne modyfikacje, które utrwalają się, jeśli okazują się być korzystne.
Czy może pan określić rodzaj tych stopniowych zmian, o któiych pan mówi?
W dowolnej populacji roślin lub zwierząt w pewnym okresie czasu będą się przytrafiały przypadkowe mutacje genetyczne. Większość będzie szkodliwa, część neutralna, a kilka będzie nadawało przewagę selekcyjną, jakkolwiek drobna czy na pozór nieistotna by się ona wydawała.
Naprawdę? Czy pula genowa całej populacji nie jest dostatecznie obszerna, zęby zaabsorbować i rozmyć nawet poważną zmianę? Czy mała zmiana nie zniknęłaby szybko bez śladu?
No, przypuszczalnie mogłaby zniknąć, ale nie w izolowanej części większej populacji. Izolowana grupa miałaby dużo mniejszą pulę genową, tak że pozytywne mutacje miałyby dużo większa szansę na zajęcie w tej grupie trwałej pozycji.
Naprawdę? A co się stanie, jeśli pozytywne mutacje zakorzenią się juz w izolowanej grupie i wtedy w jakiś sposób ta izolowana grupa wróci do głównej części populacji? Pyk! Mutacja zostanie wchłonięta i zniknie.
Cóż, to możliwe. Upewnijmy się więc, że ta izolowana populacja nie może powrócić do głównej grupy, tak że krzyżowanie się nie będzie już możliwe. Jak można by to osiągnąć?
Umieścić między nimi łańcuch górski, coś niemożliwego do przebycia.
Jeśli ten łańcuch jest niemożliwy do przekroczenia, to jak się tam znalazła ta izolowana grupa?
Jeśli pyta mnie pan, w jaki sposób izolowane jest izolowane, to ja zapytam pana, jaki rodzaj mutacji miał pan na myśli, mówiąc o ich zaabsorbowaniu?
Drobne, absolutnie losowe mutacje w podstawowych parach [zasad DNA] na poziomie genów.
Naprawdę? Czemu nie na poziomie chromosomu? Czy zmiana na poziomie pojedynczej3 pary nie byłaby zbyt drobna, aby wywołać jakąś znaczącą zmianę? Czy mutacja nie musi wystąpić niemal na poziomie chromosomu, aby być zauważalna?
A kto tak twierdzi? Zmiany na tym poziomie byłyby przypuszczalnie zbyt poważne, czymś, czego organizm nie mógłby tolerować.
Może kładziemy zbyt duży nacisk na mutacje.
Słusznie! A co z ciśnieniem środowiska? Co by było, gdyby gatunek nagle musiał przeżyć w znacząco zmienionym środowisku?
To znaczy takim, w którym przedstawiciele tego gatunku musieliby się przystosować do nowych warunków albo wymrzeć?
Dokładnie tak! W jaki sposób by się dostosowali? Czy mogliby po prostu sami z siebie porosnąć grubszym futrem, rozwinąć grubsze mięśnie lub urosnąć?
To brzmi tak, że mutacje musiałyby odegrać swoją rolę.
Mutacje, tak? W porządku, jak odgrywają one swoją rolę?
Ta intelektualna gra pytań i ripost rozgrywa się nieustannie na poziomach drobnych szczegółów, które nużą i odstraszają przeciętny umysł. Neodarwiniści mają przewagę nad tradycyjnymi darwinistami na każdym kroku. Ewolucjoniści nadają nowy kształt pracom tych, którzy wspierają teorię peryferyjnej izolacji. Matematycy modelują proporcje mutacji i siły selekcyjne, co do których biolodzy nie mają zaufania. Paleontolodzy mają pewien, niewielki pożytek z genetyków i rewanżują im się z nawiązką. Cytogenetycy starają się znaleźć sobie niszę obok genetyki właściwej. Genetycy populacji używają modeli matematycznych, które stanowią wyzwanie dla paleontologów i systematyków. Socjobiolodzy i psycholodzy ewolucyjni walczą o miejsce dla swoich idei. Wszyscy odprawiają umysłowy balet charakteryzujący się elegancką formą i doskonałą symetrią.
Jak na ironię ten ich balet to też ewolucja, łatwa to rozpoznania przez naukę jako pewien proces. Do społeczności naukowców docierają nowe porcje danych. Nowe dane są dyskutowane, opisywane, krytykowane, ponownie opisywane i jeszcze bardziej krytykowane. To jest gradua-lizm stosowany - kształtowanie, przekształcanie i transformowanie tak długo, jak to jest konieczne, żeby nowe dane pasowały dokładnie do bieżącego paradygmatu na każdym polu, jakie by ono nie było. Konieczne jest, aby dopasować je tak blisko, jak to tylko możliwe do aktualnego sposobu myślenia każdego naukowca, którego to dotyczy. Zrobić to w jakikolwiek inny sposób, to narazić się na szybki ostrzał napastliwej krytyki.
Ten system bolesnych „recenzji przez kolegów po fachu" działa tak, że żaden niezależnie myślący człowiek nigdy nie może się wychylić poza linię uznawaną przez ogół naukowców. Darwin był outsiderem, zanim nie we-
pchał się do klubu dzięki oszałamiającej i potężnej aureoli. Urzędnik patentowy nazwiskiem Einstein zrobił to samo. Z drugiej strony, Alfred Wegener był niemieckim meteorologiem, który w 1915 roku stworzył teorię tektoniki płyt. Ponieważ ośmielił się zranić boleśnie ego różnych „autorytetów", działając poza własną dziedziną, był świadkiem jak jego wspaniałe odkrycie zostało na 50 lat pogrzebane pod lawiną złośliwych krytyk. Każdy uczony zna reguły tej gry... i bardzo niewielu odważyło się je zakwestion ować.
Ograniczenia dotyczące uczonych są surowe, lecz ze słusznego powodu. Działają oni na samym czele wiedzy, skąd droga prowadzić może w każdym kierunku od zakłopotania do przerażenia. Naukowcy, którzy badają procesy życiowe na Ziemi, muszą uporać się jakoś z wiedzą, że nie ma żadnego powodu, aby zaskakująco duża liczba gatunków była tu. W kilku przypadkach, w ogóle nie powinno ich tutaj być. A jednak są, na dobre czy na złe, przy czym najgorsze przypadki muszą być ukrywane lub co najmniej zaciemniane przed opinią publiczną. Niezależnie jednak od tego, jak często fakty są przekręcane, dane ukrywane i jak często zaprzecza się rzeczywistości, prawdy nie da całkowicie ukryć.
POWSTANIE UDOMOWIONYCH ROŚLIN
Rośliny i zwierzęta występują w dwóch podstawowych formach: dzikich i udomowionych. Dzikich [gatunków] jest dużo więcej niż udomowionych, co może wyjaśniać, dlaczego znakomita większość badań dotyczy dzikich
zwierząt. Równie dobrze może być też tak dlatego, że naukowcy nie odważali się badać tych oswojonych, ponieważ to, co odkrywali podczas badań, za bardzo odbiegało od ewolucyjnego paradygmatu.
Uważa się, że niemal wszystkie udomowione rośliny pojawiły się między 10000 a 5 000 lat, przy czym różne grupy pojawiały się w różnych częściach świata w różnym czasie. Początkowo w tak zwanym Żyznym Półksiężycu na terenie obecnego Iraku, Syrii i Libanu pojawiła się między innymi pszenica, jęczmień oraz rośliny strączkowe. Później na Dalekim Wschodzie pojawiła się pszenica, proso, iyż i yam (słodki ziemniak). Jeszcze później, w Nowym Świecie, pojawiła się kukurydza, papryka, fasola, dynia, pomidory i ziemniaki.
Wiele z nich miało „dzikich" przodków, którzy stanowili wyraźny punkt wyjściowy dla udomowionych gatunków, ale inne -jak wiele współczesnych warzyw - nie mają żadnych wyraźnych prekursorów. Jednakże w tych przypadkach, w których istnieją przodkowie, na przykład dzikie trawy i zboża, to, w jaki sposób zamieniły się one w pszenicę, jęczmień, proso, ryż itd., pozostaje głęboką tajemnicą. Żaden botanik nie może w rozstrzygający sposób wyjaśnić, w jaki sposób dzikie rośliny dały początek udomowionym. Podkreślam słowo „rozstrzygający". Botanicy nie mają problemu z układaniem hipotetycznych scenariuszy, w których neolityczni farmerzy w jakiś sposób wymyślili, jak krzyżować ze sobą dzikie trawy i zboża, podobnie jak czynił to Gregor Mendel, który krzyżował groch siewny, aby rozwikłać mechanizm dziedziczenia genów. Wszystko to brzmi tak prosto i logicznie, że niemal nikt spoza kręgu naukowców nigdy się temu dokładnie nie przyjrzał.
Gregor Mendel nigdy nie wyhodował ze swojego grochu żadnej innej rośliny poza kolejnymi grochami. Wyhodował rośliny niskie i wysokie, o różnych kolorach kwiatów, ale zawsze był to groch, z którego wyrastał kolejny groch. (Groch również należy do roślin udomowionych, ale a tym przypadku nie ma to akurat znaczenia). Z drugiej strony, ci neolityczni farmerzy, którzy ledwie wyszli z jaskiń i po raz pierwszy wzruszyli glebę (jak głosi „oficjalny" scenariusz), w jakiś sposób przekształcili rosnące wokół nich dzikie trawy i zboża w ich udomowionych „kuzynów". Czy to naprawdę możliwe? Tylko za pomocą całej serii cudów!
Wymagało to niezliczonej liczby cudów w dwóch wielkich kategoriach. Po pierwsze, dzikie trawy i zboża były bezużyteczne dla człowieka. Nasiona i ziarna były śmiesznie małe, jak kryształki soli lub łuski pieprzu, przez co były poza zasięgiem chwytności ludzkich palców. Były też twarde jak łuski orzecha, przez co przekształcenie ich w cokolwiek jadalnego było niemożliwe i, co więcej, ich skład chemiczny był odpowiedni do odżywiania się zwierząt, a nie ludzi. Tak więc dzikie odmiany były absolutnie za małe, za twarde i nieodpowiednie do odżywiania człowieka. Trzeba było znacząco zwiększyć ich rozmiary, zmiękczyć strukturę i dokonać istotnych zmian na poziomie molekularnym, co byłoby poważnym wyzwaniem nawet dla współczesnych botaników, a cóż dopiero dla neolitycznych rolników.
Mimo pozornej niemożności osiągnięcia tak zniechęcających celów, współcześni botanicy są przekonani, że ci pierwsi farmerzy mieli wszystko, co było im potrzebne, aby je osiągnąć: czas i cierpliwość. Przez setki pokoleń selektywnego krzyżowania świadomie kierowali genetyczną transformacją kilku tuzinów roślin, które okazałyby się najbardziej użyteczne dla człowieka. A jak tego dokonali? Przez zdumiewający majstersztyk - dwukrotne, trzykrotne i czterokrotne zwiększanie ilości chromosomów w dzikich odmianach! W kilku przypadkach osiągnęli nawet jeszcze więcej. Hodowlana pszenica i owies mają 42 chromosomy i pochodzą od przodka, który miał ich 7, co daje sześciokrotny wzrost. Trzcina cukrowa powstała z przodka o 10 chromosomach, który rozrósł się do 80-chromosomowego potwora, co daje z kolei ośmiokrotny przyrost. Ilość chromosomów innych roślin, jak banany czy jabłka wzrosła tylko dwu lub trzykrotnie, natomiast w przypadku orzeszków ziemnych, ziemniaków, tytoniu, bawełny i innych roślin wzrost był czterokrotny. Nie jest to aż tak zdumiewające, jak to wygląda na pierwszy rzut oka, albowiem wiele dzikich roślin kwiatowych i drzew ma zwielokrotnione zestawy chromosomów.
Dochodzimy tu jednak do tego, co sam Karol Darwin nazwał „obrzydliwą tajemnicą" roślin kwiatowych. Pierwszy raz pojawiły się one w kopalnych skamieniałościach między 150 a 130 milionami lat temu, gotowe rozwinąć się w 200000 znanych obecnie gatunków. Nikt nie może jednak wyjaśnić, skąd się wzięły, bowiem nie ma żadnego ogniwa łączącego je z jakąkolwiek poprzedzającą je formą roślin. To jest tak, jakby... zostały przyniesione na Ziemię
przez coś podobnego do Sami Wiecie Czego. To oznacza, że mogły zostać dostarczone z zakodowaną zdolnością pomnażania zestawów chromosomów, zaś nasi neolityczni praprzodkowie w jakiś sposób przekształcili te kody w najbardziej korzystną dla człowieka postać.
Jakkolwiek te kody zostały złamane, wielki rozrost materiału genetycznego w każdej komórce udomowionych gatunków spowodował, że osiągały one dużo większe rozmiary niż ich dzicy przodkowie. W miarę jak rosły, ich nasiona i ziarna stały się na tyle duże, że człowiekowi było je łatwo zobaczyć i wziąć w palce. Jednocześnie te nasiona i ziarna zmiękły do tego stopnia, że można je było mleć, gotować i jeść. W tym samym czasie ich skład chemiczny zmienił się na tyle, że stał się dla człowieka odżywczy. Tylko jedno słowo jest w stanie choć w przybliżeniu określić to osiągnięcie: CUD!
Oczywiście „cud" daje do zrozumienia, że rzeczywiście jest szansa, iż prymitywni rolnicy dokonali w ośmiu różnych rejonach świata w ciągu 5 000 lat tak skomplikowanej manipulacji na naturze. Trochę to naciągane, bowiem w każdym przypadku i w każdym rejonie, ktoś rzeczywiście musiał patrzyć na dziką roślinę i wyobrażać sobie, czym
mogłaby się stać lub czym powinna się stać. Następnie ten ktoś musiałby w jakiś sposób upewnić się, że jego wizja będzie przekazywana z pokolenia na pokolenia, które musiałyby z zaangażowaniem siać, zbierać, selekcjonować i krzyżować dzikie rośliny, które w ciągu ich życia nie dałyby żadnej żywności, ale mogłyby wykarmić ich potomków w bliżej nieokreślonej, odległej przyszłości.
Trudno nawet podjąć się stworzenia bardziej nieprawdopodobnego, bardziej absurdalnego scenariusza, tym niemniej dla współczesnych botaników jest to ewangelia, w którą wierzą z takim przekonaniem, które może zawstydzać wielu „sześciodniowych" kreacjo-nistów. Dlaczego? Otóż, dlatego że rozpatrywanie jego nieprawdopodobnej absurdalności zmusiłoby ich do zwrócenia się w kierunku Sami Wiecie Czego w poszukiwaniu bardziej logicznego i wiarygodnego wyjaśnienia.
Aby udomowić dziką roślinę bez stosowania sztucznych (tj. genetycznych) manipulacji, trzeba ją zmodyfikować przez kierunkowe [tzn. skierowane na uzyskanie jakieś zamierzonej cechy] krzyżowanie, które jest możliwe tylko przy udziale człowieka. Tak więc równanie jest proste. Po pierwsze, dzicy przodkowie wielu (choć nie wszystkich) roślin są w oczywisty sposób określeni. Po drugie, większość udomowionych odmian pojawiła się pomiędzy 10 000 a 5 000 lat. Po trzecie, ludzie żyjący w tych czasach byli prymitywnymi barbarzyńcami. Po czwarte, w ciągu ostatnich 5 000 lat nie udomowiono żadnej rośliny, która byłaby choć trochę tak cenna, jak dziesiątki tych „stworzonych" przez pierwszych farmerów na całym świecie. Dodajmy teraz te cztery czynniki, a wynik będzie zdecydowanie odbiegał od wszelkich typów darwinowskiego modelu.
Botanicy zdają sobie sprawę, że mają w tym momencie poważny problem, niemniej wszyscy sugerują, że tak to musiało się po prostu odbyć, ponieważ żadna inna interwencja - ze strony Boga czy Sami Wiecie Czego
- w żadnym wypadku nie może być brana pod uwagę. Wszyscy naukowcy, nie tylko botanicy, podtrzymują to niezachwiane stanowisko, odrzucając przytłaczający dowód, jakim jest choćby to, że w roku 1837 w Ogrodzie Botanicznym w Sankt Petersburgu w Rosji przystąpiono do wyhodowania nowych udomowionych odmian z dzikiego żyta. Próby trwają do dzisiaj, albowiem żyto nie straciło żadnej ze swoich dzikich cech, zwłaszcza kruchości łodygi i drobnego ziarna. Jest to najbardziej kłopotliwa zagadka, z jaką mają do czynienia botanicy.
Aby udomowić dziką trawę, taką jak żyto czy jakiekolwiek inne dzikie zboże (czego wielokrotnie dokonywali nasi neolityczni przodkowie), należy usunąć dwie podstawowe przeszkody, to znaczy rozwiązać problem „szypu-łek" i „plew", który omawiam w mojej książce Everything You Know Is Wrong - Book One: Humań Origins (Wszystko, co wiecie, jest błędne - Księga pierwsza: Pochodzenie człowieka) (str. 283-285, Adamu Press, 1998). Plewy to botaniczna nazwa łusek, cienkiej okrywy nasion i ziaren, które muszą być usunięte, żeby człowiek mógł jest strawić. Szypułki to drobne łodyżki mocujące nasiona i ziarna do łodygi.
Podczas wzrostu rośliny plewy i szypułki są mocne i trwałe, tak że deszcz nie może strącać nasion i ziaren z łodygi. Po dojrzeniu rośliny, stają się tak kruche, że zwykły wietrzyk jest w stanie je rozerwać i rozsypać ich zawartość w celu jej dalszego rozmnażania. Tak duża kruchość uniemożliwia zbiór dzikich roślin, bowiem każde nasiono lub ziarno oddzielałoby się w czasie żniw.
Tak więc, oprócz powiększenia, zmiękczenia i zmiany właściwości odżywczych nasion i ziaren dziesiątków gatunków dzikich roślin, pierwsi farmerzy musieli również rozstrzygnąć, jak dostosować kruchość plew i szypułek każdej rośliny do potrzeb zbiorów.
Ta konieczność dostosowania była nadzwyczaj zniechęcającą komplikacją, być może bardziej złożoną niż sam proces transformacji. Szypułki musiały być wzmocnione na tyle, żeby trzymały ziarna przy łodydze podczas żniw, i jednocześnie stać się na tyle kruche, żeby ziarna można było łatwo oddzielić podczas działań człowieka, które znane są jako „młócka". Podobnie plewy musiały być na tyle utwardzone, aby oprzeć się żniwom już po osiągnięciu pełnej dojrzałości, i jednocześnie na tyle kruche, żeby rozsypały się podczas młócenia. Co więcej - i tu tkwi niespodzianka - szypułki i plewy każdej dzikiej rośliny wymagają zupełnie innego stopnia dostosowania, który musi być absolutnie precyzyjny! Krótko mówiąc, nie ma najmniejszej szansy, że dokonało się to tak, jak twierdzą botanicy.
POWSTANIE UDOMOWIONYCH ZWIERZĄT
Podobnie jak w przypadku roślin, udomowienie zwierząt przebiegało według analogicznego schematu i dokonało się między 10000 a 5 000 lat. Również najpierw w Żyznym Półksiężycu, gdzie pojawiła się oprócz innych zwierząt „wielka czwórka" - bydło, owce, kozy i świnie. Później na Dalekim Wschodzie pojawiły się między innymi kaczki, kury i wodne bawoły. Jeszcze później w No-
wym Świecie pojawiły się lamy i wikunie. Proces ten nie był uproszczony przez zwiększenie ilości chromosomów. Wszystkie zwierzęta - dzikie i udomowione - są diploidal-ne, co znaczy, że mają dwa zestawy chromosomów, po jednym od każdego z rodziców. Liczba tych chromosomów jest zmienna tak samo jak u roślin (człowiek ma 46), ale zawsze są tylko dwa zestawy (człowiek ma 23).
Jedynymi dostępnymi neolitycznym pasterzom „narzędziami" były, tak jak w przypadku współczesnych im farmerów, czas i cierpliwość. Stosując te same techniki krzyżowania, co farmerzy, prowadzili selektywną hodowlę dzikich zwierząt, pokolenie po pokoleniu, aż stopniowe modyfikacje skumulowały się, tworząc udomowioną wersję dzikich przodków. Podobnie jak w przypadku roślin, proces ten wymagał, gdziekolwiek by się nie odbywał, setek, a nawet tysięcy lat w każdym przypadku i również dokonywał się dziesiątki razy w odseparowanych od siebie miejscach na całym świecie.
Kolejny raz mamy problem, usiłując wyobrazić sobie tych pierwszych pasterzy o wystarczająco bogatej wyobraźni, aby stworzyć wizję „modelu ostatecznego" i rozpocząć proces hodowlany, który będzie trwał przez ich całe życie, a następnie będzie kontynuowany przez kolejne pokolenia, zanim pojawi się końcowy model. To dużo trudniejsze
niż zwykłe kalkulowanie, które zwierzę ma silniejszy instynkt stadny, co ostatecznie pozwoliłoby człowiekowi pełnić rolę „przewodnika" stada lub sfory. Trzeba by na przykład wielkiej odwagi lub brawury, aby zdecydować się na wprowadzenie do obozowiska młodych wilcząt z zamiarem uczenia ich selektywnego zabijania i jedzenia oraz „zarabiania" na utrzymanie szczekaniem na intruzów (dorosłe wilki niekiedy szczekają). I kto byłby w stanie patrząc na ogromnego, przerażającego i drażliwego żubra wyobrazić sobie dużo mniejszą i bardziej przyjacielską krowę? Nawet gdyby ktoś mógł to sobie wyobrazić, to jakie mógł mieć nadzieje, że to się spełni? Cielę żubra lub szczenię wilka, wychowane przez ludzkich „rodziców" z troską i miłością, i tak wyrosłoby na pełnokrwistego żubra lub wilka z wrodzonymi dorosłymi instynktami.
Jakkolwiek to zrobiono, to z całą pewnością nie przez krzyżowanie. Aby zmienić fizyczną charakterystykę zwierząt, trzeba zmodyfikować całe zestawy genów.4 (Co interesujące, w kontraście do dzikich i udomowionych roślin, udomowione zwierzęta są zwykle mniejsze niż ich dzicy przodkowie). W przypadku zwierząt jest jednak jeszcze coś więcej... coś nie do opisania... zmiana musi dotyczyć ich podstawowej natury, od dzikiej do łagodnej. Dokonanie tego leży poza możliwościami współczesnej nauki, w związku z czym przypisywanie takich umiejętności ludziom z epoki neolitu jest obrazą dla naszej inteligencji. Wszystkie przykłady „udomowienia" roślin i zwierząt są na swój sposób niewiarygodne, ale przypuszczalnie najbardziej nieprawdopodobny jest przykład geparda. Nie ma żadnych wątpliwości, że był on jednym z najwcześniej oswojonych zwierząt, którego historia sięga wczesnego Egiptu, Indii i Chin. Tak jak we wszystkich innych przykładach mógł on być stworzony tylko w procesie selektyw-
nej hodowli przez neolitycznych myśliwych, zbieraczy lub pierwszych rolników. Ktoś z nich musiał tego dokonać.
Gepard jest najłatwiejszy do oswojenia i tresury z wszystkich wielkich kotów. Nie ma w zapisach żadnych doniesień o zabiciu człowieka przez geparda. Wydaje się, że został on stworzony specjalnie w celu osiągania wielkich prędkości, z aerodynamicznie ukształtowaną głową i ciałem. Jego szkielet jest lżejszy niż u innych dużych kotów, zaś nogi długie i smukłe, podobnie jak nogi charta. Jego serce, płuca, nerki i przewody nosowe są powiększone, co pozwala mu na przyspieszenie częstotliwości oddechu od 60 na minutę w stanie spoczynku do 150 na minutę w czasie pościgu. Jego prędkość maksymalna to 110 km/h, podczas gdy rasowe konie osiągają 60 km/h. Nic, co żyje na sawannie, nie może go prześcignąć. Można go przetrzymać, ale nie prześcignąć.
Gepardy są unikalne, ponieważ łączą w sobie fizyczne cechy dwóch wyraźnie różniących się rodzin zwierząt: psów i kotów. Należą do rodziny kotowatych, ale wyglądają jak długonogie psy. Siedzą i polują jak psy. W przeciwieństwie do kotów mogą tylko częściowo schować swoje pazury, tak jak psy. Opuszki ich łap są grube i twarde jak u psa, ale przy wspinaniu na drzewa używają pierwszego pazura w przednich łapach tak samo jak koty. Jasne futro na ich grzbiecie przypomina futro krótkowłosego psa, ale czarne plamki w niewytłumaczalny sposób przypominają strukturą futro kota. Zapadają na choroby, na które chorują tylko psy, ale łapią też choroby charakterystyczne tylko dla kotów.
W przypadku gepardów jest także coś, co jeszcze trudniej wytłumaczyć. Przeprowadzono na nich testy genetyczne i ku zaskoczeniu badaczy okazało się, że w 50 zbadanych przypadkach wszystkie gepardy były ze sobą genetycznie identyczne! Oznacza to, że skóra lub organy wewnętrzne każdego z tysięcy gepardów na świecie mogłyby być przeszczepione innemu gepardowi i nie zostałyby odrzucone. Jedynym miejscem, gdzie spotyka się taką fizyczną jednorodność są laboratoria, gdzie używa się zmodyfikowanych genetycznie szczurów i innych zwierząt.
Nawet pomijając gepardy, wszystkie udomowione zwierzęta mają pewne cechy, których nie można wyjaśnić zgodnie z rygorystycznymi standardami naukowymi. Uczeni wolą je starannie ignorować, zamiast stawić czoło takim kłopotliwym zagadnieniom i podobnie jak w przypadku udomowionych roślin wyjaśnić je najlepiej, jak potrafią. W przypadku gepardów upierają się, że niemożliwe jest po prostu istnienie takiej genetycznej hybrydy psa i kota, nawet gdy dowody na to właśnie wskazują. A dlaczego? Ponieważ w ten sposób przeniosłoby to gepardy do zakazanej strefy zajmowanej przez Sami Wiecie Co.
Problem jednorodności genetycznej gepardów tłumaczony jest przez efekt „wąskiego gardła genetycznego". Przypuszcza się, że populacja dzikich gepardów, która musiała być różnorodna genetycznie, jak na tak długą historię, stosunkowo niedawno uległa raptownemu zmniejszeniu, aż pozostało tylko kilka żywych par zdolnych do rozrodu. Od momentu tego zdziesiątkowania aż do teraz wszystkie mają tę samą ograniczoną pulę genów.
Niestety, nie ma żadnych zapisów dotyczących jakichkolwiek przypadków selektywnego wyginięcia gepardów, a ocalenia innych dużych kotów, które zachowały różnorodność genetyczną5. Tak więc, mimo iż wygląda to nieprawdopodobnie, teoria „wąskiego gardła" jest akceptowana jako kolejna naukowa ewangelia.
To odpowiednie miejsce na przypomnienie naukowcom słynnego zdania wypowiedzianego przez Carla Sagana: „Nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów".
Prowadzi to nas ostatecznie do dyskusji o nas, ludziach, którzy genetycznie są tak niedawni, że my również musieliśmy doświadczyć „efektu wąskiego gardła", którym próbowano wyjaśnić przypadek geparda.
NASTANIE CZŁOWIEKA
Domniemywano, że ludzie, podobnie jak wszystkie rośliny i zwierzęta, zarówno dzikie, jak i udomowione, są produktem drobnych, stopniowych, trwających przez niezliczone pokolenia ulepszeń znacznie bardziej prymitywnych przodków. Większość naukowców mocno w to wierzyła aż do lat osiemdziesiątych, kiedy to grupa genetyków postanowiła podjąć próbę ustalenia dokładniejszej daty rozdzielenia się ludzi i szympansów od domniemanego
wspólnego przodka.
Na podstawie skamieniałych kości paleontolodzy ustalili, że punkt czasowy, w którym nastąpił ten rozdział, znajduje się w przedziale między ośmioma a pięcioma milionami lat temu. Genetycy wierzyli, że ten szeroki przedział może być zawężony przez mapowanie mutacji w DNA mitochond-riów6 człowieka - drobnych cząstkach DNA znajdujących się w naszych komórkach poza jądrem. Aby to rozstrzygnąć, przystąpili do pracy, zbierając próbki z całego świata.
Gdy pojawiły się rezultaty, żaden z genetyków nie mógł w nie uwierzyć. Zbadali próbki ponownie, a potem jeszcze raz, aby mieć pewność. Nawet wtedy byli niezdecydowani, czy poinformować o uzyskanych wynikach. Wiedzieli doskonale, że doprowadzi to do burzliwych sporów, poczynając od paleontologów, dla których byłoby to intelektualnym odpowiednikiem podbitego oka, rozkrwawionego nosa lub głowy zanurzonej w muszli klozetowej! Wprawiłoby to ich w tak poważne publiczne zakłopotanie, jak odkrycie oszustwa z Piltdown.7 Wbrew zwykłej praktyce naukowców, aby nie ujawniać danych, które zasadniczo odbiegają od aktualnego paradygmatu, ważność tego nowego dowodu ostatecznie przeważyła nad obawami o pozycję i uczucia paleontologów. Genetycy zebrali się na odwagę i wystawili się na ostrzał, informując, że człowiek nie pochodzi nawet z pobliża oficjalnego przedziału od ośmiu do pięciu milionów lat temu. Człowiek liczy sobie zaledwie około 200 000 lat. Tak jak tego oczekiwano, wycie protestu było ogłuszające.
Czas i dalsze testy DNA mitochondriów oraz męskich chromosomów Y udowodniły ostatecznie, że genetycy mieli rację. Ostatecznie paleontolodzy pogodzili się z tym, bowiem genetycy byli w stanie przecisnąć człowieka przez takie samo „wąskie gardło", którego użyli przy zagadce gepardów.
Dzięki temu pozostawili paleontologom możliwość upierania się, że ludzie rozwinęli się z prymitywnych przodków chodzących na dwóch nogach po sawannach Afryki co najmniej pięć milionów lat temu, ale między 200000 a 100000 lat temu zdarzyło się „coś", co wybiło niemal wszystkich żyjących wtedy ludzi, zmuszając ich do rozmnażania się z niewielkiej populacji ocalałych.
To „coś" wciąż pozostaje nie rozwiązaną zagadką, chociaż kreacjoniści, kręcąc nerwowo rękami, jak uczeń z ostatniej ławki wyrwany do odpowiedzi, z desperacją sugerują, że był to Wielki Potop. Ale ponieważ odmawiają odejścia od biblijnej daty tego zjawiska (około 6000 lat temu), nikt nie traktuje tego poważnie. Wydaje się jednak, że obie strony mogłyby produktywnie współpracować w zakresie tego kluczowego zagadnienia. Gdyby tylko...
Pomijając spory co do daty i okoliczności powstania nas jako gatunku, z człowiekiem wiąże się jeszcze wiele innych problemów. Podobnie jak udomowione rośliny i zwierzęta, sam człowiek odstaje od paradygmatu Darwina. Darwin sam zauważył, że człowiek zadziwiająco przypomina udomowione zwierzęta. Faktycznie, jesteśmy tak niezwykli względem innych naczelnych, że można spokojnie udowodnić, że w ogóle nie należymy do Ziemi... że nawet z niej nie pochodzimy, bowiem nie wyglądamy tak, jakbyśmy się tu rozwinęli.
Jesteśmy uczeni, że pod każdym naukowym względem ludzie to naczelne bardzo blisko spokrewnione z wszystkimi innymi naczelnymi, a zwłaszcza z szympansami i gorylami. To jest tak wtłoczone w naszą psychikę, że badanie tego wydaje się nawet bezcelowe, nie mówiąc już o podważaniu tej tezy. Ale my to zrobimy.
Kości. Ludzkie kości są znacznie lżejsze niż porównywalne kości naczelnych. W tym przypadku nasze kości są dużo lżejsze od kości każdego „przedludzkiego" przodka, z neandertalczykiem8 włącznie. Kości naszych przodków wyglądają jak kości naczelnych, natomiast kości współczesnego człowieka już nie.
Mięśnie. Mięśnie człowieka są znacząco słabsze niż porównywalne mięśnie naczelnych. Jesteśmy pięć do dziesięciu razy słabsi niż jakikolwiek przedstawiciel naczelnych. Każda domowa małpka jest na to dowodem. „Ulepszanie" nas w jakiś sposób bardzo nas osłabiło.
Skóra. Skóra człowieka nie jest dobrze przystosowana do ilości światła słonecznego padającego na Ziemię. Aby przetrwać, dostosowuje się do intensywnego naświetlania zwiększając w dużym stopniu zawartość melaniny (czarnego pigmentu), co udało się osiągnąć tylko czarnej rasie. Wszyscy inni muszą okrywać się ubraniami albo często kryć się w cieniu, albo jedno i drugie, lub chorować od przedawkowania promieniowania.
Owłosienie ciała. Naczelne nie muszą się martwić o bezpośrednie wystawienie na słońce, bowiem są pokryte od stóp do głów charakterystycznym owłosieniem. Ponieważ są czworonogami (poruszają się na czterech kończynach), najgrubsze futro mają na grzebiecie a najcieńsze na klatce piersiowej i brzuchu. Człowiek utracił futro na całym ciele, a jeśli już ma jakieś owłosienie, to odwrotnie niż naczelne - najgrubsze na klatce piersiowej i brzuchu, a najcieńsze na grzbiecie.
Tłuszcz. Człowiek ma w tkance podskórnej około dziesięć razy więcej komórek tłuszczowych niż inne nacze-
lne. Jeśli jakiś naczelny ma rozciętą lub rozdartą skórę, to kiedy krew przestanie płynąć, krawędzie rany leżą blisko siebie i rana może się szybko zagoić w procesie zwanym „bliznowaceniem". U ludzi warstwa tłuszczu jest na tyle gruba, że rozpycha brzegi rany, utrudniając, o ile nie uniemożliwiając, utworzenie blizny. Również, w przeciwieństwie do oficjalnej propagandy usiłującej wyjaśnić tę osobliwość, tłuszcz pod skórą nie rekompensuje ciału utraconych włosów. Jego zdolność izolacji jest użyteczna tylko w wodzie, w powietrzu jest natomiast minimalna, o ile jest w ogóle.
Owłosienie głowy. U wszystkich naczelnych włosy na głowie rosną do pewnej długości, a potem przestają. Ludzkie włosy rosną do takiej długości, która w pierwotnych warunkach mogła być niebezpieczna. Stąd, odkąd zostaliśmy gatunkiem, musieliśmy je obcinać, co może częściowo wyjaśniać istnienie ostrych odłupków kamieni uważanych za „narzędzia" prymitywnych hominidów.
Paznokcie. U wszystkich naczelnych paznokcie na palcach rąk i nóg rosną do pewnej długości, a potem przestają i nigdy nie wymagają przycinania. Natomiast ludzkie paznokcie muszą być stale przycinane. Może znajdowane ostre kamienne „narzędzia" służyły nie tylko do zarzynania zwierząt.
Czaszka. Ludzka czaszka w niczym nie przypomina czaszek naczelnych. Trudno w ogóle robić jakiekolwiek uczciwe porównania morfologiczne, pomijając fakt, że
podstawowe części składowe są takie same. Ich plan i konstrukcja są tak zasadniczo różne, że wszelkie próby porównywania są bezcelowe.
Mózg. Wszelkie porównania są tu jeszcze bardziej ogólne, bowiem ludzki mózg różni się ogromnie. (Mówienie „ulepszony" czy „wyższy" jest niesprawiedliwe i bez związku ze sprawą, bowiem mózg naczelnych działa znakomicie i umożliwia im życie i rozmnażanie się). Poruszanie się. Różnice są tu tak duże, jak w przypadku czaszek i mózgów. Ludzie są dwunogami, zaś naczelne czworonogami. Dalszy komentarz w tej sprawie jest zbyteczny.
Mowa. Ludzkie gardło ma zupełnie inną konstrukcję niż gardła naczelnych. Krtań znalazła się dużo niżej, tak że człowiek może podzielić odgłosy typowe dla naczelnych na szereg dźwięków (poprzez modulację), przez co powstaje ludzka mowa.
Seks. Samice naczelnych mają ruję i są dostępne seksualnie tylko w określonych okresach czasu.9 Ludzkie samice nie mają rui w takim sensie jak naczelne. Są nieustannie gotowe do seksu. (O ile oczywiście nie mają przysłowiowego bólu głowy)!
Chromosomy. Tu znajduje się najbardziej niewytłumaczalna z wszystkich różnica. Naczelne mają 48 chromosomów, tymczasem człowiek, który przewyższa je niemal pod każdym względem, ma ich tylko 46! Aż prosi się tutaj o pytania: po pierwsze, w jaki sposób utraciliśmy dwa pełne chromosomy, z których każdy zawierał wiele DNA, a po drugie, w jaki sposób nas to ulepszyło.10 Nic w tym przypadku nie ma sensu.
Zaburzenia genetyczne. Podobnie jak u innych dzikich zwierząt (również roślin) w całej puli genetycznej naczelnych trafiają się względnie nieliczne przypadki zaburzeń genetycznych. Na przykład albinizm jest zaburzeniem
wspólnym dla wielu zwierząt oraz człowieka. Ale albinizm nie przeszkadza zwierzętom dorastać i przekazywać genu tej choroby do puli genetycznej. Zaburzenia genetyczne są jednak zazwyczaj w stanie naturalnym szybko usuwane z puli genów. Często rodzice lub inni członkowie stada robią co trzeba, szybko i pewnie, utrzymując pulę genową we względnej czystości. W przeciwieństwie do tego u człowieka występuje ponad 4000 zaburzeń genetycznych, a kilka z nich zabije każdą ofiarę, zanim będzie ona zdolna do reprodukcji. Aż prosi się o pytanie, w jaki sposób takie defekty mogły dostać się do ludzkiej puli genetycznej, i, po drugie, w jaki sposób rozprzestrzeniły się i wciąż się utrzymują.11
Pokrewieństwo genetyczne. Ulubionym argumentem statystycznym darwinistów jest fakt, że całkowity genom (cały DNA) człowieka różni się od genomu szympansa tylko o 1 procent, a od genomu goryla o 2 procenty. Wydaje się dzięki temu, że ewolucja jest prawdą i że ludzie i naczelni są niemal bliskimi kuzynami. Jednakże, czego darwiniści nie podkreślają, ten 1 procent ludzkiego genomu (który zawiera około trzech miliardów par zasad) to 30 milionów par zasad, które dla jakiegokolwiek Sami Wiecie Czego, który potrafi zręczne manipulować genami, mogą z łatwością posłużyć do wywołania tak wielkiej ilości różnic.
Cała reszta. Wymienione powyżej przykłady to grubsze rozbieżności między naczelnymi i człowiekiem. Są jeszcze całe dziesiątki innych, które mieszczą się w podkatego-riach każdej z nich.
Te fascynujące tajemnice bardziej dogłębnie opisuje Elaine Morgan w swojej książce The Sears of Evolution (Skazy ewolucji) (Oxford University Press, 1990). To znakomita praca. Zainteresowanych głębszą analizą tajemnic tkwiących w naszych genach oraz w genach udomowionych roślin i zwierząt odsyłam do Everything You Know Is Wrong.
WYŁAMYWANIE SIĘ Z SZEREGÓW
Kiedy zbierze się razem to wszystko, co przedstawiłem powyżej - niewytłumaczalne łamigłówki, jakie przedstawiają sobą udomowione rośliny, zwierzęta i człowiek - staje się jasne, że Darwin nie może tego wyjaśnić ani współcześni naukowcy, nie mogą też tego wyjaśnić kreac-joniści ani zwolennicy Inteligentnego Planu. Nikt z nich nie może tego wyjaśnić, albowiem nie da się tego wyjaśnić w wyłącznie ziemskich kategoriach.
W żaden sposób nie odpowiemy na te pytania w stopniu satysfakcjonującym, dopóki nasi naukowcy nie otworzą swoich umysłów i nie stłamszą swojego ego na tyle, aby przyznać, że tak naprawdę niewiele wiedzą o swoim własnym podwórku. Dopóki to nie nastąpi, prawda pozostanie nieznana.
Moim osobistym zdaniem, które oparte jest na rozległych, niezależnych badaniach w szerokim zakresie dyscyplin związanych z pochodzeniem człowieka, Karol Darwin najbardziej będzie znany w przyszłości wyłącznie ze swojego spostrzeżenia, że ludzie w istotny sposób przypominają udomowione zwierzęta.
Wierzę, że to, co Darwin zaobserwował na własne oczy i poprzez swoje badania, jest prawdą, i że współcześni uczeni dostrzegą to równie wyraźnie, jeśli tylko będą mieli dostateczną motywację lub zdobędą się na odwagę, aby tego szukać. Ale jak dotąd nie mają... tak więc możemy na razie ich tylko poszturchiwać w nadziei, że pewnego dnia zwrócimy ich uwagę na nasze zarzuty i że je wtedy przemyślą. Aby to poszturchiwanie odniosło skutek, nale-
WRZES1EŃ-PAŹDZIERNIK 2002
ży jednak zaalarmować jak najwięcej ludzi, informując ich, że popełniane jest kolejne oszustwo naukowe.
Przyszłe wydania Icons of Evolution będą omawiać dzisiejsze czasy jako te, w których naukowcy wyśmiewali, ignorowali lub po prostu odmawiali zajmowania się niewielką górą bezpośrednich, nieodpartych dowodów na to, że w przypadku udomowionych roślin i zwierząt oraz człowieka miała niewątpliwie miejsce zewnętrzna interwencja w ich geny. Sami Wiecie Co pozostawiło ślady pracy w całym naszym organizmie oraz w naszej puli genowej. Jedyne, co trzeba, aby prawda wyszła na jaw, to kilku „wtajemniczonych", którzy wyłamią się z ogłupiałego szeregu kolegów po fachu.
Patrzmy w kierunku młodszego pokolenia. Bez hipotek do spłacenia, rodziny do wykarmienia i emerytury do przygotowania mogą oni znaleźć odwagę, aby działać z silnym przekonaniem. Nie oczekujmy tego od nikogo po czterdziestce, a nawet trzydziestce. Gdzieś na świecie urodzili się już mężczyźni i kobiety, którzy obalą Darwina i zastąpią go prawdą.