BAJKOTERAPIA
BAJKI
PSYCHOEDUKACYJNE
Małgorzata Giermazińska
BAJKI PSYCHOEDUKACYJNE
Bajka psychoedukacyjna to taka, której celem jest „wprowadzenie zmian w szeroko rozumianym zachowaniu dziecka, czyli rozszerzenie możliwego repertuaru zachowań”.
Bajka ta oddziałuje na dziecko w sposób poznawczy (kognitywnie).
Bohater bajki ma problem zbliżony do problemu dziecka, które poprzez świat bajkowy uczy się wzorów i strategii zachowań prowadzących do rozwiązania zadania, rozszerza także swoją samoświadomość. Układając takie bajki należy posługiwać się metaforami lub symbolami znanymi dziecku. Mogą mieć one charakter krótkich historyjek czy anegdot, ale nie mogą pouczać. W ten sposób nie narzuca się dziecku zachowania, są to tylko propozycje.
Bajki psychoedukacyjne można stosować zarówno wtedy, gdy pojawi się konkretny problem, jak i profilaktycznie, przygotowując dziecko do mających nastąpić wydarzeń. Są one sfabularyzowaną poradą psychologa lub pedagoga i głównie wspierają proces wychowania.
Bajki psychoedukacyjne mogą być formą pomocy w edukacji wczesnoszkolnej dla dzieci mających trudności z nauką. Ich głównym zadaniem jest pomóc tym, którzy gorzej się uczą w odkryciu ich mocnych stron (bo słabe mają codziennie uzmysławiane w szkole i w domu). Innym dzieciom mają ukazać, że każdy ma określone predyspozycje, zdolności, zainteresowania, możliwości, więc odrzucanie, poniżanie, wyśmiewanie kolegi o słabszych ocenach jest krzywdzące i niewłaściwe. Uogólniając - bajki psychoedukacyjne pomagają zarówno uczniom słabszym zrozumieć ich sytuację, jak i pozostałym, którzy nie rozumieją, że inni mają trudności z nauką.
Bajki po przeczytaniu powinny zostać opracowane, np. należałoby zachęcić dzieci do narysowania ilustracji, porozmawiania o uczuciach bohaterów, odnieść się do doświadczeń osobistych dzieci. Nie wskazane jest narzucanie im interpretacji, ponieważ muszą zrobić to samodzielnie, bo dopiero wtedy nabiorą dla nich znaczenia osobistego - to będzie ich własne odkrycie.
„ Żółwik.”
Zapadał zmierzch. Morze szumiało kojąco i ogromna Żółwica pomyślała, że to dobry czas, by złożyć jaja i zagrzebać je w nagrzanym piasku plaży. Powoli wyszła z wody i przesuwała się w stronę wysokiej wydmy. Zapadała się głęboko, męczyła się bardzo, ale wytrwale dążyła do celu. Wykopała dołek i złożyła w nim jaja, potem starannie je zasypała i mozolnie przesuwała się w stronę wody, by znów zanurzyć się w przyjaznych falach. Nie wiedziała, że przez cały czas obserwował ją lis i gdy tylko zniknęła w wodzie, podbiegł do gniazda, by porwać z niego żółwie jaja. Szybko wykopał jedno i wziął je do pyska. Wtem usłyszał jakieś głosy. Spłoszony błyskawicznie pomknął daleko na wydmy, gdzie miał swoją norę. Zakopał zdobycz w ciepłym piasku i ruszył na dalsze polowanie. W nocy rozpętała się burza. Wiatr hulał po plaży i wydmach, przesypując piasek w każdą stronę i lis rano nie mógł odnaleźć miejsca, w którym zakopał jajko. Mijały gorące dni. Pewnego dnia z jaj na plaży wykluły się malutkie żółwiki i natychmiast rozpoczęły wędrówkę w stronę wody. Podróż przez plażę zajęła im kilka godzin. Gdy wreszcie dotarły, z radością uczyły się pływać i zdobywać pożywienie. Tymczasem w głębi wydm z głębokiej norki wydostał się ich braciszek, porwany przez lisa. Nie widział morza, nie wiedział, jak się do niego dostać, ale coś kazało mu się kierować we właściwą stronę. Gorący piasek parzył jego małe łapki, słońce przypiekało miękką jeszcze skorupkę. Wspinanie się pod górkę było bardzo wyczerpujące, ale mały żółwik czuł, że musi dostać się tam, gdzie będzie bezpieczny i znajdzie jedzenie. Strasznie był głodny i zmęczony. Podczas, gdy jego szczęśliwe rodzeństwo baraszkowało w wodzie, on powoli sunął po piasku. Wędrował bardzo długo. Robiło się ciemno i zimno, potem znów jasno i gorąco, a on wciąż szedł. Kiedy już prawie opadł z sił, ujrzał morze i swoje pływające rodzeństwo. Ten widok dodał mu energii i szybko znalazł się nad brzegiem. Witajcie! powiedział zdyszany. Żółwiki popatrzyły na niego zdziwione.-Nowy! Zobaczcie wszyscy! Cały w piasku! Skąd się wziąłeś?! - pytały zaciekawione.- Przyczołgałem się stamtąd - wskazał głową zmęczony żółwik i nieśmiało dotknął pyszczkiem słonej wody. Nie wiedział, jak się zachować.
- O, boi się wody!!! Ty, nowy, a pływać umiesz?! - zapytał ze śmiechem jeden z żółwi.
- Nie wiem... A co to znaczy? - spytał zakłopotany żółwik. Wszystkie żółwie zamilkły, a potem wybuchły śmiechem:
- Nie wie! Żółw i nie umie pływać! Ciamajda!
Małemu żółwikowi zrobiło się bardzo smutno. Próbował wyjaśnić, jak trudno było mu odnaleźć rodzeństwo, ale nikt go nie słuchał. Chciał wejść do wody, lecz potykał się ze zmęczenia i głodu.
Inne żółwiki wciąż się śmiały, a jemu robiło się coraz bardziej przykro. Zanurzył głowę w wodzie, żeby nie było widać, że płacze. Potem wszedł dalej i dalej. Zaczął płynąć, ale wszyscy go wyprzedzali. Żółwiki ciągle się śmiały i dokuczały mu. Niektóre z nich specjalnie popisywały się swoimi umiejętnościami pływackimi, a żółwik wstydził się, że jest taki niezdarny. Coraz bardziej żałował, że udało mu się dotrzeć nad morze. Czuł się okropnie samotny. Nagle z wody wychylił się stary żółw:
- Dlaczego śmiejecie się ze swojego braciszka? - spytał surowo.
- Zobacz, dziadku, jak on pływa! Wolno i dziwnie! Ciągle jest ostatni! Boi się i jest taki ślamazarny! - wołały rozbawione żółwiki.
- Niesprawiedliwie go osądzacie. Czy wiecie, ile wysiłku włożył w to, żeby tu dotrzeć? Żaden z was nigdy nie musiał tak długo czołgać się po piasku bez wody i jedzenia. Nie wiecie nawet, jakie to trudne! Zaczęłyście pływać wcześniej niż on i to, że udaje się wam to lepiej, nie jest waszą zasługą. Nie rozumiem, z czego jesteście takie dumne...- zakończył ze smutkiem. Żółwiki zawstydzone umilkły, a niektóre ćwiczyły nurkowanie, żeby ukryć zmieszanie. Potem powoli podpłynęły do żółwika.
- Przepraszamy, nie gniewaj się. Nie pomyślałyśmy, że twoja droga do wody była taka długa i trudna...
Żółwik popatrzył na swoje rodzeństwo i nieśmiało się uśmiechnął.
- Będę musiał długo ćwiczyć, żeby pływać tak dobrze, jak wy...- wyszeptał.
- To nic!!! Pomożemy ci! - wołały żółwiki. - Zobaczysz, że razem nam się uda!
Żółwik krzyknął z radości i po raz pierwszy chętnie zanurkował.
- Dziękuję! - zawołał po chwili, wynurzając się z wody. - A ja wam za to opowiem, jak wyglądają wydmy.
„Bajka o misiu, który kochał jeść miodek.”
Mały misiu Wojtuś bardzo lubił jeść. A jego ulubioną potrawą był chleb z miodkiem. Mhm, mniam, mniam. Był małym, słodkim misiem, a gdy jadł miodek, był bardzo szczęśliwy. Pewnego dnia poszedł z mamą do supermarketu. Długo chodzili po sklepie i wybierali - to makarony i ryże, to płyny do mycia naczyń, to masła i dżemy. Chodzili tak długo, aż misiu bardzo zgłodniał. Podszedł do regału z miodem, wziął słoik i chciał go zjeść. Kiedy mama to zobaczyła, zabrała mu słoik: "Nie można tego teraz zjeść, nie zapłaciliśmy za niego". Wojtuś był bardzo głodny, burczało mu w brzuchu i zaczął być bardzo zły. Rzucił się na ziemię z płaczem i zaczął ją kopać. Czuł głód i złość, nie rozumiał, dlaczego mama mu nie chce dać miodu. Gdy tak leżał na ziemi i płakał, zobaczył, że podchodzi do niego króliczek - Miodowniczek. Króliczek był taki śliczny i puszysty, i pachnący miodem, że Wojtuś aż przestał płakać. Króliczek powiedział: "Cześć, Wojtusiu! Wiem, że jesteś zły, bo nie możesz zjeść miodu. Ale zaraz będziesz mógł! Zobacz, już prawie całe zakupy są zebrane do wózka. Brakuje tylko chleba i mleka, a wtedy będzie można pójść do kasy. Kiedy mama zapłaci w kasie za zakupy, będziesz mógł zjeść chleb z miodkiem! Chodź, to tylko pięć minutek!" Króliczek wziął misia za łapkę. Poszukali chleba i mleka i razem z mamą poszli do kasy zapłacić za zakupy. A potem wszyscy usiedli na trawie i zajadali się pysznym chlebkiem z miodem.
„Bajka o małym Misiu.”
Cele: kształtowanie pozytywnych cech takich jak życzliwość i koleżeństwo; uświadomienie wartości przyjaźni.
Był piękny słoneczny dzień. Mały Miś obudził się wcześnie rano i pobiegł nad rzekę umyć ząbki. Kiedy pochylił się nad błyszczącą w promieniach słońca taflą krystalicznej wody zauważył, że ktoś siedzi na jego uszku. - Kim jesteś? - zapytał Miś. - Jestem Złaczek, jeśli chcesz będę twoim przyjacielem i nigdy cię nie opuszczę. Miś ucieszył się i z nowym przyjacielem wyruszył do lasu na wycieczkę. Na pięknej polanie spotkali starego przyjaciela Misia - Jeża. - Jak się masz Misiu? - zapytał wesoło Jeż. - Rzuć w niego szyszką - szepnął Misiowi do ucha Złaczek. Miś niewiele myśląc spełnił prośbę nowego kolegi. Jeżykowi zrobiło się przykro i szybko schronił się w swojej norce. Miś i Złaczek śmiejąc się głośno ruszyli dalej, łamiąc po drodze gałęzie drzew i krzaków. Pod wielką sosną spotkali przyjaciółkę Misia - Srokę. - Witaj Misiu! - krzyknęła wesoło. Złaczek namówił Misia, by wyrwał Sroce jedno czarne błyszczące piórko z ogona. I tym razem Miś spełnił prośbę Złaczka. Przerażona Sroka odleciała na sam czubek sosny. Czuła złość i była zdziwiona, nie poznawała zachowania Misia. A nowi przyjaciele szli dalej obrażając i krzywdząc kolejnych przyjaciół Misia i sprawiało im to wielką radość. Miś cieszył się, że ma takiego fajnego przyjaciela, z którym może przeżyć zabawne przygody. Nadszedł wieczór. Zmęczony Miś usiadł pod starym dębem i chrupał wielkie czerwone jabłko, które zabrał wiewiórce. Kiedy zrobiło się całkiem ciemno Złaczek powiedział, że już mu się znudziło i idzie dalej. Zostawił Misia samego. Dopiero teraz mały niedźwiadek uświadomił sobie, że obraził wszystkich swoich starych przyjaciół i został sam w ciemnym borze w środku nocy. Na dodatek harcując po lesie zgubił drogę do domu. Poczuł się oszukany i bardzo samotny. Siedział pod drzewem i cicho łkał. Usłyszała to Sowa Mądra Głowa, która właśnie wyruszyła na nocne łowy. Sowa wiedziała, że Miś nie jest z natury zły, ale przez swoją naiwność i łatwowierność dał się namówić do złych uczynków. Postanowiła mu pomóc. Bezszelestnie poszybowała przez leśną gęstwinę i sprowadziła przyjaciół Misia. - Nie płacz przyjacielu! - powiedziały chórem zwierzątka. Zdziwiony Miś spojrzał załzawionymi oczkami na przyjaciół, podbiegł i uściskał wszystkich po kolei. Przepraszał zwierzęta i prosił o wybaczenie. Było mu wstyd za swoje wcześniejsze zachowanie. Cieszył się bardzo, że ma tak wspaniałych przyjaciół, którzy nie opuścili go w potrzebie. Złaczek nigdy więcej nie odwiedził Misia. A Ciebie?
„Rycerz i jego giermek.”
Pewnego słonecznego dnia Krzysia rozbolał ząb. Pobiegł szybko do mamy, wołając: boli, bardzo boli! Oczekiwał, że mama, wszystkowiedząca osoba, zaradzi temu. Poprosiła, by otworzył buzię i pokazał miejsce, gdzie czuje ból.
- No tak - powiedziała i pokiwała z troską głową. - Niestety, nie mogę pomóc, tylko lekarz dentysta zaradzi.
- Dentysta, a kto to jest? - spytał zaniepokojony Krzyś.
- Specjalista od leczenia zębów - wyjaśniła mama.
- A czy to leczenie boli? - dopytywał się dalej pięcioletni chłopiec.
- Na pewno mniej niż czekanie, aż zrobi się stan zapalny albo ropień; wtedy niestety chory ząb bardzo boli. By tego uniknąć, musimy szybko wybrać się do gabinetu stomatologicznego, najlepiej zaraz.
- Do gabinetu, gabinetu - powtórzył Krzyś i wydawało mu się, że zabrzmiało to groźnie.
Mama dalej spokojnie tłumaczyła:
- Lekarz obejrzy zęby i oczyści specjalnym wiertłem chore miejsce, położy lekarstwo i ząb będzie wyleczony. Oczywiście po bólu nie będzie ani śladu.
- A jeśli nie uda się go wyleczyć? - pytał Krzyś dociekliwie.
- To niestety konieczna będzie ekstrakcja.
- A co to takiego ta ekstra kuracja?
- Nie ekstra kuracja, tylko ekstrakcja - zaśmiała się mama, jakby to było coś śmiesznego - czyli usunięcie chorego zęba, żeby nie zatruwał organizmu.
- Usunięcie, czy ja dobrze słyszę: usunięcie? - dramatyzował Krzyś, załamując ręce.
- Krzysiu, czy ty nie przesadzasz? - mówiła żartobliwie mama, nie zwracając uwagi na przerażoną minę syna.
W końcu to nie jej ząb - pomyślał. I po chwili dodał:
- Po zastanowieniu stwierdzam, że ząb mnie nie boli i nie musimy wybrać się do tego, no jak to się nazywa - z trudem przypomniał sobie słowa - gabinetu stomatologicznego.
- Jak uważasz - powiedziała mama. - Ale jeśli zmienisz zdanie, to ja jestem do dyspozycji.
- Do dyspozycji, do dyspozycji - powtórzył Krzyś po cichu, przedrzeźniając mamę, gdyż tak naprawdę był rozdrażniony, bo ząb go dalej bolał i bolał. Ale iść do dentysty nie miał zamiaru. Strasznie bał się leczenia, a być może i usunięcia zęba.
Poszedł do swojego pokoju. Usiadł na kanapie, przytulił się do starego misia. Jak ty masz dobrze, że jesteś zupełnie bezzębny - pomyślał, patrząc na niego. Po czym ziewnął raz i drugi, oczy same mu się zamykały i zasnął.
Czy ja śnię, czy to dzieje się naprawdę? - pomyślał, słuchając, jak stara komoda rozmawia z misiem.
- Wiesz, Krzyś ma kłopot, boli go ząbek - mówił miś.
- Oj, to trzeba jak najszybciej do lekarza dentysty. Nie wolno czekać, nie wolno - powtórzyła. - Spójrz na mnie - mówiła dalej. - Widzisz te ślady po kornikach, te małe dziurki, które wygryza to robactwo? Ja też muszę być leczona, inaczej zostanę oszpecona bezpowrotnie, nie zostanie śladu po mojej wyjątkowej urodzie - to mówiąc, westchnęła. - Nikt lepiej niż ja tego nie rozumie.
Zaskrzypiała głośno, chcąc podkreślić wagę tego, co powiedziała.
Co robić, co robić, by namówić Krzysia na wizytę u dentysty? - zastanawiał się zmartwiony miś.
- Jesteś jego starym przyjacielem, musisz jakoś pomóc - mówiła dalej komoda.
- Ależ ja to rozumiem, nie wiem tylko, jak przekonać Krzysia, który bardzo boi się bólu. Wiem, że jak ząb go tak straszliwie rozboli, to i tak pójdzie do dentysty, ale wtedy na ratowanie zęba może być za późno - ponuro stwierdził miś.
- A może w krainie zabawek jest jakiś lekarz leczący zęby i on by przekonał Krzysia? - podsunęła pomysł komoda.
- To dobra myśl. Pójdę go poszukać, nie mogę zostawić przyjaciela bez pomocy.
Słysząc te słowa, Krzyś odezwał się:
- Przepraszam, ale usłyszałem waszą rozmowę i sądzę, że dobrze byłoby pójść tam razem. Zawsze we dwóch będzie raźniej, a poza tym warto dowiedzieć się czegoś więcej o leczeniu zębów. Mam nadzieję, że nie bierzecie mnie za tchórza, bo ja nic a nic się nie boję, tylko nie lubię być niedoinformowany.
- Aha, niedoinformowany - wolno powtórzył zdziwiony miś.
- Gdzie możemy spotkać tego lekarza? - pytał wyraźnie zainteresowany Krzyś.
- W sklepie z zabawkami na pewno będzie miał swój gabinet. Musimy się pospieszyć, bo zwykle bywa tam wielu pacjentów.
- To ty już byłeś u niego? To dlatego jesteś bezzębny! - z triumfem zawołał chłopiec.
- Nie, ja nigdy nie miałem zębów, ale byłem tam z Kenem. Wiesz, tym od Barbie.
- No to chodźmy, prowadź - powiedział Krzyś i ruszyli.
Mama zajęta była sprzątaniem, czyściła dywan odkurzaczem, i mimo że przechodzili bardzo blisko, nie zauważyła ich, tak jakby byli niewidzialni.
Wyszli z domu i znaleźli się na ulicy. Miś szedł przodem, a Krzyś podążał za nim. Minęli kilka domów i znaleźli się przed wielkim sklepem z zabawkami. Z witryny pomachały do nich misie, a lale uprzejmymi gestami zapraszały do środka. Weszli. Na wszystkich półkach stały samochody, piłki, samoloty, statki, nawet pokoiki i domki dla lalek, ale nigdzie nie zobaczyli gabinetu stomatologicznego.
- Może sprzedany? - zmartwił się miś, ale po chwili wykrzyknął: - O tam, na drugiej półce jest lekarz, ma słuchawki na uszach i biały fartuch, może on nam powie, gdzie przyjmuje dentysta. Zaczekaj tutaj, ja się zaraz wszystkiego dowiem!
Krzyś po chwili zobaczył, jak sprawnie wchodzi na półki. Już po chwili rozmawiał z lekarzem. Niestety Krzyś nie dosłyszał o czym, bo w sklepie było bardzo głośno.
Po powrocie powiedział:
- Mamy szczęście, ostatni gabinet jest na zapleczu, ale dzisiaj będzie już odwieziony do klienta, musimy się pospieszyć.
Wpadli do magazynu. Biegli między wielkimi regałami zapełnionymi zabawkami. Nagle przed jednym zatrzymała ich grupka zabawek.
- Czy tutaj przyjmuje dentysta? - spytał drżącym głosem Krzyś.
- Tak, tutaj, ale jest kolejka, musicie zaczekać - powiedziała niezbyt uprzejmym tonem jedna z pacjentek.
Aha, tutaj wcale nie jest tak łatwo się dostać - pomyślał Krzyś.
- Czy panowie są umówieni na wizytę? - spytała, zwracając się do nich mała laleczka w białym fartuszku. - Jestem higienistką i pracuję z lekarzem dentystą - wyjaśniła.
Krzyś stropił się i nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Na szczęście miś go uprzedził.
- Nie, nie jesteśmy umówieni, ale ten pacjent - tu wskazał łapką na Krzysia - bardzo cierpi i już nie może doczekać się wizyty.
Trochę przesadził - pomyślał Krzyś i powiedział: - Nie, nie, właściwie to wcale mnie ząb nie boli, ja tylko przyszedłem tutaj dowiedzieć się, jak pracuje lekarz dentysta.
Pielęgniarka nie była zdziwiona tym wyjaśnieniem.
Zwróciła się do czekających:
- Państwo pozwolą, że teraz ten mały pacjent wejdzie do gabinetu. Jest z bólem - dodała.
W ten sposób, nie spodziewając się takiego nagłego obrotu wydarzeń, Krzyś znalazł się w gabinecie. Miś lekko go popychał, a on wolno, bardzo wolno, ociągając się, wchodził. Gabinet był jasnym pomieszczeniem, w którym na centralnym miejscu stał fotel, nad nim stała zapalona lampa i jakaś maszyna z wiertłem zwisającym w dół. Lekarz miał na nosie wielkie okulary, a na twarzy maskę.
- Proszę, bardzo proszę - powiedział, wskazując fotel. Krzyś ostrożnie usiadł.
- A teraz pokażemy, co możemy z fotelem zrobić, by pacjentowi było wygodnie - rzekł lekarz, i po chwili jak w samolocie Krzyś to wznosił się do góry, to zjeżdżał w dół.
- Bardzo przyjemnie - powiedział uprzejmie, ciągle jeszcze bardzo przestraszony.
- A teraz poznasz narzędzia, które pozwolą nam usunąć te wstrętne bakterie niszczące twoje zęby. To jest nasza broń - tu wskazał na wiertło i metalową tacę, na której leżały różne szczypce, lusterka, stały małe buteleczki z lekarstwami.
- Nasza broń? - spytał zdziwiony Krzyś.
- Tak, nasza broń, bo ja jestem rycerzem, który walczy z podstępnymi, niewidzialnymi bakteriami, a ty moim pomocnikiem, giermkiem. Będziesz mi pomagał, bo bez ciebie nie wygramy tej bitwy z paskudną próchnicą. - To ty musisz otworzyć ich twierdzę, o tak, szeroko otworzyć buzię - tu otworzył jak najszerzej usta - byśmy mogli się do nich dostać.
- A… a czy to będzie bolało? - spytał przejęty Krzyś.
- To będzie bitwa z trudnym przeciwnikiem, lecz zastosowane metody walki nie są bolesne. Może jednak zdarzyć się, że trochę zaboli, ale tylko w wypadku, gdy wrogowie poczynili już głębokie szkody, poważnie uszkodzili mury obronne, czy zęby, chroniące dostęp do wnętrza organizmu. To jest przecież prawdziwa wojna. Gdy poczujesz najmniejszy ból, podnieś rękę, wtedy wybierzemy inną strategię walki.
Dentysta mówił i wymachiwał wiertłem z zaangażowaniem; on już przygotowywał się do bitwy. Chłopiec pomyślał, że tak dłużej być nie może, by wstrętne bakterie się panoszyły i niszczyły jego zęby, czyli jak mówił lekarz - mury obronne.
- Do walki! - zawołał odważnie.
Nagle zobaczył, jak lekarz zmienia się w rycerza, a on jest małym giermkiem. Otworzył usta szeroko, bo tam, w twierdzy - w zębach i między nimi - ukrywają się podstępne niszczycielskie bakterie. Trzeba się ich pozbyć, o tym był przekonany.
Rycerz najpierw obejrzał dokładnie pole bitwy i miejsca, gdzie pochowali się podstępni wrogowie.
- Tak, tak - mruczał pod nosem. - Widzę zniszczenia, jakie poczyniły. Kochany giermku, wywierciły liczne korytarze, jak korniki w meblu, chcąc zniszczyć zęby. Chciały ciebie uczynić bezbronnym, sforsować zęby, zniszczyć je i uczynić z nich swoje królestwo. Niedoczekanie.
- Niedoczekanie! - powtórzył Krzyś.
- Musimy postępować zdecydowanie. One nie lubią czystości, a więc po pierwsze, będziesz dokładnie mył zęby po wszystkich posiłkach i ograniczysz jedzenie słodyczy, bo one za nimi przepadają. Pozostawione resztki jedzenia przyciągają je jak muchy do miodu. A teraz oczyścimy ich kryjówki, zrobimy to, posługując się takim wiertłem - powiedział rycerz. - Potem założę lekarstwo, którego one też nie cierpią i dlatego uciekną, gdzie pieprz rośnie. Lek pozamyka ubytki, czyli szkody, jakie spowodowały, tak, że już tam się z powrotem nie zagnieżdżą. Co ty na to, mój dzielny giermku?
- Jestem z tobą, rycerzu - odpowiedział Krzyś i już po chwili pomagał lekarzowi, otwierając twierdzę. Ten czyścił i czyścił, aż do ostatniego korytarza, ostatniego śladu bakterii.
Lekarz założył lekarstwo. Ból ustąpił. Krzyś przepłukał usta. Rycerz-lekarz uścisnął rękę dzielnego giermka-pacjenta pomagającego wykurzyć obrzydłe bakterie, które wyrządziły tyle szkody i spowodowały ból.
- No, mam nadzieję, że od dzisiaj będziesz mnie częściej odwiedzał - stwierdził.
- Oczywiście, będę też dbał o czystość, by te bakterie znowu się nie zadomowiły w zębach. Będę pana często odwiedzał, by sprawdzić, czy chociaż jedna z nich nie dostała się do twierdzy i czegoś nie knuje.
- Zuch chłopak, a jaki mądry - pochwalił lekarz.
Wracając do domu Krzyś uścisnął z wdzięcznością łapkę przyjaciela. Wbiegli do domu i…
Krzyś obudził się. Leżał na kanapie, a przy nim miś. Mama siedział obok. Z troską spytała:
- Czy boli cię ząb?
- Nie - odparł Krzyś zgodnie z prawdą. - Ale chciałbym pójść do dentysty, bo nie chcę, by bakterie niszczyły mi zęby.
Mama spojrzała zdziwiona. Nie spodziewała się takiej odmiany. Pokiwała z zadowoleniem głową.
- Mądry ten mój syneczek, bardzo mądry - powtórzyła z uznaniem.
„Szary ptaszek.”
Daleko stąd, między górami i rzekami, wśród gęstego lasu znajdowała się piękna polana, a na niej pałac króla puszczy - lwa. Wspaniałą tę posiadłość otaczał piękny ogród z kolorowymi kwiatami i różnymi roślinami. Nieopodal płynęła błękitna rzeka i rozlewały się wspaniałe jeziora.
Całą tą posiadłością rządził lew ze swą rodziną i królewską świtą. Pilnował porządku nie tylko w swym zamku, ale w całej okolicy. Jego służba składała się z wielu pracowników. Krokodyle pilnowały porządku w rzece, bobry przycinały zbędne gałęzie wzdłuż rzeki, a sępy czyściły las. Nadwornym ogrodnikiem był krecik, który dniem i nocą przekopywał grządki, spulchniał ziemię i razem ze swymi pomocnikami zajączkami sadził przeróżne rośliny. Słonie w upalne dni podlewały grządki, nosząc w trąbach wodę z rzeki. Wszystkie rośliny w ogrodzie przepięknie kwitły i rosły. Lecz król mimo swego pięknego zamku i obejścia chodził smutny, leniwy i niezadowolony. Cała służba starała się dogodzić ze wszech miar swemu władcy. Kucharze przyrządzali wspaniałe potrawy i desery. Lecz nic nie mogło zadowolić lwa - ciągle narzekał, ziewał i wylegiwał się na wzgórzu pośród kwitnących bzów, azalii i
rododendronów. Zauważyła to sowa, która była doradcą króla. Myślała bardzo długo, jak rozweselić i zadowolić swego władcę. Postanowiła sprowadzić na królewski dwór małpy, które swymi figlami miały rozbawić cały pałac. Jednak i na te psoty i figle król nie reagował. Leżąc, z niechęcią otwierał raz prawe, raz lewe oko. Sowa zaniepokojona tym zachowaniem postanowiła zaczerpnąć rady u lekarza dzięcioła. Jednak nawet on, po przebadaniu pacjenta, nie wydał żadnej diagnozy. Zebrała się więc cała rada królewska na czele z sową i zaczęła dyskutować. Jak wyprowadzić władcę z depresji? Sowa „Mądra głowa” wpadła na pomysł, żeby urządzić konkurs. Najwyższą nagrodę miał otrzymać ten, kto rozweseli króla. Już następnego ranka przed pałacem ustawiła się długa kolejka przeróżnych zwierząt. Na przedzie szły dumne pawie i łabędzie, za nimi prezentowały swe kolorowe piórka cyraneczki. Wysmukłe nogi pokazywały bociany, a w chowanego bawiła się kukułka, latając z drzewa na drzewo. Cętkowane futra pokazywała pantera, garby - wielbłąd, długie nosy - nosorożce, puszyste ogony - lisy i ostre kły - wilk. Na samym końcu, wypychany z kolejki, stał mały, szary ptaszek. Wszyscy dziwili się, po co przyszedł na dwór królewski, skoro nie ma nic; ani pięknego domu, ani wyglądu, ani mądrości. Wszystkie ptaki patrzyły na niego z politowaniem.
- A ten co tutaj robi? - powiedział napuszony paw - taki mały, szary z opuszczonymi skrzydełkami!
- Zobaczcie, jak się trzęsie - rzekła czapla i wykręciwszy kilka zgrabnych piruetów, odwróciła się do swych przyjaciół.
- Nikt nie rozumie jego dziwnej mowy - swoim czerwonym dziobem zaklekotał bocian.
- A w dodatku jest cały szary, nie to co ja, mam barwne piórka i ładne krótkie nóżki. Na pewno uda mi się rozweselić króla - dumnie rzekła dzika kaczka.
- Jak on śmie wychodzić przed oblicze najjaśniejszego pana?
- Ha, ha, ha ! - długo naśmiewały się zgromadzone zwierzęta.
A biedny skowronek trząsł się ze strachu, serduszko biło mu bardzo mocno, a z oczu płynęły łzy. Usiadł na gałązce, opuścił swe skrzydełka, a małą główkę wtulił w piórka. Na jego dziobku pojawiły się krople zimnego potu i cały rozdygotany chciał uciec daleko. Tymczasem nastał wieczór - do małego ptaszka podeszła stara, mądra sowa.
- Dlaczego jesteś taki zmartwiony? Czy ktoś cię skrzywdził? Lecz nie usłyszała odpowiedzi, gdyż mały ptaszek już spał. Przytuliła go do siebie, pogłaskała po małym łepku i powiedziała:
- Nie martw się mój drogi. Choć nie masz pięknych piór ani długich nóg, to jednak masz to, czego inni nie mają i bądź pewien, że niejeden z tych zuchwalców będzie ci zazdrościł twoich umiejętności.
Skowronek nie wiedział, czy mu się to śniło, czy zdarzyło naprawdę. Wczesnym rankiem rozprostował swe skrzydełka, przeciągnął się i rozejrzał dookoła. W ogrodzie było cicho i spokojnie. Wszyscy spali mocnym snem, a wysoko nad nim siedziała mrużąca oczy sowa. Uradowany ptaszek zerwał się z gałązki i poleciał do niej. Chciał jeszcze raz usłyszeć te słowa nadziei. Lecz tymczasem sowa - mądra głowa smacznie zasypiała. Przeprosił ją grzecznie i wzbił się wysoko w przestworza, by rozpocząć swe codzienne śpiewanie. Wczesnym rankiem, kiedy poranne zorze zaczęły rozświetlać świat, a słonko leniwie przeciągało się i wysyłało na ziemię pierwsze promienie, do uszu króla puszczy doleciał wspaniały głos. Leżąc na swym posłaniu, z wielką radością i zachwytem słuchał dźwięcznych
treli dolatujących gdzieś z daleka. Natychmiast zbudził całą rodzinę i mieszkańców dworu. Rozkazał przyprowadzić do siebie to stworzonko, które go tak mile rozbudziło. Posłańcy królewscy przysłuchiwali się najpierw, skąd dochodzą te przecudne dźwięki - lecz nikt nie mógł odgadnąć, kto to jest. Co to za stworzonko tak pięknie śpiewa? Wszyscy przypatrywali się uważnie podniebnym przestworzom. Nagle na błękicie nieba mały punkcik zauważył sokół. Natychmiast ruszył w tym kierunku. Schwytał w swe szpony ptaszka i postawił przed królem. Zadowolony król zapytał:
- Czy to Ty tak wcześnie śpiewasz? Przestraszony ptaszek, trzęsąc się cały, nieśmiało powiedział:
- Tak, to ja. Ale bardzo przepraszam, że obudziłem dostojnego władcę.
- Nie kłopocz się, mały, nie zrobiłeś nic złe. Swym śpiewem ożywiłeś mnie i rozweseliłeś.
Nikt spośród zebranych tu zwierząt nie dostarczył mi tyle radości, co ty. Od dziś mianuję cię nadwornym śpiewakiem i wręczam ten wspaniały order. Proszę równocześnie, abyś zamieszkał w mym pałacu i umilał swym śpiewem moje życie. Wtedy pojaśniały oczy małego ptaszka, a dziobek rozchylił się w uśmiechu. Przypomniał sobie słowa mądrej sowy. Zatrzepotał radośnie skrzydełkami i pobiegł jej podziękować. A zwierzęta, które wcześniej się z niego śmiały, pospuszczały głowy i składały mu niski pokłon.
„Bajka o Pajączku.”
Mały pajączek ciężko zachorował. Wiele dni przeleżał w szpitalu. Często myślał o swoich kolegach, tęsknił za nimi. Marzył o wspólnych zabawach, rozmowach, nie mógł się doczekać, kiedy wróci do domu i wreszcie pójdzie do szkoły. No jesteś prawie wyleczony - powiedział pewnego dnia doktor. Musisz się tylko jak najszybciej nauczyć chodzić o kulach, bo twoje nóżki są jeszcze bardzo słabe. E - pomyślał sobie pajączek. -
To nic wielkiego, nauczę się tego, a potem wrócę do domu, do szkoły i będę już z moimi kolegami. Wszystkie ćwiczenia wykonywał z wielką chęcią i energią, nieraz ścierał pot z czoła, przezwyciężał ból, ale nie poddawał się. Marzył o dniu, kiedy koledzy przyjmą go z powrotem do grupy. Opanował doskonale sztukę chodzenia o kulach, potrafił nawet chodzić sam, podpierając się jedna kulą. To był wielki sukces, cieszył się i lekarz,
i pielęgniarki, i rodzice, a pajączek był wprost szczęśliwy, nie mógł się tylko doczekać, kiedy pójdzie do szkoły. Nareszcie nastąpił ten długo oczekiwany dzień. Rodzice podwieźli go pod budynek, a dalej szedł sam, podpierając się kulą. Serce rozpierała mu radość, że już za chwilę będzie razem z kolegami. Wszedł do klasy i ...Najpierw rozległa się cisza, a potem posypały się wyzwiska: kulas, kuternoga, niezgrabek - i śmiech, wytykanie palcami. Pajączek zagryzał zęby z bólu, płakał w środku, ale na twarzy nie pojawiła się żadna łza. Doszedł do ławki, usiadł. Jeszcze nigdy nie czuł się taki smutny, bez sił, zmęczony. Od taj pory w szkole stał zawsze na uboczu, nie bawił się z innymi. Po szkole spędzał czas w mieszkaniu, nie wychodził na podwórko. Minęło kilka tygodni. Nauczycielka - pani Pajęczyca - poinformowała uczniów, że odbędzie się w szkole wielki konkurs, rywalizacja między klasami na najpiękniejszą pracę, jaka tylko potrafią wykonać pajączki. Co to za konkurs, co to za zadanie? - pytały bardzo zaciekawione. A co pająki potrafią robić najlepiej? - zapytała pani. Oczywiście pajęczynę! - chórem odkrzyknęła klasa. Tak zgadłyście - potwierdziła nauczycielka. - Jest to bardzo ważny konkurs dla pajączków, bardzo - powtórzyła. - brać się do pracy, bo za tydzień rozstrzygnięcie - dodała. Przez cały tydzień pajączki zbierały się w grupki, dyskutowały, chwytały się za główki, bo każdy chciał zwyciężyć. Ostatniego dnia przyniosły swe prace i trwało niekończące się porównanie. Tylko pracy naszego pajączka nikt nie oglądał. Miał ja zawiniętą w papier i tak ją oddał pani. Po godzinie pani Pajęczyca wpadła do klasy jak bomba i z radością obwieściła: Praca ucznia
z naszej klasy zwyciężyła! Kto, kto jest tym szczęśliwcem - poruszeni pytają jedni przez drugich. Pani rozwinęła rulon i przed ich oczyma ukazała się cała utkana z promieni słońca sieć, mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy. Jaka piękna, cudowna - szepczą. Ale, ale, proszę pani, to nie jest praca żadnego z nas - powiedzieli uczniowie, zawiedzeni. To jest pajęczynowa sieć naszego pajączka - powiedziała pani i podeszła do niego, całując go serdecznie. On, ten kuter noga... to niemożliwe - kiwały główkami. Tak pięknie tkać nie potrafi nikt - powiedziała pani. - Dzięki niemu nasza klasa wygrała konkurs i w nagrodę pojedziemy do grot zobaczyć najstarsze sieci pajęcze. Hurra, hurra! - rozległy się gromkie krzyki. Rzucili się wszyscy na pajączka, gratulując mu i ściskając go. Od tej pory już nikt go nie przezywał, przeciwnie - wszyscy chcieli się z nim bawić i uczyć, byli dumni z jego umiejętności.
„0 dwóch ołówkach.”
W pewnym piórniku leżały równo ułożone ołówki. Były kolorowe, tylko jeden był, zwykły, szary. Tuż obok niego znajdował się wspaniały ołówek dwukolorowy: czerwono-niebieski. Ołówki zawsze przebywały razem, czy to leżąc obok siebie w piórniku, czy ścigając się i kreśląc wzory na papierze.
Szary rysował kontury, a dwukolorowy wypełniał je barwami. Bardzo lubiły się tak razem bawić. Inne kolorowe chciały przyjaźnić się z dwukolorowym, ale on wolał szary i z nim spędzał czas. Co to za zwyczaje - szeptały oburzone - że dwukolorowy przyjaźni się z takim zwyczajnym! To nie wypada, nie wypada - powtarzały. Ale dwukolorowy nie słuchał tego gadania, szarak zresztą też. Obydwa przecież bardzo się lubiły.
Aż pewnego dnia wydarzyło się straszne nieszczęście: dwukolorowemu złamały się grafity. Będzie do wyrzucenia, do wyrzucenia - szeptały ołówki, z satysfakcją przekazując sobie tę wieść. Dwukolorowy bardzo się zasmucił, szarak jeszcze bardziej. Jak mu pomóc, co zrobić - pytał sam siebie. - Nie, nie pozwolę, by taki wspaniały ołówek, który jeszcze może tyle pięknych rzeczy narysować, został wyrzucony. Wziął przyjaciela na plecy i pomaszerował szukać lekarza ołówków.
Przyjaciele długa szukali pomocy. Szary ołówek był już bardzo zmęczony, co chwilę odpoczywał, ale nie ustawał w poszukiwaniach. Nareszcie znalazcy bardzo starą Temperówkę. - Spróbuję wam pomóc - rzekła i bardzo ostrożnie zabrała się do pracy. Delikatnie, by nie spowodować zniszczeń, skrobała, przycinała i w końcu zatemperowała. - Uf, już po zabiegu - powiedziała. - Udało się, jesteś wprawdzie krótszy, ale dalej pięknie możesz rysować, co tylko zechcesz. - Naprawdę? - spytał z niedowierzaniem dwukolorowy. - Pomogłam tobie, ale największą przysługę oddał ci twój przyjaciel - Szary Ołówek. - E tam - powiedział Szarak zawstydzony tą pochwałą. - My jesteśmy prawdziwi przyjaciele, on nie zdradził naszej przyjaźni dla innych, kolorowych, więc ja... - Tutaj zaczął się jąkać bardzo wzruszony. Dwukolorowy nic nie powiedział, tylko przytulił się do niego. Wróciły razem do piórnika, by odpocząć po przeżyciach, a nazajutrz znowu rysowały razem.
„Bajka o mróweczce.”
Cel: zaakceptowanie siebie, kształtowanie pozytywnych cech (odwaga), docenianie osiągnięć własnych i innych osób, uwrażliwienie na rozumienie innych, kształtowanie empatii.
„Mała mróweczka rozpoczęła naukę w klasie pierwszej. Od samego początku nie mogła sobie poradzić z zadaniami, jakie mają mrówki w szkole. Uczą się podnosić, a potem transportować różne rzeczy. Nauka jest ciężka, codziennie noszą na swych grzbietach patyki, listeczki, gałązki, poziomki, jagody, a także uczą się, jak je pakować, by się nie zniszczyły. Mrówka była bardzo pracowita, bardzo chciała otrzymywać dobre oceny, ale co z tego - była bardzo malutka, taka tyciu, tyciusieńka i nie mogła udźwignąć tych wszystkich ciężarów. Inne silniejsze i większe dobrze sobie radziły, tylko ona zawsze zostawała w tyle. Mrówki przezywały ją, wyśmiewały się z niej. Bardzo się tym martwiła, chodziła zasmucona. Bała się lekcji i tego, że nie udźwignie zadanego ciężaru i dostanie znowu jedynkę. Najchętniej by w ogóle nie chodziła do szkoły. Wstydziła się złych stopni i tego, że jest taka słaba. Koleżanki mrówki niechętnie się z nią bawiły, nawet nie chciały z nią siedzieć w jednej ławce. Mijały dni. Pewnego razu przyjechała do szkoły komisja, każda mrówka została zmierzona, zważona. Najdłużej badano małą mrówkę; członkowie komisji oglądali ją, kręcili głowami, potem długo się naradzali, aż w końcu orzekli, że niektóre mrówki są za małe i muszą chodzić do szkół dla liliputów. One przecież już niedużo urosną, a w starszych klasach dojdą nowe przedmioty i ciężary będą jeszcze większe. Mrówki te przecież będą robotnicami. Postanowiono, że mała przejdzie do specjalnej szkoły, gdzie też jest nauka, tylko ciężary troszkę mniejsze, takie, które bez trudności udźwignie. Ona idzie do szkoły specjalnej dla liliputów! - wyśmiewały się inne mrówki. No to, co z tego? - spytała pani Mrówka, nauczycielka. Nie umiały odpowiedzieć, ale dalej się wyśmiewały, zwracając uwagę, czy pani nie słyszy. Pójdę do innej szkoły - zadecydowała mróweczka - bo tutaj, jak widzę, mnie nie lubią. Jak pomyślała, tak zrobiła. Nowa szkoła od razu jej się spodobała, była taka sama jak poprzednia, a jednak inna, ciężary do ćwiczeń były mniejsze, a i koledzy milsi. Już po kilku dniach mróweczka miała szóstki i piątki w dzienniczku. Znalazła tam przyjaciółki, takie same jak ona - małe mróweczki. Bardzo lubiła chodzić do tej szkoły, było jej tylko przykro, gdy spotykała kolegów z poprzedniej, którzy dalej się z niej śmiali, pokazywali palcami i przezywali. Pewnego dnia przez las szedł groźny wielkolud, wymachiwał kijem na wszystkie strony i niszczył wszystko, co było na jego drodze. Natknął się na mrowisko i kijem zaczął wiercić w nim dziury. Zmienia zadrżała, zaczęły walić się w mrowisku domy, szkoły, wszystkie mrówki z przerażeniem patrzyły, jak ich praca jest niszczona. Trzeba się było bronić, więc solidarnie wszystkie razem zaatakowały intruza. Pogryziony, jak niepyszny uciekł, gdzie pieprz rośnie. Ucieszone mrówki wróciły do mrowiska. Okazało się po chwili, że wiele domów i ulic zostało zniszczonych, a także cenne przedmioty, między innymi malutka złota korona królowej. Lament wielki zapanował w mrowisku. Przecież królowa nie może rządzić bez korony! Rozpoczęły się poszukiwania. Korony jednak jak nie było, tak nie było. Wszystkie tunele, poza jednym zostały sprawdzone. Do tego ostatniego nikt nie mógł wejść, Tunel wił się głęboko w ziemi, był bardzo wąski, ciemny, niebezpieczny. Mógł w każdej chwili się zawalić i pogrzebać na zawsze śmiałka. Nikt więc nie próbował tam wejść. Tylko mała mróweczka zdecydowała się na ten odważny krok. I po chwili już wąskim korytarzem schodziła niżej i niżej. Dookoła był mrok, czuła wilgotną ziemię. Wolno sprawdzała każdy odcinek drogi. Niczego poza ciemnością tam nie było. Jednak się nie zniechęcała, schodziła coraz głębiej. Zatrzymała się na chwile, by otrzeć pot z czoła, i wtedy zobaczyła, ze coś połyskuje. Pochyliła się. Znalazła koronę. Ucieszona wracała jak na skrzydłach. Wszyscy ją podziwiali. To przecież dzięki jej odwadze królowa mogła z powrotem rządzić mrowiskiem, mrówki chodzić do szkoły, a robotnice pracować. Jesteś niezwykle dzielna - powiedziała królowa, wręczając jej order odwagi. Gratulacjom, uściskom nie było końca. A ci, którzy kiedyś się z niej wyśmiewali, teraz wstydzili się tego okropnie. Bo nie jest ważne, czy się jest dużym, czy małym; czy nosi się duże, czy małe ciężary. A co jest ważne?”
„Ach ta złość.”
Jak radzić sobie ze złością.
„…Złość! Była sobie kiedyś złość. Mieszkała sobie w głowie pewnego małego chłopca - Adasia i stale mu dokuczała. Adaś od świtu do zmroku był zły. Złościło go wszystko, że mama budzi go do przedszkola, że musi zjeść śniadanie, że świeci słonko lub też, kiedy indziej, że pada deszcz. Buzia chłopca była stale skrzywiona, a zęby zaciśnięte. Całymi dniami złościł się na rodziców, kolegów i koleżanki, a nawet na panią. Takie zachowanie chłopca powodowało, iż nie miał on wcale przyjaciół. Był sam, sam ze swoją złością.
Pani w przedszkolu bardzo była niezadowolona z zachowania Adasia, który przez swą samotność i zły nastrój, z dnia na dzień stawał się jeszcze bardziej nie lubianą i unikaną osobą. Postanowiła mu pomóc. Przemeblowała salę przedszkolną, coś poprzesuwała i poprzestawiała. Wszystkie przedszkolaki ze zdumieniem i zaciekawieniem obserwowały poczynania wychowawczyni. Po ukończonej pracy pani poprosiła dzieci by zbliżyły się do niej i powiedziała: - Zobaczcie stworzyłam w sali kącik zwany HUMORKOWO, gdzie każde z was może się na chwilkę schować i przemyśleć sobie swoje zachowanie, czy też rozładować swoją złość. Można tu narysować na kartonie swój zły nastrój, a potem schować rysunek razem z negatywnymi uczuciami do specjalnego tzw. POMOCNEGO PUDEŁECZKA. Dzieciom bardzo spodobał się pomysł pani. Ciekawie zaglądały do kącika zwanego HUMORKOWO i POMOCNEGO PUDEŁECZKA. Wtedy podszedł Adaś, schował się w kąciku. Coś mówił do siebie przez chwilkę, coś mruczał, tupał nogą a potem zapanowała cisza. Po dłuższej chwili wyszedł uśmiechnięty. Spojrzał serdecznie w stronę dzieci i podszedł do pani i powiedział: - Zostawiłem w kąciku HUMORKOWO swoją złość, już od dawna jej nie potrzebuję, ale jakoś tak codziennie ona mi towarzyszyła. Chcę od dzisiaj się zmienić, być radosnym, miłym i lubianym chłopcem. Pani objęła Adasia ramieniem i zaprowadziła go w stronę przedszkolaków, które bawiły się właśnie w kąciku z klockami. - A teraz grzecznie zapytaj czy możesz się z nimi pobawić i uśmiechnij się do kolegów. Adaś uczynił tak jak mu poradziła wychowawczyni i o dziwo, do końca pobytu w przedszkolu świetnie bawił się z kolegami. Przez kilka kolejnych dni odwiedzał jeszcze, w sali kącik HUMORKOWO, gdzie codziennie zostawiał swoje złe nastroje np. złość. Jednak z dnia na dzień czynił to rzadziej. Radził także swoim rówieśnikom, korzystać z jego pomocy, by przemyśleć sobie w nim wszystko: to, co dobre i złe….”
„Franek.”
Cele: ukazanie, iż naśmiewanie się, przezywanie i poniżanie jest czymś złym, zaakceptowanie przez poniżanego swoich mocnych i słabych stron, budowanie poczucia własnej wartości, uświadomienie, że nikt nie jest lepszy od innych, uwrażliwienie na przeżycia emocjonalne, smutek innych.
Cudowny czas wakacji dobiegał końca, ale mały Franek zbytnio się tym nie przejmował. Nie mógł się już doczekać rozpoczęcia nowego roku szkolnego. Druga klasa to nie lada wyzwanie dla 8 - latka. Jednak najważniejsze dla niego było to, że wreszcie, po tylu miesiącach rozłąki, zobaczy swoich najlepszych kolegów. Tak bardzo za nimi tęsknił, nie mógł się już doczekać, kiedy znów będą się razem bawić, wspólnie grać w piłkę.
Prawie całe wakacje Franek spędził u swojej babci na wsi. Był zadowolony, bo u babci jest zawsze tyle zwierząt a Franek bardzo lubi zwierzęta, ale brakowało Mu towarzystwa rówieśników. Dlatego radosne chwile wolności szybko zamieniły się w nudę i przez to jeszcze bardziej tęsknił za kolegami.
W ostatnim miesiącu wakacji mały Franek wrócił do domu i humor znacznie mu się poprawił. Moment, w którym ujrzy swoich przyjaciół zbliżał się wielkimi krokami. Jeszcze tylko tydzień i rozpocznie się nowy rok szkolny - pomyślał sobie mały Franek. - A wtedy znowu zobaczę swoich kolegów i już zawsze będziemy razem.
Jednak Franek wiedział, że im to nastąpi, czeka go jeszcze wizyta u ortodonty, takiego lekarza od prostowania zębów. Ale nawet ta wiadomość nie była w stanie zepsuć mu dobrego nastroju. Wizyta u lekarza trwała ponad dwie godziny. Za 2 lata będziesz miał piękne, proste zęby - powiedział doktor. - Musisz tylko teraz bardziej o nie dbać i dokładnie je szczotkować, no i oczywiście odwiedzać mnie co jakiś czas. Franek nie umiał wykrztusić z siebie ani słowa. Co ja mam na zębach - pomyślał. - To na pewno nic wielkiego, da się chyba z tym normalnie funkcjonować. Franek był tak przejęty zaistniałą sytuacją, że marzył tylko o powrocie do domu. Wiedział, że aparat, który lekarz założył mu na zęby, będzie mu towarzyszył przez kolejne lata i trochę go to przerażało. Ważne, że później będę miał proste zęby - pocieszał się Franek. Tylko pamiętaj, dokładnie szczotkuj zęby - powiedział doktor. I mały Franek z lekkim grymasem na twarzy opuścił gabinet lekarski.
W drodze do domu już nie myślał o tym, co ma na zębach, ale o chwili, kiedy zobaczy swoich kolegów.
Nareszcie nastąpił ten długo oczekiwany dzień. Rodzice podwieźli Franka pod budynek szkoły. Już za chwilę, już za chwilę zobaczę swoich przyjaciół - pomyślał Franek. Pożegnał się z rodzicami i szybko wyszedł z samochodu. Jego serce rozpierała radość, że już za moment będzie razem z kolegami. Energicznym krokiem zmierzał w kierunku szkoły. Widok innych dzieci sprawiał mu ogromną radość. Nie mógł się już doczekać, kiedy zobaczy swoją klasę i swoich kolegów. Wszedł do sali z wielkim uśmiechem na ustach. Cześć chłopaki! - powiedział Franek, widząc stojących pod ścianą kolegów. Franek?! - z niedowierzaniem zapytał jeden z kolegów. - To ty?! Co ty masz na zębach?! - zapytał drugi. - To jakaś nowa moda? W tej chwili cała klasa wybuchła śmiechem. On ma metalowe zęby! - powiedział kpiąco jeden z kolegów. - Przedstawiam wam Metalowego Franka! Nie, nie, nie - przerwał najlepszy kolega Franka. - Lepiej brzmi Żelazny Franek! Wszyscy obecni w klasie znowu wybuchnęli śmiechem i posypały się kolejne wyzwiska w stronę Franka: blacharz, złomiarz, metal. Z każdej strony wytykano go palcami, stał się obiektem drwin całej klasy. Franek zaniemówił. Zagryzł zęby z bólu i udawał, że wszystko jest w porządku. W głębi duszy płakał, ale na jego twarzy nie było widać łez. Usiadł na swoim miejscu. Jeszcze nigdy nie czuł się taki smutny, bezsilny i zmęczony. Od tego momentu w szkole Franek stał zawsze na uboczu, nie uczestniczył w zabawach z innymi dziećmi.
Po zajęciach w szkole spędzał czas samotnie w domu, nie wychodził nawet na podwórko.
Minęło kilka tygodni. Nauczycielka - Pani Zosia - poinformowała uczniów, że w szkole odbędzie się wielki konkurs muzyczny. Klasy będą rywalizować między sobą o Magiczną Kulę i wyjazd dla zwycięskiej grupy na koncert znanego zespołu. A co trzeba zrobić? - pytali zaciekawieni uczniowie. Co to za zadanie? - zapytał jeden z uczniów. A jak myślicie? - spytała pani. - Co można robić na konkursie muzycznym? Śpiewać - wspólnie odkrzyknęli uczniowie. Oczywiście - potwierdziła nauczycielka. - To jest dla nas bardzo ważny konkurs. - Z każdej klasy może się zgłosić sześciu uczestników, także czekam na wasze propozycje. - Za tydzień przesłuchanie, za miesiąc finał konkursu.
Przez cały kolejny tydzień zgłoszeni ochotnicy wytrwale ćwiczyli swoje piosenki. Każdemu bardzo zależało na zwycięstwie. W dniu przesłuchania Pani Zosia wyłoniła finalistów konkursu. Mały Franek znalazł się wśród szczęśliwców, ale nikogo z klasy to nie obchodziło. Nadszedł w końcu dzień konkursu. Szkolna sala gimnastyczna zamieniła się w wielką scenę muzyczną. Wszystkie dzieci z niecierpliwością czekały na występy swoich kolegów z klasy i każdy cicho liczył na zwycięstwo. Przyszła kolej na klasę Franka. Każdy uczestnik wychodzący na scenę witany był gromkimi brawami. Cudownie! Wspaniale! - dobiegało z widowni. Zaśpiewało pięciu uczniów. Szósty wyszedł na scenę w ciemnych okularach i w kapeluszu. Kto to jest? - pytali jeden drugiego. - Co to za pajac? - Przecież on nie jest z naszej klasy?! Zabrzmiała muzyka i tajemniczy uczestnik konkursu zaczął śpiewać. W tym momencie cała sala ucichła. Wszyscy w milczeniu i skupieniu słuchali pięknego głosu tajemniczego nieznajomego. Jak on pięknie śpiewa! - szeptali między sobą. - Ma cudowny głos! Tajemniczy głos oczarował wszystkich siedzących na widowni. Po zakończeniu piosenki rozległy się głośne brawa. Wszyscy na stojąco dziękowali wykonawcy za piękny występ. Oklaskom nie było końca. Czas najwyższy, aby dowiedzieć się, kim jest nasz tajemniczy zwycięzca - powiedziała Pani Zosia. Zdjęła mu kapelusz z głowy i ciemne okulary z oczu i wszystkim ukazał się uśmiechnięty od ucha do ucha Franek. To niemożliwe! - krzyczeli klasowi rówieśnicy Franka. - On, Żelazny Franek! Nie wierze! - z niedowierzaniem kiwali głowami.
Po konkursie cała klasa Franka zebrała się w sali. Tak pięknie śpiewać nikt nie potrafi - powiedziała nauczycielka. - Dzięki Frankowi nasza klasa wygrała konkurs, szkoła zdobyła Magiczną Kulę a my w nagrodę pojedziemy na koncert waszego ulubionego zespołu „Radosne Świstaki”. Hurra, hurra! - rozległy się głośne krzyki. Wszyscy rzucili się na Franka, gratulując mu i ściskając go mocno. Od tej pory już nie był Żelaznym Frankiem, tylko po prostu Frankiem. Wszyscy chcieli się z nim bawić i uczyć się z nim. I byli bardzo dumni z niego i z jego muzycznych zdolności.
„Bajka o Brzydkim Misiu.”
Przed kilku laty była sobie fabryka, która produkowała misie. Każdy z nich był inny, ale każdy tak samo śliczny i milutki. Małe dzieci uwielbiały te misie, rodzice kupowali im je na urodziny, imieniny i Gwiazdkę.
Każde dziecko od razu umiało pokochać swojego misia i uważało do za największego przyjaciela. Tylko jeden misio był nieudany. Został uszyty z samych resztek materiału. Miał tylko jedno uszko różowe, drugie zielone, tułów w kwiatki, nóżki w kratkę. Nosek zamiast czarnego wyszedł niebieski, a oczy, robione już z ostatnich skrawków, były żółte. Misio ten był bardzo miły w dotyku. Cieplutki i aksamitny, ale nikt tego nie wiedział, bo nikt nawet nie brał go do ręki. Biedny Brzydki Misio widział jak jego koledzy szybko opuszczają sklepowe półki i trafiają do wesołych , uśmiechniętych dzieci, które bardzo je kochają. Sam stał samotny, już troszkę zakurzony i myślał sobie: To nic, że mnie nikt nie chce. Najważniejsze, że moi koledzy trafiają w dobre ręce.
Minęła kolejna Gwiazdka i misia nadal nikt nie kupował, aż pewnego dnia do sklepu weszła mała, może, sześcioletnia dziewczynka. Miała na nosie ciemne okulary, chociaż tego dnia nie było wcale słońca, a w rączce białą, plastikową laseczkę, chociaż wcale nie była staruszką. Weszła do sklepu ze swoją mamą. Poprosiły o misie
Dziewczynka była niewidoma. Wiesz, co to znaczy? Nic nie widziała. Nie znała kolorów, ani nigdy nie widziała tęczy, nie umiała sobie wyobrazić lecących w powietrzu ptaków, ale za to wszystko umiała zobaczyć rączkami. Wzięła do rączki najpierw bielusieńkiego misia. Najładniejszego ze wszystkich. Pomacała jego odstające uszka, dotknęła łebka… i wzięła następnego, szarego. Ten też nie przypadł jej do gustu, bo miał troszkę ostre zakończenia łapek. Na samym końcu ekspedientka położyła Brzydkiego Misia, bo i tak nie liczyła, że ktoś go kupi.
- To ten, ten mamusiu! - krzyknęła głośno dziewczynka. - To jest mój misio. Mój piękny, kochany misiaczek - misiaczek i z całej siły go przytuliła. Od tej pory dziewczynka i misio nie rozstawali się nigdy. Na leżakowaniu spali pod jedną kołderką, u dentysty dziewczynka ściskała jego łapki, a kiedy trudno jej było coś zrobić, zawsze pytała o radę swojego przyjaciela.
Inne dzieci śmiały się kiedy widziały, jakiego brzydala ze sobą nosi. Ale dziewczynka każdemu proponowała, żeby wziął misia do ręki. I wtedy zazdrościły dziewczynce. Pytały ją często skąd wiedziała, że ten misio jest taki cudowny, tak kochany. Przecież nie mogła tego zobaczyć, bo jest niewidoma. A ona zawsze im odpowiadała:
- Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
20