Historia kina. Wybrane lata, red. A. Kołodyński, K. J. Zarębski, Warszawa 1998
|
CASABLANCA
GRAŻYNA STACHÓWNA
As time goes by...
Cóż za wstrząsająca wiadomość - po 61 latach będzie można obejrzeć „Casablankę” w polskich kinach! Jej premiera odbyła się u nas w 1948 roku. Czy wśród czytelników „Kina” jest ktoś, kto pamięta ówczesne seanse? Jak reagowano trzy lata po wojnie na ten film, który wtedy nie był jeszcze kultowy i opromieniony sławą najlepszego melodramatu wszechczasów? Romans Ricka i Ilsy rozgrywał się na tle wojny, ale dość egzotycznej, bo dziejącej się w Maroku, umundurowani Niemcy pojawiali się jednak na ekranie, buńczucznie śpiewali „Die Wacht am Rhein” i grali ponure role szwarccharakterów, udręczających pozostałych bohaterów.
Kto pamięta starą, „zadeszczoną” kopię „Casablanki” przechowywaną w Filmotece Narodowej, na której powodowany fantazją polski tłumacz dialogów umieścił kultową frazę: „Ja też umrę w Casablance. Tu jest bardzo miły cmentarz” (w oryginale: „I'm gonna die in Casablanca. It's a good spot for it - Ja też umrę w Casablance. Dobre miejsce do tego”), jaką Rick wygłasza do Ilzy celującej w niego z pistoletu? Cytował ją potem Marek Hłasko w „Pięknych, dwudziestoletnich”, na zawsze wpisując w tradycję polskiego odbioru filmu Curtiza. Należy przyznać, że zdanie to idealnie pasuje do poetyki dialogów braci Epsteinów - tych sławnych kwestii: „Czy to huk armat, czy moje serce tak bije?; Waszym zawodem jest polityka, moim prowadzenie knajpy; Jedyną sprawą, jaka się dla mnie liczy, jestem ja sam; Zagraj to, Sam. Zagraj »Choć mija czas...«; Celuję ci prosto w serce - To moje najmniej czułe miejsce; Aresztować tych, co zwykle; Zawsze będziemy mieli Paryż; Myślę, że to początek wspaniałej przyjaźni” - i pewnie bardzo by im się ono podobało.
Przez 61 lat wyrosły w Polsce pokolenia widzów, które „Casablankę” znają tylko z ekranu telewizora, może nawet w ohydnej pokolorowanej wersji, pomniejszoną, bez blasku, pozbawioną kinowej magii i aury właściwej filmowemu arcydziełu. Z mijającymi latami - nie ukrywajmy - marokańska wojna nabrała cech operetkowych, zmieniły się konwencje pokazywania romansów, zatarła się pierwotna ideologia filmu, znikło jego ówczesne propagandowe oddziaływanie, wystudiowane czarno-białe kadry i nieśpieszny montaż wydają się staroświeckie, uroda aktorów stała się passe. Kolejne roczniki krakowskich filmoznawców oglądają „Casablankę” i uprzejmie potwierdzają - szczególnie na egzaminie z historii filmu powszechnego - że ciągle robi wrażenie, ma klasę i zasługuje na miano filmu kultowego. Ale czy naprawdę współcześni młodzi widzowie mogą jeszcze zachwycić się filmem nakręconym 67 lat temu, na którym przed laty wzruszały się ich prababcie?
Otóż wierzę głęboko, że tak, że „Casablanca” może nadal się podobać. A to z tego powodu, że nie tylko zachowała nieprzemijający urok klasycznego melodramatu i reprezentuje idealny styl oraz mistrzowską klasę hollywoodzkiego dzieła z lat 40., ale - co zdarza się czasem wielkim filmom - ciągle otwarta jest na nowe interpretacje.
„Najszczęśliwszy ze szczęśliwych wypadków przy pracy” - tak nazwał „Casablancę” Andrew Sarris, amerykański teoretyk filmu. Historia jej powstania jest bowiem niezwykła i dramatycznie zaprzecza koncepcjom polityki autorskiej widzącej w reżyserze jedynego autora dzieła filmowego. Do realizacji skierował ją Jack Warner, szef Warner Bros., i zadecydował, że będzie to produkcja klasy B. W latach 40. XX wieku wytwórnia wprowadzała na ekrany jeden film tygodniowo, „Casablanca” miała być rutynowo nakręconym, niedrogim romansem z propagandowym wydźwiękiem - po ataku na Pearl Harbor 7 grudnia 1941 roku Ameryka przystąpiła do wojny - obliczonym na krótkie trwanie ekranowe. O jej kształcie decydował Hal B. Wallis, legendarny potem szef produkcji u Warnerów, to on ponosił odpowiedzialność za scenariusz, dobór obsady, a nawet kostiumy i charakteryzację aktorów.
Michael Curtiz był trzecim reżyserem proszonym o nakręcenie „Casablanki”, odmówił m.in. William Wyler. Curtiz, węgierski emigrant (nazywał się Mihály Kertész) i reżyser od wszystkiego, robił filmy na Węgrzech, w Austrii, Niemczech i wreszcie w Hollywoodzie (od 1926), gdzie kręcił westerny, filmy gangsterskie, wojenne i przygodowe, thrillery, horrory i musicale. Pewnie też uważał „Casablankę” za drugorzędny melodramat, który miał nakręcić szybko, sprawnie i tanio. A jednak wspaniale przyłożył się do roboty: z dramatycznym wyczuciem opowiedział akcję, stworzył wystudiowane czarno-białe obrazy, wypełnione ekspresjonistycznymi cieniami, świetnie prowadził aktorów i gromady statystów, z pomocą utalentowanego operatora Arthura Edesona wypracował wizualny styl filmu: płynne ruchy kamery, miękkie światło, blask słońca, klejnotów i łez.
Rolę Ilsy Lund proponowano Ann Sheridan, Heddy Lamarr i Michele Morgan, rolę Ricka Blaine'a - George'owi Raftowi, Dennisowi Morganowi i Ronaldowi Reaganowi. Ostatecznie Wallis zatrudnił Ingrid Bergman, szwedzką aktorkę rozpoczynającą hollywoodzką karierę, oraz Humphreya Bogarta, który dopiero po „Casablance” stał się legendarnym Bogeyem. Obsada filmu, zgodnie ze scenariuszem, była międzynarodowa i naprawdę wyjątkowa. Obok Szwedki i Amerykanina zagrali jeszcze: Austriak Paul Henreid w roli Victora Laszlo, Niemcy: Conrad Veidt - legendarny somnambulik Cezar z „Gabinetu doktora Caligariego” (1920) Roberta Wiene - jako major Strasser i Peter Lorre - równie legendarny morderca dzieci z „M-Morderca” (1931) Fritza Langa - jako Ugarte, Anglicy: Claude Rains - sławny pan Jordan z „Nadchodzi pan Jordan” (1941) Alexandra Halla - kapitan Renault i Sydney Greenstreet - równie sławny gruby Kasper Gutman z „Sokoła maltańskiego” (1941) Johna Hustona - signor Ferrari, Francuzka Madeleine Lebeau jako Yvonne, Rosjanin Leonid Kinskey - barman Sasza, Węgier S. Z. Sakall - kelner Carl oraz czarnoskóry Teksańczyk Dooley Wilson jako śpiewający Sam.
Niezwykła jest też historia scenariusza „Casablanki”. Pierwszą jego wersję napisali bliźniacy Julius i Philip Epsteinowie na podstawie wcześniej nie wystawionej sztuki Murraya Burnetta i Joan Alison „Wszyscy przychodzą do Ricka”, kupionej od autorów za 20 tysięcy dolarów (była to najwyższa kwota zapłacona dotąd w Hollywood za sztukę nie sprawdzoną w teatrze) - i to im dialogi filmowe zawdzięczają swój humor. Bracia przerwali jednak pracę i pojechali do Waszyngtonu pisać scenariusz do cyklu dokumentalnych filmów Franka Capry „Dlaczego walczymy?”. Ich miejsce zajął Howard Koch - pogłębił postać Ricka Blaine'a i otoczył go aurą tajemnicy. Gdy rozpoczęto realizację filmu, scenariusz ciągle nie był gotowy, pracował nad nim Casey Robinson (nie wymieniony w czołówce), który dopisał sekwencję paryskiej retrospekcji i podkreślił wątek melodramatyczny. Zdjęcia kręcono według dialogów donoszonych w pośpiechu na plan.
Pod koniec realizacji nadal nie było zakończenia i nie wiadomo było, z kim Ilsa zostanie, z mężem czy kochankiem. Dlatego - jak napisał w swej analizie „Casablanki” Umberto Eco („Travels in Hyperreality Essays”, 1986) - Ingrid Bergman z jednakową czułością patrzyła na jednego i drugiego mężczyznę. Do Hollywood wrócili bracia Epsteinowie i wymyślili zakończenie: zastrzelenie majora Strassera przez Ricka, sławną replikę kapitana Renaulta „Aresztować tych, co zwykle”, oraz rozstanie Ilsy i Ricka na lotnisku. Całą tę sekwencję nakręcono w atelier z makietą samolotu w tle i, dla zachowania odpowiednich proporcji, z grupą karzełków udających mechaników. Gdy film był już gotowy, niezmordowany Hal B. Wallis zebrał raz jeszcze całą ekipę i dokręcił, z własnymi dialogami, scenę finałową: Rick i kapitan Renault odchodzą razem w mgłę po starcie samolotu uwożącego Ilsę i jej męża do Lizbony, Amerykanin mówi do Francuza: „Louis, myślę, że to początek wspaniałej przyjaźni”.
Efektowną muzykę do „Casablanki” skomponował Max Steiner, aliści największą karierę zrobiła jedna z piosenek śpiewanych w filmie, zatytułowana „As Time Goes By...” (Choć mija czas) autorstwa nie wymienionego w czołówce Hermana Hupfelda (w 1931 roku w broadwayowskim musicalu „Everybody's Welcome” wykonywała ją Frances Williams). Piosenka stanowi muzyczne tło paryskiego romansu Ilsy i Ricka, a potem śpiewa ją czarnoskóry Sam, przyjaciel Ricka Blaine'a, na prośbę Ilsy, która przypadkiem trafia w Casablance do „Rick's Café Americain”, rozpoznaje Sama i nie wie jeszcze, że spotka tu także porzuconego kochanka. „Zagraj to, Sam. Zagraj »Choć mija czas...« - prosi Ilsa - Zanucę ci...” Sam gra i śpiewa, niechętnie, bo szef zabronił mu wykonywać tę piosenkę. Melodia przyciąga Ricka, który wpada (ubrany w białą marynarkę smokingową) z awanturą i staje przed Ilsą... ona patrzy na niego przez łzy, jemu drgają usta. Minął czas, ale miłość nadal łączy dawnych kochanków.
„Zakochani wciąż mówią: kocham cię,
Inaczej przecież nie może być.
To nigdy się nie zmienia,
Choć mija czas...”
Dooley Wilson pięknie śpiewał i był perkusistą, ale nie umiał grać na fortepianie. Dlatego naprawdę zagrał Elliot Carpenter (nie wymieniony w czołówce), a Wilson tylko markował odpowiednie ruchy rąk na klawiaturze.
Próbny pokaz „Casablanki” odbył się w Nowym Jorku 26 listopada 1942 roku i - w co trudno uwierzyć - film nie zyskał uznania publiczności. Takie wypadki już się zdarzały, choćby z „Carmen” i „Traviatą”, najpopularniejszymi dziś operami, które zostały wygwizdane na premierach. Brak akceptacji widzów był tak silny, że wytwórnia Warner Bros. nie zdecydowała się na kinową dystrybucję filmu i odłożyła go na półkę w magazynie. Mógłby tam zapomniany leżeć do dzisiaj, gdyby nie wielka historia i handlowy zmysł Hala B. Wallisa. 14 stycznia 1943 roku prezydent Franklin D. Roosevelt i premier Winston Churchill spotkali się w Casablance - wyzwolonej przez aliantów 8 listopada 1942 - aby porozmawiać o utworzeniu drugiego frontu w wojnie z Niemcami. Nazwa marokańskiego miasta znalazła się na czołówkach gazet, a Wallis uznał, że może to być dobra reklama dla filmu. Premiera „Casablanki” odbyła się 23 stycznia 1943 roku i tym razem widzowie nie tylko zaakceptowali film, ale pokochali go i to na zawsze, a krytycy nie szczędzili pochwał. W 1944 roku Amerykańska Akademia Filmowa przyznała mu trzy Oscary: dla najlepszego filmu dla Wallisa, za najlepszą reżyserię dla Curtiza oraz za najlepszy scenariusz dla braci Epsteinów i Kocha. Oprócz tego „Casablanca” uzyskała jeszcze pięć nominacji: dla Bogarta jako najlepszego aktora w roli pierwszoplanowej, Rainsa - w roli drugoplanowej, Edesona za czarno-białe zdjęcia, Owena Marksa za montaż i Maxa Steinera za muzykę.
Sława „Casablanki” - choć mijał czas - nie malała. Wprost przeciwnie, rosła i nabierała niezwykłych odcieni. Najpierw ją parodiowano - „Noc w Casablance” (1946) Archie Mayo z braćmi Marx, potem próbowano powielać - dwa seriale telewizyjne (1955 i 1983) i bezskutecznie kopiować - „Havana” (1998) Sydneya Pollacka. Czyniono z niej źródło twórczej inspiracji - „Zagraj to jeszcze raz, Sam” (1972) Herberta Rossa - wkopiowany z oryginału Rick uczy Woody'ego Allena, jak postępować z kobietami, „Mr. Love” (1985) Roya Battersby'ego - gdy w kinie zabrakło prądu, operator i bileterka odgrywają dla publiczności sceny z filmu, „Rzeczywistość wirtualna” (Overdrawn at the Memory Bank, 1983) Douglasa Williamsa - w totalitarnej komputerowej korporacji „Casablanca” staje się symbolem wolności. Dopisywano także dalsze ciągi - powieść „A życie płynie dalej...” (1998) Michaela Walsha.
„NIE JEST FILMEM, ALE »FILMAMI«”
Tę opinię wyraził o „Casablance” Umberto Eco. Film Curtiza uznawany jest powszechnie za wzorcowy melodramat, ale przecież jego genotyp składa się także z elementów typowych dla innych gatunków: filmu wojennego, sensacyjnego, szpiegowskiego, propagandowego, komedii, westernu, musicalu i baśni. Eco twierdzi, że w wyniku chaosu realizacyjnego twórcy „Casablanki”, zmuszeni do improwizacji, zapewne nieświadomie odwoływali się to tego, co już znali ze swego kinowego doświadczenia i co kojarzyło im się z kolejnymi fragmentami dostarczanego scenariusza. Dlatego umieścili w niej różne archetypy zapożyczone ze znanych im filmów: cynika i romantycznego kochanka (Rick), kobietę fatalną i wiernie zakochaną (Ilsa), bojownika i naiwnego męża (Laszlo), barbarzyńców (Niemcy), magiczne drzwi (Casablanca), ziemię obiecaną (Ameryka), magiczny klucz (wizy tranzytowe), magicznego konia (samolot), strażnika i przewoźnika (kapitan Renault), wieczną miłość i nieszczęśliwą miłość, grę życia i śmierci... „Aby stworzyć dobrą historię - pisze Eco - wystarczy jeden archetyp (...), ale „Casablanca” używa wszystkich”. Przyjemność, jaką daje, płynie więc z deszyfrowania jej powiązań z innymi filmami i gatunkami oraz opanowywania jej „wspaniałego rozchwiania” widocznego w serii efektownych obrazów, licznych punktów szczytowych, mnogości niesionych idei.
Nawet jeśli uznamy, że w „Casablance” dominuje wzorzec melodramatu - co wcale nie jest takie oczywiste - to należy zauważyć, że ma ona niezwykłą cechę. Otóż w melodramatach główną bohaterką jest zwykle kobieta, jej miłość i związane z nią problemy. W istocie jednak światem melodramatu rządzi mężczyzna, gdyż kobieta nie może zrealizować się bez jego udziału, to on nadaje sens jej życiu, oferuje szczęście lub rozpacz, szacunek lub potępienie, rodzinę lub samotność. Stoi na straży patriarchalnych praw dyktujących kobietom stosowne zachowanie i pozbawiających je podmiotowości. „Casablanca” jest niezmiernie rzadkim przykładem „męskiego” melodramatu, którego głównym bohaterem jest zakochany mężczyzna.
Rick Blaine to człowiek wypalony wewnętrznie, autodestrukcyjny, topiący w alkoholu rozpacz i ból złamanego serca, ponieważ zdradziła go ukochana kobieta, o której nie może zapomnieć. Co jednak najciekawsze, miłosne zapamiętanie bohatera nie tylko nie dziwi, nie gorszy i nie śmieszy widzów, ale wzrusza i zachwyca. To oczywiście zasługa interpretacji Humphreya Bogarta, który uczynił z Ricka charyzmatycznego losera: ponurego outsidera, cynicznego egoistę („Jedyną sprawą, jaka się dla mnie liczy, jestem ja sam”), samotnego pijaka, niedbającego o swe życie awanturnika. Ale to tylko obronny kamuflaż, bo w istocie Rick jest dobrym człowiekiem, czułym kochankiem i nieuleczalnym romantykiem. Tylko jedna osoba potrafi to dostrzec, kapitan Renault, który pokpiwa sobie z niego dobrotliwie, w finale pomaga mu uniknąć odpowiedzialności za zabicie majora Strassera i zostanie jego sojusznikiem w walce z Niemcami. Ale ta opowieść o męskiej przyjaźni dwóch żołnierzy na frontach II wojny światowej nie należy już do świata „Casablanki”, dlatego ukrywa się we mgle i, mówiąc prawdę, nikogo nie interesuje.
HERE'S LOOKING AT YOU, KID
Mijające lata zatarły propagandowy wymiar „Casablanki”, aktualny w 1942 roku, głoszący porzucenie przez Stany Zjednoczone neutralności wobec wojny dziejącej się w Europie i sławiący ich zaangażowanie militarne po stronie aliantów. Czas przydał filmowi nowych znaczeń. W latach 60. XX wieku „Casablanca” oglądana była na kampusach przez zrewoltowanych studentów jako dzieło kontrkulturowe, stojące w opozycji do tradycyjnych przedstawień hollywoodzkich, a jej bohater, romantyczny loser Rick Blaine, uznany został za jednego z duchowych ojców formacji pokoleniowej. To w tamtej epoce zaczął się kult „Casablanki”, gdy widzowie seansów after midnight powtarzali chórem kwestie wypowiadane przez Ricka i rytualnie zapalali papierosa jego gestem. W latach 70. „Casablanca” stała się przedmiotem analiz feministycznych, w 80. - podstawą rozważań o fenomenie filmu kultowego i stworzonym przez nią micie kultury popularnej, w 90. - o jej wymiarze kampowym. Dla widzów współczesnych nabrała znamion fetysza - po prostu w dobrym towarzystwie nie wypada nie znać tego filmu, nie potrafić w stosownym momencie zacytować którejś z jego sławnych replik dialogowych, nie umieć zanucić refrenu „As Time Goes By...”
Kino to wieczne przemijanie, bezkresna rzeka tytułów, nazwisk, fabuł, konwencji, motywów, ideologii, powtórzeń i trawestacji. W jej bystrym nurcie tkwią jednak nieruchomo jak granitowe skały filmy-fenomeny, doskonałe i wyjątkowe, stale pamiętane i podziwiane, a niektóre także kochane. Czas ich się nie ima, a nawet dodaje im szarmu, znaczenia i uniwersalności. Taką skałą jest „Casablanca”, drugorzędny melodramat sprzed 67 lat, który stał się kinowym klasykiem, legendą filmową, dziełem kultowym, punktem odniesienia dla twórców i widzów. Teraz będziemy mogli obejrzeć ją na dużym ekranie. Wnętrze orientalnego lokalu z barem i ruletką, osnuty papierosowym dymem Rick Blaine, ubrany w białą smokingową marynarkę, podnosi do góry kieliszek z szampanem i w charakterystyczny sposób (Bogart miał lekki paraliż ust spowodowany, jak sam twierdził, raną odniesioną w czasie I wojny światowej) z uśmiechem cedzi przez zęby: „Here's looking at you, kid”*). I to się, dzięki Bogu, już nigdy nie zmieni, choć mija czas.
*) Ta kwestia tłumaczona jest zwykle jako: „Twoje zdrowie, mała”, ale nie oddaje symbolicznej treści angielskiego idiomu. Lepiej, bo aż na trzy sposoby - zależnie od okoliczności fabularnych - tłumaczą go Francuzi: „A vous, mon petit, A ton bonheur... i Bonne chance...” - a więc: „Powodzenia, mała” lub „Trzymaj się...”
Grażyna Stachówna, Casablanca, „Kino" 2009, nr 10, s. 63-67.
http://kino.org.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=513&Itemid=1