CHRYSTUS DZIŚ ŻYJE I UMIERA W NAS-k.pasyjne(1), religia


CHRYSTUS DZIŚ ŻYJE I UMIERA W NAS

Kazanie 1: Getsemani - Ogrójec opuszczenia i samotności

Są takie obrazy, makatki, na których Chrystus modli się w Ogrójcu. Taki gładko uczesany, amerykański Chrystusik, z rumianą twarzą, w wyprasowanych, ładnie układających się w fałdy szatach. W oddali, przez wyśmienicie stylizowane, prawie że naturalne drzewka oliwne, przebija poświata pucułowatego księżyca, napełniając ogród atmosferą bajek z 1000 i 1 nocy… A naprawdę, to nie było tak.

Naprawdę, to leżał na ziemi pod drzewami, zmięty, ociekający krwawym potem człowiek, w bólu, zmagający się ze sobą. I wstawał szukając obecności ludzi, i znowu wracał, i znowu się modlił. Wszyscy Go opuścili, zostawiając sam na sam z bólem i cierpieniem.

Jedni przez sen, przez znużenie, bo wprawdzie chcieli z Nim czuwać, jeszcze przed chwilą manifestowali swoją gotowość śmierci razem z Nim. Ale przecież jeszcze nic się nie dzieje, niebezpieczeństwa nie widać. Czemu się więc nie zdrzemnąć przez chwilę. To przecież nie oni się bali. To nie oni przeczuwali już i przeżywali całą mękę konania. Jezus przychodzi do tych przyjacielskich dusz, bodaj po jakieś słowo pocieszenia, po jakiś gest podtrzymania na duchu, ale na próżno.

Drudzy zostawili Jezusa samego, bo pociągało ich w danej sytuacji zupełnie coś innego, niż On miał im do zaoferowania. Pociągał ich zysk, pieniądze, jakieś zaślepienie materialne. Więc zdradzają, więc odchodzą tam, gdzie one brzęczą i gdzie płacą. Bo przecież to one - pieniądze - a nie wiecznie ubogi Chrystus, ostatecznie miały pozwolić Judaszowi urządzić się jakoś w życiu.

Innych odciągnęła od Chrystusa angażująca ich na śmierć i życie walka o wyrobienie sobie właściwej pozycji społecznej. Walka bezkompromisowa, która nie tylko zostawia nieprzydatnych w niej na uboczu, ale stawia wręcz na wrogiej pozycji, traktując jak przeszkodę, którą należy tylko zgnieść.

Właśnie Chrystus był dla faryzeuszy tym człowiekiem, który im przeszkadzał w przebijaniu się do przodu, do awansu, do znaczenia. Rzucał im kłody pod nogi, przypominając o uczciwości, o sprawiedliwości, prostolinijności… Trzeba było więc Go nie tylko nie brać pod uwagę, nie tylko wyśmiać i opuścić, ale i zniszczyć, uśmiercić…

I tak w ciemności, w ogromnym milczeniu świata całego, jak przed mającą nadejść burzą, dokonuje się opuszczenie Chrystusa, dokonuje się Jego zdrada i zdrada tych wartości, które On ze sobą przyniósł na świat… A na zewnątrz jest jeszcze cicho, a na zewnątrz nic się jeszcze nie dzieje, chociaż to już jest ta noc… Podstawową przyczyną tego opuszczania i zdradzania Chrystusa okazała się czysta i doraźna kalkulacja: co się Bardziej opłaca, co bardziej urządzi, co pozwoli szybciej wypłynąć i wyjść na swoje.

Już wtedy - a nie tylko dziś, te motywy, te względy towarzyszyły poczynaniom ludzkim.

Ale i dziś bywa tak, że mąż i ojciec prześpi właściwy moment scalenia swojej rodziny. Nie zauważy, że jego ustawiczne „robienie pieniędzy” stwarza sytuację taką, że właściwie go w domu nie ma. Przychodzi do domu jak do hotelu, w którym już tylko chce położyć zmęczoną głowę i tylko zasnąć, nic więcej. Nie ma czasu, nie ma sił, żeby posłuchać, że syn, że córka, że są kłopoty…, że się nie daje z nimi rady. Zasypia przy tych problemach, odkłada: „A nie można o tym jutro porozmawiać, jutro załatwić?”. A jutro jest już za późno, jutro staje się wobec tragedii wyobcowanego syna, rozlumpionej córki… Przespał moment właściwej interwencji.

Czasami żona, zajęta przepychaniem się w pracy, chodzeniem za właściwą sobie ambicją, docenianiem, odkrywa nagle, że dom, że mąż, że dzieci, że to wszystko… to właściwie ją ściąga w dół, jest kulą u nogi. Bo mogłaby pojechać to tu, to tam, doszkolić się, podnieść kwalifikacje… I, że pan inżynier to ją bardziej rozumie, niż mąż, to z panem inżynierem jest o czym porozmawiać, to właściwie tylko on jej pomaga… I w rezultacie w domu się jeszcze niby jest, ale to wszystko zaczyna drażnić, przeszkadzać tak, że właściwie to oddycha się dopiero w pracy, w biurze, przy nim-inżynierze… A stąd to już tylko krok do powiedzenia, że tak dalej nie można, że to nie ma sensu; stąd już tylko krok do odejścia, do całkowitej zdrady tego wszystkiego, co przy ołtarzu się ślubowało, co jakiś czas było jedyną radością i sensem życia.

Jest też samotność zostawionych rodziców: samotność starej matki, ojca. Bo dzieci już odchowane, dorosłe, przecież się uczą, przecież już pracują, mają własne rodziny i własne kłopoty. Zapracowani są tak, że ani listu, ani nawet telefonu. Oni jak Judasz polecieli za pieniądzem, jak faryzeusze walczą rękami i nogami o właściwą pozycję społeczną, o utrzymanie pracy o którą dzisiaj tak trudno i trzeba cenić tę, którą się ma… Więc nie ma czasu. A że kogoś tam po drodze zostawią, od kogoś odejdą, , coś czy kogoś zdradzą? - takie jest życie.

Pustoszeją miejsca w kościele - stwierdzamy. Jest niedziela, powinno się być obok Chrystusa, jako Jego uczniowie i przyjaciele. Wielu jednak nie ma. Nie ma, bo śpią jak zmęczeni Apostołowie. Bo się tyle w tygodniu nabiegali za tym i owym, tak ich wymęczyła sytuacja w pracy, tyle kosztowała nerwów i ambicji, aby podołać wymogom prestiżu społecznego, że właściwie ta Msza i ten Chrystus w niedzielę to tylko przeszkadza. Trzeba Go więc z konieczności zdradzić dla tego grosza, który można jeszcze zarobić w niedzielę, dla tego spania, które można odrobić tylko w niedzielę, tych odwiedzin rodziny, tych zakupów w marketach, tego przejrzenia okazji na giełdach, które są tylko w niedzielę.

Opuszczony jest Chrystus na Gorzkich Żalach jeszcze bardziej. Gdyby tu byli wszyscy, którzy powinni przy Nim trwać, kościół pękałby w szwach. My jesteśmy, ale gdzie jest reszta? Odeszli, zostawili Chrystusa dla pieniędzy, dla walki o pozycję społeczną (nie wypada przecież przy moim wykształceniu latać co chwilę do kościoła, co by ludzie na to powiedzieli).Czasami to opuszczenie Chrystusa wygląda na ucieczkę, bo jest On osaczony, wyśmiewany, bo niebezpiecznie jest się z Nim zadawać, bo można oberwać, można stracić kawałek grosza lub tę pozycję, do której z takim mozołem się dążyło. Lepiej więc Go zostawić, lepiej uciec, nie być, może nawet zdradzić za 100 złotych więcej?

Jest jeszcze samotność Chrystusa przemawiającego do nas w kościele przez Pismo Święte, przez Ewangelię. Czasami Chrystus zwraca się do nas z pytaniem, jak do swoich przyjaciół: Czemu śpicie? Zwraca się z tym pytaniem do nas, którzy wprawdzie przy Nim jesteśmy, którzy może jak św. Piotr powiedzieliśmy, że życie byśmy dali…, ale kiedy prosi, kiedy mówi, zasypiamy troskami naszych dni, z trudem przecieramy nasze oczy i nie rozumiemy co do nas mówi. Czego On właściwie od nas chce? - tak mógł powiedzieć obudzony nagle Piotr, i tak zdajemy się mówić nieraz my, kiedy Chrystus w swoim Słowie prosi nas o czujność, o ostrożność w życiu, aby nie podszedł nas nieprzyjaciel - grzech.

Moi drodzy - okazuje się, że ilekroć człowiek próbuje, idąc przez swoje życie, gospodarować tylko kalkulacjami, jakby tu wygodniej się urządzić, jakby tu wyjść na swoje, tylekroć narobi głupstw sobie i swojemu otoczeniu. Wprawdzie może i wylezie na wymarzony piedestał, ale pozostanie sam… A samotność, opuszczenie, zdrada nie należą do przyjemności naszego człowieczego losu. Wiedzą o tym doskonale zdradzone żony, opuszczeni starzy rodzice, zostawione dzieci; wiedzą o tym przeróżnie oszukani, wywiedzeni w pole, nieuczciwie wykorzystani.

Dlatego, chociaż ustawicznie, począwszy od Ogrójca, Chrystus jest zostawiany, opuszczany i zdradzany, będzie pomimo wszystko dobijał się do naszych serc i umysłów, abyśmy w podobne kabały nie wpędzali siebie i innych. Chrystus będzie nam ustawicznie przypominał o wartościach, które przestrzegane w życiu uchronią nas od łez własnych i cudzych krzywd.

Dlatego trwajmy przy Nim. Nie opuszczajmy Go i nie zdradzajmy dla spraw, które doraźnie widziane może i mają blask szczęścia, ale na dłuższą metę nie popłacają.

Kazanie 2: Annasz i Kajfasz - Bóg na ławie oskarżonych

Stoi przed sędzią Pan waszego stworzenia, cichy Baranek,

Z wielkiego wzgardzenia dla białej szaty, którą jest odziany, głupim nazwany

Tymi przepięknymi staropolskimi słowami opiewaliśmy przed chwilą istotę tragedii Boga w Człowieku, Jezusie Chrystusie, która dokonała się ponad 2000 lat i która trwa nadal. Oto Bóg, Stwórca człowieka i Pan całego wszechświata, znalazł się na ławie oskarżonych, a człowiek, Jego stworzenie, mianował się Jego sędzią. Dokonuje się proces osądzania Boga od czci i wiary. Kiedy czytamy Ewangelię, znajdujemy tam nie tylko opis sądu Chrystusa przed Annaszem, Kajfaszem i Piłatem, ale napotykamy również na wielokrotne wzmianki o tym, że Żydzi już dużo wcześniej Go osądzili i postanowili zabić.

Dlaczego? Bo od dawna Chrystus nie dorastał do ich wyobrażenia o Mesjaszu, którego długo oczekiwali, który był zapowiadany przez proroków, który miał przyjść z wielką mocą oraz majestatem i wyzwolić ich z niewoli, uczynić narodem nad narodami. Od dawna Chrystus nie spełniał tych ich tęsknot, pragnień i nadziei. A w dodatku porządnych ludzi nazywał rodem jaszczurczym, mówił im, że ich serca to groby pobielane o pięknych fasadach, a wewnątrz pełnych robactwa, całował gnijących trędowatych, odważył się rozmawiać z pospolitymi cudzoziemcami, jadał z notorycznymi grzesznikami i mówił, że prostytutki będę w raju pierwsze przed nimi, upodobał sobie w biedakach, kalekach, źle wypełniał przepisy religijne, twierdził, że jest panem szabatu i nie szanował dnia Pańskiego lecząc wtedy ludzi, chciał zburzyć nawet świątynię, przybytek Najwyższego, tłumaczył Prawo nie będąc rabinem i tysiące nakazów, które w mądrości swojej ustalali przez wieki ojcowie, chciał sprowadzić do jednego: do miłości.

Więc to się musiało tak skończyć… A w dodatku, zapytany urzędowo i pod przysięgą przez najwyższego kapłana, o to kim jest, jawnie wobec całego zgromadzenia starszych Izraela, jawnie i wyraźnie zbluźnił, utożsamiając się z Synem Najwyższego, przychodzącym w obłokach niebieskich. A bluźnierca powinien umrzeć.

Na podstawie nie tylko opisów sądu u Annasza, Kajfasza i Piłata, ale na podstawie lektury całego Pisma Świętego, daje się stwierdzić, że głównym powodem narastającego konfliktu, odrzucenia i wysłania na krzyż Chrystusa przez swoich rodaków był pogłębiający się coraz bardziej rozdźwięk pomiędzy ich sposobem pojmowania Boga i Jego działania w świecie, a ty, co Chrystus na temat Boga sobą reprezentował i objawiał. Bóg Najświętszy, Najdoskonalszy, Adonaj, którego Imienia nie godziło się nawet wymawiać, a rozmawiając z Nim należało zasłaniać twarz i padać plackiem, Ten Wszechpotężny Jahwe, nie mógł być zarazem Emmanuelem, Bogiem z ludźmi, Jezusem, którego można było dotykać, pluć i wyzywać, i który sam schylał się ku ludzkiej nędzy.

Moi drodzy - na tle takiego rozumowania nie trudno nam pojąć na czym polega dzisiejsze zamykanie się człowieka na Boga, Jego osądzanie i uśmiercanie w sobie i świecie: Bóg jest daleki, niezmiernie daleki i wielki Nieznajomy. Szukanie z Nim kontaktu i bliższej zażyłości nawet poprzez pośrednictwo Osoby Jezusa Chrystusa jest wręcz nietaktem. Właściwie to On jest jakąś mądrą i potężną Istotą pozaświatową, która stworzyła świat, i której uznawanie dobrze człowiekowi robi. Bo można się do Niego odwołać w uroczystych momentach naszego życia, takich jak ślub, urodziny dziecka, pogrzeb i coroczne święta. Bo można u Niego szukać ratunku w sytuacjach trudnych, takich jak choroba, cierpienie, egzamin, takie czy inne zagrożenie. Ale i wtedy tak na pewno nie za bardzo wiadomo, czy On człowiekowi pomaga. Jest przecież tak daleko, tak bardzo daleko… W każdym razie dobrze człowiekowi robi odwoływanie się do Niego w takich wyjątkowych, szczególnych okolicznościach. A normalnie, na co dzień, to Pana Boga nie ma. Więc żyjmy, układajmy sobie życie, tak własne jak i społeczne, tak jakby Boga w ogóle nie było.

Jeżeli zaś jest, to jest wyłącznie samym Rozumem, Rozumem odwiecznie poznającym… A taki Bóg nikomu z ludzi nie jest dzisiaj potrzebny i niepotrzebna jest nam Jego interwencja, bo sami, bez Jego podpowiedzi, potrafimy lepiej urządzić ten świat i siebie w nim, bez chorób, bez kataklizmów i bez wojen, bez tego niezawinionego cierpienia, posługując się samą nauką i techniką. Żyjemy więc na początku trzeciego tysiąclecia w świecie wielkiej iluzji i ucieczki od rzeczywistości w świat pozorów. Ludzie naprawdę postawili się na miejscu Boga i zaczęli czuć się jak bogowie: nieomylni, bezgrzeszni, nieśmiertelni i szczęśliwi. Nieomylni - bo mało ich obchodzi prawda, a tych, których ona obchodzi ekskomunikuje się spośród siebie jako fundamentalistów i fanatyków. Bezgrzeszni - bo nauczyliśmy się dopatrywać przyczyn zła wyłącznie poza sobą: w niesprawiedliwych strukturach społecznych, w niewłaściwych prawach i innych niedobrych ludziach (nawet kosmitach). Nieśmiertelni - bo nawet samego faktu śmierci potrafimy nie przyjmować do wiadomości, uciekając w świat technik eutanazyjnych i inżynierii genetycznej. Szczęśliwi - bo nasz cel ostateczny, który miał być w Bogu umieściliśmy po pierwsze w życiowym sukcesie, po drugie w zaspokajaniu możliwie wszystkich naszych potrzeb, również takich, nad którymi mieliśmy panować, po trzecie szczęśliwi bo „realizujemy siebie” nawet wtedy, jeśli to jest w poprzek prawu moralnemu.

Moi drodzy - dopóki żyjemy w tak zafałszowanym świecie pozorów i iluzji, Bóg i Jego odwieczne prawa będą nam zbędne, dopóty Bóg będzie nam niewygodny i dotąd stale będziemy i dotąd stale będziemy Go osądzać i skazywać na unicestwienie, na nie branie pod uwagę, na śmierć.

Ojciec Jacek Salij - dominikanin, w książce pt. „Nasze czasy są o.k.” udowadnia, że kończące się drugie tysiąclecie nie jest wcale lepsze, ani gorsze pod względem traktowania Boga od ludzi żyjących w innych czasach. Bo na każdym etapie rozwoju ludzkości, człowiek począwszy od raju stale miał ciągoty aby byś jak Bóg, aby jak Bóg móc decydować o tym, co jest dobre a co złe, i stale podejrzewał czy Bóg jest mu bezinteresownie życzliwy, i dlatego stale stawiał Go przed swoim trybunałem jako głównego oskarżonego o wszystkie wydarzenia własne i całego świata. Nasze czasy nie są pod tym względem żadnym ewenementem. Dlatego jeśli nie chcemy swoją własną osobą zasilać sędziowskiego gremium osądzającego Boga, powinniśmy usunąć z siebie wszystko, co zamyka nas na Boga, znieczula i oddala od Niego, a takim jest wszelki grzech, a przede wszystkim grzech pychy, zarozumiałości i samowystarczalności, bo to głównie on nie pozwala nam w zupełności zawierzyć Bogu i dostrzec Go w kolejach naszego życia i w wydarzeniach w których uczestniczymy.

Szczególny rodzaj pychy, która uniemożliwia rozpoznanie prawdziwego Boga i oddala od Niego, prowadząc do całkowitego zanegowania Jego istnienia i odrzucenia, stanowi wszelkiego rodzaju bałwochwalstwo, czyli uwielbienie, kult i oddawanie czci należnej tylko Bogu jedynemu, innym osobom i przedmiotom, ideom i rzeczom. Poprzez fascynację i absolutyzację człowiek współczesny potrafi wynieść na ołtarze swoje własne „ja”, przywódców narodu, aktora, sportowca, idola; potrafi ubóstwić takie rzeczy jak pieniądze, samochody, elektronikę, domy i technikę; potrafi zabsolutyzować także wartości jak zdrowie i życie, miłość i seks, młodość i siłę, a także przemoc, rabunek i gwałt; nieobce jest mu też oddawanie czci narodowi, partiom politycznym i różnym ideologiom. Słowem: człowiek, który osądził, odrzucił i uśmiercił w swoim życiu i postępowaniu Boga, potrafi zabsolutyzować i ubóstwić dosłownie wszystko, co warto kochać, czym warto się zachwycić, czemu warto być wiernym, za co warto cierpieć i ponosić ofiary, aż do oddania życia włącznie - ale nie będzie to Bóg w Trójcy Jedyny, objawiony w Jezusie Chrystusie.

Zewnętrznym przejawem tego staniu rzeczy może być nawet słownictwo, jakim się posługujemy w przedstawianiu niektórych spraw. Ostatnio dość modne stało się używanie w mediach słowa „kultowy”. Kultowa jest piosenka, powieść, kultowy film, kultowy może być jakiś zespół muzyczny, autor, idol. Słysząc te określenia, najpierw człowiek myśli, że się przesłyszał, ale nie. Powtórzone kilkakrotnie przez szacownych panów Raczków i Kałużyńskich oraz innych recenzentów i krytyków słowo „kultowy”, wskazuje wyraźnie, że temu oto aktorowi, temu tekstowi, piosence, całe grono fanów i sympatyków oddaje cześć równą boskiej, i dla takiego traktowania tego utworu lub idola dałoby się nawet posiekać, albo ciebie zamordować, jeśli nie podzielasz jego opinii.

Moi drodzy - jeśli już osądziliśmy Boga za wszystkie kataklizmy, trzęsienia ziemi i powodzie, za niesprawiedliwość, wojny, obozy koncentracyjne, za głodne dzieci, za umierających przedwcześnie na raka i ginących w wypadkach samochodowych - jeśli już zakwestionowaliśmy dokładnie Jego dobroć i wszechmoc, i jeśli nasza niewiara co do Jego bezinteresownej miłości ku nam i naszego szczęścia sięgnęła już dna zwątpienia - zostawmy oskarżonemu Chrystusowi jako ludzie humanitarni „ostatnie słowo”. Wiemy przecież, że nawet w najbardziej sfałszowanym i niesprawiedliwym procesie, łaskawie zostawiano skazanemu czas na „ostatnie słowo”. Posłuchajmy, co w tej ostatniej minucie Chrystus ma na swoją obronę w sprawach, o które Go oskarżamy i osądzamy. Zdobądźmy się na ten akt łaski dla Niego i posłuchajmy Go na modlitwie, na czytaniu Pisma Świętego, na Mszy świętej, na Gorzkich Żalach, podczas spowiedzi świętej, odmawiania Różańca, zwykłego wejścia do kościoła i chwilę zadumy. Nie tyle wtedy mówmy, przedstawiajmy, narzekajmy, ile wyciszmy się na tyle, aby Go usłyszeć. Miłość Boża względem człowieka jest bowiem pełna delikatności, toteż nie da się usłyszeć jej głosu w hałasie ani w zabieganiu. Gdybyśmy się więcej wsłuchiwali w to, co odbieramy jako Boże milczenie, nieraz by się okazało, że to nie Bóg milczy, ale to my znaleźliśmy się w jakimś zgiełku, który utrudnia nam, a nieraz wręcz uniemożliwia usłyszenie Go i zaproszenie do siebie.

Posłuchajmy więc tego „ostatniego słowa” Chrystusa w ciszy swojego serca i sumienia. Doszukujemy się go podczas mądrej rozmowy z bliźnimi, odgadujemy go we wszystkich wydarzeniach, w których uczestniczymy, tych które nagle na nas spadają, i tych które sączą się kropla po kropli. Okażmy tę łaskę Odwiecznemu Oskarżonemu, który z miłości ku nam cierpliwie znosi wszelkie posądzenia, znieważenia, opluwania, popychania i wyśmiewania, łącznie z domaganiem się Jego śmierci.

Kazanie 3: Piłat - zniechęcenie i rezygnacja

Piłat był namiestnikiem, czyli przedstawicielem rzymskiego Cezara Tyberiusza na prowincję palestyńską. Był wykształconym poganinem, żołnierzem, który niechętnie przyjął ten urząd, gdzieś na wschodnich rubieżach rozległego Cesarstwa Rzymskiego. Posadę, która była raczej niełaską, raczej zesłaniem, oddaleniem od centrum władzy, niż wyróżnieniem. Palestyna bowiem była niewdzięcznym terenem, tak ze względu na swe oddalenie od Rzymu, jak i z powodu licznych zamieszek religijnych wszczynanych przez Żydów. Jeśli tutaj znalazł się Piłat, to znaczy, że jego akcje w Rzymie w oczach Cezara, senatorów i liczących się ludzi władzy, padły. Wysłanie Piłata tutaj było sprawdzianem jego lojalności wobec Cezara i umiejętności jako polityka. Bo z jednej strony musiał liczyć się z Cezarem i z tym całym traktowaniem prowincji jako kraju barbarzyńców, niewolników i tych, którzy tylko przysparzają kłopotów Rzymowi, a z drugiej strony musiał brać pod uwagę oryginalną specyfikę narodu żydowskiego, której zresztą dobrze nie rozumiał i była mu jako Rzymianinowi i człowiekowi wojskowemu, całkowicie obca.

Instalował się w tej dziurze całkiem na wyrzucie. Popełnił przy tym kardynalny błąd, kiedy rozkazał w bramie świątyni jerozolimskiej, tej naczelnej świętości całego Izraela, umieścić symbole Cezara. Polała się wtedy krew. Cezar go wtedy zgromił za nieroztropność. Wobec religijnych przekonań Żydów Piłat był więc teraz bardzo ostrożny. Wiedział, że na siłę nic się tutaj nie da zrobić, bo to są religijni fanatycy.

W takiej mniej więcej sytuacji faryzeusze - duchowi przywódcy Izraela, przyprowadzają do Piłata Jezusa. Oprócz niezrozumiałych dla niego religijnych oskarżeń, formułują wobec Jezusa zarzut, że Ten odmawiał płacenia daniny Cezarowi, że mianował się królem. To już było coś konkretnego, coś obok czego nie można było przejść obojętnie: za uzurpację władzy w Cesarstwie się wieszało. Ale Piłat badając Chrystusa szybko zauważył, że te polityczne zarzuty stawiane Chrystusowi, są tylko dodatkiem dla niego, dla jego rzymskiego ucha, że wcale nie dlatego Jezusa przed niego przywiedli. Piłat wyczuł ogromną nienawiść Żydów wobec tego Człowieka, która wyrosłą gdzieś na tle religijnych przekonań. Bo poza tym Chrystus wydawał mu się dobrym człowiekiem, niewinnym tego wszystkiego, o co Go Żydzi posądzali. A przy tym wszystkim był jakiś dziwny: nie protestował, nie skarżył się na nic, chociaż było widać, że z ich rąk wyszedł w fatalnym stanie. Dlatego Piłat podejmuje próbę uwolnienia Chrystusa.

Ale tutaj ugrzązł: bo Żydzi, współbracia Chrystusa, wcale nie przywiedli Go tutaj, aby sprawę jako namiestnik Cezara sprawiedliwie rozsądził, ale po to, aby wyrok jaki oni już wydali na Niego, że musi umrzeć, potwierdził. Ten fakt ubódł Piłata jeszcze bardziej. Jeśli był namiestnikiem, miał przecież coś do powiedzenia; jeśli był człowiekiem wykształconym, to miał poczucie jako takiej sprawiedliwości. Więc się buntuje przeciw temu bezprawiu, przeciw tej nienawiści i próbuje różnych kruczków prawnych. Spalają one na panewce wobec zaciekłości i nienawiści, a w dodatku Żydzi byli specami od obchodzenia praw. Ogłoszenie, że nie znajduje w Nim żadnej winy i odesłanie do Heroda i wymiana za Barabasza i biczowanie - wszystko na nic, żadne targowanie nie wyszło. A kiedy mu wreszcie wykrzyczeli, że jeśli Go wypuści, udowodni, że nie jest przyjacielem Cezara, miał tego wszystkiego serdecznie dość. W geście bezradności umywa więc ręce na znak wycofania się i rezygnacji z dochodzenia sprawiedliwości.

Moi drodzy - tyle wchodzenia w historię tamtych wydarzeń i próby zrozumienia posunięć Piłata, który w gruncie rzeczy nie był człowiekiem złym. A jeśli wyrok śmierci wydany na Jezusa zatwierdził, to zrobił to wbrew sobie. Zrobił to dlatego, że miał dość tego motania, tego osaczania, wygrażania. Piłat podpisując wyrok chciał się od tego wszystkiego tylko uwolnić.

Postawmy pytanie: Czy sytuacje z Piłatowego Pretorium i dziedzińca nie powtarzają się w dzisiejszych czasach, nie powtarzają się wśród nas?

Weźmy na przykład pod uwagę nie jedną sytuację w pracy, gdzie walczy się o jako taka sprawiedliwość dla siebie przy urlopach, podwyżkach, premiach, awansach. Walczy się, broni, dochodzi swego. Ale tak człowieka potrafią podejść, takie najgłupsze argumenty przy tym wytoczą, tak wymęczą, że się tego wszystkiego ma dość. I człowiek w pewnym momencie rezygnuje, przestaje się targować dla świętego spokoju.

Tak samo jest dziś z ustalaniem prawdy. Wydawać by się mogło, że przy ogromnym wzroście przeróżnych publikatorów z Internetem i telewizją satelitarną na czele, powinniśmy być doskonale zorientowani, co się na świecie, a co w Polsce dzieje. Powinniśmy wiedzieć o kryzysach, zagrożeniach i zasobach. Ale gdzie tam, nie wiemy! Jedne informacje przeczą drugim. Naciąga się tę płachtę-prawdę jak się chce, punktuje co chce, wyrywa z kontekstu, w zależności od potrzeby, w zależności od tego, czy to Unia ma być górą, czy Prawica zdruzgotana. Tak jest w gospodarce, tak w polityce, taki sam mentlik nieobcy jest również nauce. Oszukują, naciągają swoje wyniki badań do założeń zarówno młodzi adepci nauki, studenci i doktoranci, jak i szacowni profesorowie, jeśli za tym idzie biznes i pieniądze. Najwięcej, bo aż 20 oszustw na 184 wykazanych przez brytyjski tygodnik naukowy, zdarzyło się w dziedzinie fizyki. Następne w kolejności to psychologia - 14, biochemia, chemia, biologia… Zaniepokojony tymi faktami autor artykułu pyta, czy zatem nieuczciwość jest nieuniknioną cechą rozwoju nauki?

My powtórzmy tutaj pytanie zdezorientowanego Piłata: A cóż to jest Prawda? I targuj się tu potem człowieku o prawdę z wychodzącą wieczorami córką, domagaj się jej w poczynaniach rządu, a w końcu żeby zdurnieć do reszty, posłuchaj jeszcze dyskusji w sejmie, i zawołaj: A dajcie wy mi wszyscy wreszcie święty spokój! Ale go nie dadzą. Bo dzisiaj, człowieku, jeśli chcesz samodzielnie pomyśleć, nie zdążysz. Tak cię wymęczą swoją propagandą przy każdej okazji, tak sugestywnie podejdą w reklamie, tak omamią, że nawet się nie obejrzysz, jak znajdziesz się szczęśliwym posiadaczem szamponu dwa w jednym i odkurzacza, co sam czyści do chwili wyjścia akwizytora za drzwi.

Albo z innej beczki: w naszej pracy duszpasterskiej zdarza nam się nieraz spotkać młodych ludzi, dziewczynę lub chłopaka, którzy przychodzą do nas psychicznie wymęczeni brutalnością swego środowiska. Wymęczeni podejrzliwością, docinkami, podglądaniem: czy to już jej brzuch rośnie, czy jeszcze nie, bo zobaczyli ją parę razy całującą się ze swoim chłopakiem. Na progu życia, a już zniechęceni, a już ściągnięci w dół. Bo chcieli razem tworzyć siebie, swoją osobowość, pracę, miłość, a wykazano im brutalnie, że nie warto. Jeszcze się kłócili, jeszcze próbowali udowadniać napiętymi nerwami, że tamci są w błędzie, ale lały się im na głowy coraz większe kubły z nieczystościami, więc zrezygnowali, zrezygnowali z wymagań od siebie, z zaufania do ludzi, nawet z powierzania swoich spraw Bogu.

Piłatowe zmęczenie i rezygnacja daje się zauważyć również u matki na wychówku, która targuje się jeszcze o zbawienie swego 30 letniego dziecka: przynosi kartki na nowennę do Pana Jezusa Miłosiernego, do Matki Bożej, do św. Antoniego, jeszcze przebąkuje córce, że spowiedź, że niedziela, że ten ślub kościelny trzeba by wreszcie załatwić, bo i wnuczka czas już ochrzcić. Po kryjomu modli się i płacze, bo nie tak sobie wyobrażała szczęście córki, nie tak syna wychowywała. Powoli jednak rezygnuje z mówienia z prośby, bo nieporozumienia jeszcze większe, bo kłótnie, bo zięć się nawet przestał odzywać.

Targuje się często Kościół o Boga, o zbawienie dla tych, którzy do niego wejdą, nieraz nawet przesiadują. Przypomina im o Mszy, przynagla do spowiedzi, nawołuje do poprawy życia. A skutek jest nieraz odwrotny, denerwują się ludzie. Jakby tu nie o nich chodziło, nie o ich szczęście, nie o ich zbawienie. Jakby w tym przysparzaniu sobie roboty księża mieli swój własny interes. I nieraz to wygląda tak, jakby chory pyskował i denerwował się na lekarza, że ten chce go uzdrowić. Ale i ksiądz też człowiek, i może się zmęczyć tym ustawicznym dopingowaniem, i jemu może zabraknąć słów, i on nieraz zrezygnuje z bezsensownego targu i podpisze tę kartkę do ślubu, da rozgrzeszenie przy pogrzebie, choć sam wie, że to są tylko półśrodki, że to niczego nie zmieni, jeżeli ktoś tego sam nie będzie chciał.

Moi drodzy - moglibyśmy tak biadolić do późnego wieczora. Ale cóż byśmy wskórali? Zdaje się, że nic innego jak tylko piłatowe zmęczenie i zniechęcenie, które ogarnęłoby i was i mnie. Dlatego już czas, abyśmy się rozejrzeli w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby nam przetrwać, uchronić, bodaj opóźnić, wymienienie na Barabasza Boga, który w nas jest. Brońmy się przed tym nie tylko piłatowym umyciem rąk i retorycznymi pytaniami typu: Cóż to jest Prawda, czy gdzie jest Prawda? Bo i dla Piłata były to ostateczne bezsilności. Ale zapytajmy, co w tym targowaniu się o Boga i Jego sprawy, mogłoby nam pomóc.

Dla Piłata w tym targowaniu się o Chrystusa sprzymierzeńcami niewątpliwie byli:

- żona, która przyszła z prośbą i ostrzeżeniem, aby zbyt lekkomyślnie nie traktował całego procesu;

- po drugie: Piłat miał wrodzone czy też nabyte przez lata studiów, jako takie poczucie sprawiedliwości. Widać to na kartach Ewangelii na tyle, aby uchwycić, że skazując na śmierć Chrystusa, działał wbrew sobie, wbrew temu wszystkiemu, co dyktował mu rozsądek i wbrew temu, czego sam chciał;

- i jeszcze: Piłat umiał popatrzeć z dystansu na wszystkie oskarżenia kierowane przeciwko Jezusowi dlatego, że miał poczucie własnej godności jako namiestnika, reprezentanta władzy Cezara. I tego argumentu użył jako pierwszego atutu, bo wiedział, że Żydzi tylko z tą jego godnością się liczyli i jej się obawiali, dlatego po wydaniu wyroku przywiedli do niego Jezusa. Czytając ewangeliczny zapis procesu Chrystusa można zauważyć jak ci sprzymierzeńcy Piłata po kolei składają broń. Nie mniej jednak były to te sprawy, które nakazywały jemu, Rzymianinowi, poświęcić tyle uwagi jakiemuś Żydowi, człowiekowi imieniem Jezus, którego ani dobrze nie znał, ani rozumiał. I to one skłoniły go do wysiłku, aby ratować Chrystusa od śmierci.

Stąd my też, zanim powiemy komuś, że go Pan Bóg skaże, umiejmy posługiwać się argumentami, które odnajdziemy w sobie i które odkryjemy w zaistniałych sytuacjach, dzięki wrodzonej inteligencji. Zauważmy także, że w chwili osaczeń i zabawy w podchody w pracy w pracy i w domu, może jedynymi ludźmi, którzy naprawdę zechcą nam pomóc, będą nasi najbliżsi: może żona, która wysłucha, może stara matka, która upomni i umocni w trudnych momentach, może ksiądz, który zażąda.

Ale to może nieraz być wszystko, co może nam pomóc z zewnątrz. Resztę trzeba odszukać w sobie: w swoim poczuciu sprawiedliwości, które nam powie co jest słuszne, co się godzi, a co robiąc zrobisz tylko na żądanie innych, wbrew sobie i swoim odczuciom. Rzecz w tym, aby nie zagłuszać, nie zagadywać, nie znieczulać swojego sumienia gadkami, że to nic takiego, że wszyscy tak robią. Słuchaj swojego sumienia. Słuchaj go na modlitwie, na przystanku , w autobusie, słuchaj po drodze do kościoła. Pozwól mu mówić w sobie. Z nim ustalaj co jest słuszne, co sprawiedliwe, bo to głos Boży w tobie.

Następnie miej poczucie własnej godności. Najpierw jako człowieka, stworzenia Bożego, które nie jest niewolnikiem nikogo i niczego, a potem jako chrześcijanina, ucznia Chrystusa, partnera Bożego. Zwróćmy uwagę, że Ewangelia bardzo chce nas uzbroić na wszelką ewentualność życia właśnie w to poczucie godności chrześcijańskiej: Wy jesteście solą ziemi, wy jesteście światłością świata - przypomina nam Chrystus. A św. Paweł, który przed nikim i przed niczym się nie ugiął, z radością wołał: Zaiste, bogami jesteśmy! kiedy sobie uświadomił, że od chwili chrztu płynie w nim życie Boże. To samo życie, ta sama Boża krew, co w Chrystusie. Zaiste „synami Bożymi” jesteśmy, bo Chrystus jest Synem Bożym. Dlatego przed sobą i przed innymi nie zapominajmy o tym najmocniejszym argumencie w targowaniu się o Boga i Jego sprawy. W trudnościach i kłopotach, w osaczeniach spieszmy poprzez swoją godność „brata Chrystusowego”, „siostry Chrystusa”, do Niego samego z wołaniem: pomóż! Pomóż nam w targowaniu się o sprawiedliwość, o prawdę, o piękno, o Boga samego w nas. I prośmy, aby świadomość, że On jest z nami, pozwoliła nam przezwyciężać wszelką małość, naszą własną i cudzą.

Kazanie 4: Droga Krzyżowa

W Jerozolimie, już od czasów pierwszych pielgrzymek w IV wieku, tradycja i pobożność chrześcijańska wyznaczyła dokładnie trasę, jaką musiał przejść Jezus idąc z krzyżem od twierdzy Antonia, gdzie zapadł wyrok, na miejsce stracenia. Co prawda wieki nagromadziły w tym świętym mieście niezmierne ilości ruin i zrównały gruzem doliny, by na nich stawiać nowe domy i coraz inne świątynie, ale pomyłka może być tylko niewielka. Cała bowiem trasa śmierci nie była długa i liczyła najwyżej 1 kilometr. Z tego blisko połowa tej trasy zamykała się w obrębie miasta. A ulice, pomimo przebudówek, nadbudówek i coraz to przemyślniejszych ganków, były mniej więcej takie same jak dziś: wąskie, otoczone wysokimi domami o rzadkich oknach, nierówno wyłożone śliskimi kamieniami, biegnące w górę i w dół, gęsto schodkowane. Na egzekucję wybrano jak zwykle niewielkie wzgórze oddalone około 200 metrów od bram miasta, które ze względu na swój kształt zbliżony do ludzkiej czaszki nazwano z hebrajskiego Golgotą - Wzgórzem Trupiej Czaszki.

Było to miedzy godziną 11 a 12 w południe, kiedy posępny pochód wyruszył tą drogą z Piłatowego dziedzińca. Dobrze znamy ten ostatni etap ziemskiej drogi Jezusa. Rozważamy go w nabożeństwie Drogi Krzyżowej, w czasie której na tle tamtych wydarzeń sprawdzamy swoją autentyczność chrześcijanina i badamy co w naszym życiu znaczą słowa: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje.

Na przestrzeni wieków byli tacy chrześcijanie, którzy te słowa Chrystusa pojmowali dosłownie: brali na ramiona ciężar drzewa i w świętym uniesieniu, poprzez zakręty i nierówności drogi wspinającej się po zboczu jerozolimskiego wzgórza, postępowali w ślad za Chrystusem bolesnymi etapami Jego ostatniej drogi. Nie naszą rzeczą jest ich osądzać. Na pewno tak czyniąc pełni byli szczerych intencji, a te u Boga liczą się przede wszystkim.

My spróbujmy pojąć sens tych słów w zestawieniu z inną wypowiedzią Chrystusa: JA JESTEM DROGĄ. Nie tylko kierunkowskazem ustawionym na drodze, według którego idąc nie zabłądzi się, ale DROGĄ, na którą trzeba wejść, po której trzeba iść, aby trafić do Ojca.

Z obu wypowiedzi Chrystusa wynika dla nas podwójna prawda.

Chrystus sam podaje nam sposób takiego życia. Mamy Go naśladować, wstępować w Jego ślady. Może to być kopia słaba, mierne naśladownictwo, ale zawsze na miarę naszych sił. Może to być odtworzenie na sobie bodaj jednej cechy z nieskończonego bogactwa ludzkiej natury Chrystusa, a świętość nas nie minie. Bo święty to człowiek, który odnalazł w Chrystusie to, co było Mu najbardziej bliskie i dostępne, i konsekwentnie się tego trzymał jako wzory swego życia. Św. Franciszek z Asyżu, św. Wincenty a Paulo - wybrali ubóstwo. Brat Albert, Maksymilian Kolbe - miłość bliźniego. Św. Franciszek Ksawery - ducha ewangelizacji. Św. Szymon Słupnik, Tomasz Merton - życie ukryte, w odosobnieniu. Inni poświęcenie dla drugich, inni miłosierdzie, a jeszcze inni dobroć. Idąc za tą cechą Chrystusa, jak za nicią Ariadny Tezeusz przez labirynty życia, dochodzili do takiej chwili na tej drodze, która byłą spotkaniem z krzyżem. Do chwili może takiej, że jedyną nagrodą za oddanie swego życia innym były szyderstwa, kpiny i chęć wykorzystania. Ale na pewno dochodzili na niej też do takiego momentu, w którym poniżenie stało się ich wywyższeniem.

Droga, którą wskazuje Chrystus nie jest łatwa. Wymaga wiele wysiłku, bo On - jak powie św. Magdalena de Pazzi - idzie krokami olbrzyma. On potrzebuje ludzi mocarnych. Takich, którzy wpatrzeni w Niego nie będą postępować z daleka - jak mówi Pismo Święte o Piotrze, obserwującym z ukrycia, ostrożnie, w cieniu, pojmanie, sąd i ukrzyżowanie Chrystusa. Chce znać losy Chrystusa, ale sam nie chce być poznany. A ta droga, jak czytamy, wiedzie do zaparcia, do zdrady.

A wielu jest dzisiaj takich naśladowców Chrystusa: chociaż pociąga ich Jego miłość, Jego przykład, Jego wskazania, to jednak wolą z daleka… z daleka od ołtarza, z daleka od spowiedzi, z daleka od Kościoła. Postępowanie zaś z bliska wymaga zawsze jakiegoś przełamania, jakiegoś wyrzeczenia i ostatecznie często sprowadza się do krzyżowej drogi.

A my tak nie lubimy krzyża. Chcielibyśmy, aby pozostał w kościele, w domu na ścianie jako symbol, jako znak. A na co dzień wolelibyśmy, aby wiecznie dźwigał go tylko Chrystus. Sami zaś robimy wszystko, aby się tylko uwolnić od niego, uwolnić nawet od mówienia, że to jest krzyż, że to są takie sytuacje życiowe, które mogą stać się naszym zbawieniem, jeśli zostaną połączone z krzyżem Chrystusa. Bo On po to wziął krzyż, aby cierpieć z cierpiącymi, aby pokazać, że krzyż może nie być tragedią, bo ma w sobie moc oczyszczającą i uświęcającą.

W wiedeńskiej galerii obrazów znajduje się dzieło niderlandzkiego mistrza Breughla Starszego, zatytułowane „Niesienie krzyża”. Obraz ten na pierwszy rzut oka robi wrażenie okropnej gmatwaniny, pomieszanych ze sobą scen, nie mających pozornie związku ze sobą. Jest tam człowiek napadnięty przez złodziei, opuszczona kobieta, człowiek zamordowany strzałem w plecy, matka trzymająca na kolanach zwłoki swego dziecka, trędowaty z kołatką, kobieta rodząca w bólach, konający na łożu śmierci. Ot, całą masa rodzajowych scenek z życia ludzkiego. I pośród tych wszystkich scen jedna przedstawia Chrystusa niosącego krzyż. Wcale nie na środku obrazu, zagubiony wśród wielu innych scen, potraktowany jak wszystkie i trzeba dobrze się przypatrzyć, aby rozpoznać w nim Chrystusa. Jest w tym obrazie głęboka myśl: ten Niderlandczyk miał właśnie świadomość, że życie nasze, we wszystkich swoich przejawach, jest dźwiganiem jakiegoś krzyża. Krzyż spychany ustawicznie niczego nie załatwi a podwoi ciężar, przyjęty zaś jak Chrystusowy, może być naśladowaniem Chrystusa, może być drogą do wiecznej chwały, może być naszym zbawieniem.

Opowiadają, że pewien chrześcijanin, który w swoim życiu doznał wiele cierpień i wiecznie był niezadowolony ze swojego losu, miał dziwny sen. Śniło mu się, że znalazł się w ogromnej Sali, w której było wiele krzyży. I nagle usłyszał głos: wybierz sobie taki krzyż, który najbardziej ci odpowiada. Chrześcijanin zaczął przeglądać krzyże i wybierać: jeden wydawał mu się za długi, drugi nie był wprawdzie wielki ale za to bardzo ciężki, trzeci krzyż miał ostre krawędzie, które wrzynały mu się w barki, inne błyszczały jak złoto, ale wagę złota też miały. Wreszcie po długich poszukiwaniach znalazł taki krzyż, który wydawał mu się w sam raz dla niego, odpowiedni wielkością i ciężarem. Przymierzył się do niego dokładniej i wtedy poznał, że to jest ten sam krzyż, który dotąd nosił. Po przebudzeniu zrozumiał, że przez ten sen Bóg chciał go pouczyć, że nigdy nie daje człowiekowi większego ciężaru krzyża, ponad ten który ten człowiek może unieść.

Moi drodzy - to prawda, że krzyż niejednego z nas przybiera często formę pytania. Chrystus nie żąda jednak od nas znalezienia na nie odpowiedzi, lecz wymaga, abyśmy Jego wzorem wzięli swój krzyż i nieśli go z honorem, i może znosili jako pytanie aż do ostatniego momentu naszego tchu. Odpowiedź zaś na pytanie: „dlaczego?” może się znaleźć dopiero na tamtym świecie.

Chrystus nie po to przecierał nam ślady na drodze do Ojca, uczestnicząc w naszym ludzkim życiu, ze wszystkimi jego konsekwencjami, aby teraz stać z boku i tylko patrzeć na nasze wysiłki, na nasze upadki, wzloty, załamania przy dźwiganiu krzyża. On nie tylko przetarł osobiście ślad, jak pierwszy narciarz, nie tylko oznaczył trasę wyraźnymi znakami, według których orientując się zajdziemy o własnych siłach na świętą Górę do Ojca. Z miłością jaką ma do nas wychodzi naprzeciw naszym wysiłkom, aby podać rękę, podeprzeć, podciągnąć. Chce nam pomóc w tej wspinaczce, chce byśmy z Jego doświadczeń i owoców trudu skorzystali. Dlatego zostawił nam siebie, dlatego ustanowił sakramenty święte, dlatego wyraźnie powiedział: Ja jestem Drogą, Ja jestem Bramą. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie. Aby więc swoje wysiłki zakończyć odpoczynkiem u Ojca, trzeba nam wejść w kontakt z Chrystusem, wejść w posiadanie tego Boskiego traktu, drogi, trzeba nam przejść przez tę bramę. Św. Paweł powie, że trzeba nam „przyoblec się w Chrystusa”, niejako stać się Chrystusem. A to dopiero jest ponad nasze siły, dopiero tego byśmy bez Niego nie dokonali. Toteż już w czasie chrztu świętego czyni nas swoimi braćmi i siostrami, daje nam swoje Boskie życie. Dlatego już u startu naszej drogi krzyżowej jest z nami. A potem chce nas umacniać, chce w nas to życie Boże rozwijać przez spowiedź, przez Komunię św., przez Mszę św. I modlitwę, aż do takiego stopnia, abyśmy za św. Pawłem mogli zawołać: Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus!

Moi drodzy - uczestnicząc w tym nabożeństwie Gorzkich Żali, a także podczas odprawiania Drogi Krzyżowej umiejmy Chrystusowi dziękować za to, że oddychał tym samym powietrzem, którym my oddychamy, kochał to, co my kochamy, cierpiał, jak my cierpimy i konał, jak my konamy, bo przez wzięcie na siebie naszej ludzkiej doli ubogacił, podniósł do rangi zbawienia wszystkie nasze przypadłości losu, i chce abyśmy przez sakramenty święte korzystali z tych Jego zdobyczy, dla których się utrudził, aż do oddania życia.

Kazanie 5: Golgota - świadkowie konania Chrystusa na krzyżu

W rozważaniach Gorzkich Żali dotarliśmy do finału: Jezus na krzyżu umiera. Zatrzymajmy się pod tym krzyżem, popatrzmy na konającego na nim Chrystusa. Następnie rozejrzyjmy się wokoło, kto był obok krzyża, kto przy krzyżu, a kto nieco dalej.

Chyba najbliżej Chrystusowego krzyża byli ci, którzy pilnowali, aby nikt się do niego nie zbliżył. Bo może by ubił, może coś nieprzewidzianego w rzymskiej procedurze uśmiercania na krzyżu zrobił i potem mieliby kłopoty z władzami. To strażnicy, dozorcy pilnujący, aby więzień dokładnie skonał. Nudna to była robota, nudne czekanie, więc dla zbicia czasu zabawiali się grą w kości.

Wśród nich byli ci zapobiegliwi, którzy nie chcieli, aby po skazańcach coś się zmarnowało. A może ciągnęli z tego procederu dodatkowe korzyści, odsprzedając rzeczy zmarłego rodzinie. Nęciła ich suknia, która była całodziana, rzadko spotykana, dobra robota. Wielu miało na nią chęć. Dlatego rzucili losy, komu ma ona przypaść. Kiedy więc strażnicy zajęci byli tym kulturalnym podziałem łupu, On tam w górze konał, On to wszystko widział i słyszał, On tam może w górze wspominał Matkę, która z taką miłością, z taką troską o Niego, utkała to cudo.

Najbliższymi świadkami konania Chrystusa byli również ludzie, którzy zajęli się porządkami. Troskliwie zbierali porozrzucane narzędzia, zostawione gwoździe, zapomniany młotek. Trzeba było to wszystko pozbierać, bo na następną egzekucję nie będą przecież kupowali nowych. Więc się krzątają, więc obchodzą krzyż w koło raz i drugi, pilnie wypatrując, czy czegoś jeszcze nie przeoczyli.

Ale wśród tych strażników prawa byli ludzie, którzy w pobliżu tego krzyża dojrzewali, jak kwiat pod wpływem ożywczego słońca. Oto setnik, który przyprowadził na Golgotę całą tą egzekucyjną kohortę i w swojej wojskowej solidności czuł się odpowiedzialny za to, aby wszystko odbyło się jak należy, według regulaminu. Musiał przecież zdać z tego wszystkiego relację, raport, przed Piłatem. On, który na początku nie wiedział, ani sobie nie zdawał sprawy z kim ma do czynienia. Chrystus był dla niego jedynie tym, którego skazano, którego miał doprowadzić na miejsce stracenia możliwie bez szwanku, i tam dokładnie uśmiercić. To wszystko. Wchodzenie w to, czy ta kara była dla Chrystusa słuszna, czy nie, nie było jego sprawą. Skazany został, więc widocznie na to zasłużył. Umiał już swoją robotę na pamięć, bo niejednego skazańca tutaj doprowadzał, broniąc nawet przed okrucieństwem tłumu… I nagle dochodzi spod krzyża jego głos: Zaiste, ten był Synem Bożym!

Był też łotr, który tego sąsiedztwa krzyża sobie nie wybierał, i nawet nie przypuszczał, że właśnie ten ból, to cierpienie: i jego własne, na które - jak sam zauważył - zasłużył przez swoje podłe życie, i Tego obok, którego niewinność uznawał - że te cierpienia tak ich ze sobą zbratają. I oto w sytuacji, kiedy by się myślało, że tylko kląć, tylko pomstować i złorzeczyć, jak ten z lewej strony, spotkało go największe szczęście.

Pod krzyżem były również serca konające razem z Jezusem, wierne i przyjazne: Maryja, Jan, Magdalena. Gdzieś w oddali, bo strażnicy nie pozwalali bliżej. Wpatrywali się w oblicze Konającego Jezusa, chwytając każde Jego westchnienie, każdy grymas bólu, czując okrucieństwo minut i swoją bezsilność - i w niemocy płaczu słowa zamykali.

Pewien kapłan chodząc po kolędzie, całkiem przypadkowo wszedł do jednego z mieszkań w bloku, z uśmiechem na ustach, trafiając na konanie 28 letniego mężczyzny, męża i ojca dwojga dzieci. Kiedy usłyszał, że przyszedł ksiądz po kolędzie, chciał coś powiedzieć, chciał dźwignąć głowę, tułów, ale nie dał rady. Tylko uśmiechnął się w bólu grymasem jakiegoś szczęścia. I złapał kapłana za ręce, tak mocno jak tonący. Kapłan wyrwał się i uciekł, bo jego bezsilność wobec tego widoku i wobec wyszlochanych próśb najbliższych: niech ksiądz coś zrobi była potworna. Na klatce schodowej, kapłan oparty o ścianę kilka dobrych minut dochodził do siebie.

Moi drodzy - nic dziwnego, że Ewangeliści nie zanotowali nam spod Chrystusowego krzyża szlochu Maryi, czy nawet jednego słowa umiłowanego ucznia - Jana. Podali tylko słowa Jezusa: Synu, oto Matka twoja, Niewiasto, oto syn twój.

Ilekroć jesteśmy na Mszy świętej, Chrystus ponawia przed nami tę Ofiarę swojego życia, uobecnia swoją śmierć na krzyżu. Jesteśmy tak samo jak ci strażnicy, jak dobry łotr, jak setnik, jak Maryja, Jan i Magdalena, bardzo blisko krzyża Chrystusa. Jesteśmy naocznymi świadkami kalwaryjskich wydarzeń, ale dokonujących się dla nas z woli i ustanowienia Chrystusa pod postaciami chleba i wina. Kiedy jesteśmy na Mszy świętej, dokonują się tu, na ołtarzu przed nami, sprawy o tyle dla nas trudne, że nie stwierdzalne ani wzrokiem, ani dotykiem i smakiem. Dotykalne jedynie przez wiarę, która akurat nam ciężko przychodzi. Dla wielu jest to kamieniem obrazy, bo nawet gotowi są przyjąć wzniosłą naukę etyczną Chrystusa, ale nie potrafią z tą łącznością z Nim wyjść poza to nasze ludzkie patrzenie i poza to nasze ludzkie , szacujące jaki to towar, dotykanie.

W zależności więc od przypisywania wagi jedynie tym naszym wartościom, mamy odpowiednie ludzkie postawy wobec ofiary Chrystusa, dzisiejszych ludzi, którzy nawet mienią się być uznającymi Boga na niebie.

Grający w kości. To ci, którzy niedzielę przeznaczają na tygodniowe zakupy w supermarketach, którzy wytrwale kupują i sprzedają, grają na giełdach, odwiedzają samochodowe salony, kalkulują i kombinują. To również ci, którzy w niedzielne i świąteczne dni są tak dalece zajęci swoją rolą, zadaniami, obowiązkami odwiedzających i podejmujących gości, że nie mają czasu na spojrzenie w te dni w stronę krzyża. I chociaż Chrystus w kościele, dosłownie parę kroków od nich, ponawia swoją ofiarę życia, to dla tych ludzi ważniejsze jest załatwienie swoich spraw rodzinnych i towarzyskich. Czasami tak zajmą ich goście, którym trzeba lepszy obiad ugotować, z którymi trzeba zagrać w bridża, jeszcze iść razem do kina, jeszcze do kawiarni… Wszystko jest, żeby ten niedzielny czas z pożytkiem, kulturalnie i towarzysko spędzić mile, tylko na tę Mszę nie ma kiedy iść, no naprawdę nie ma kiedy.

Grający o suknie. To ci zapobiegliwi, którzy także mają wśród nas swoich reprezentantów. Przez całą niedzielę będą czyścić, myć i reperować samochody, bo przecież w tym tygodniu mają wyjazdy i samochody trzeba sprawdzić, przygotować. Do tej grupy należą również wzorowe i zapobiegliwe panie domu, które przez cały tydzień będą skrzętnie zbierać przeróżne brudy na kupkę, żeby w niedzielę zrobić generalne pranie. Trzeba prać, przecież to jest jasne! Więc o co chodzi? Albo przez cały tydzień będą zamiatać tylko po łepkach, bo zbliża się niedziela i wtedy będzie czas dokładniej posprzątać. Na mają również czasu spojrzeć na Mszalny Krzyż zapracowani korespondenci, bo już dawno powinni odpisać, a tak jakoś schodziło. Więc teraz, w niedzielę, siedzą i gorliwie odrabiają zaległe korespondencje. Potem porozmawiają sobie przez Internet z kimś na drugim końcu świata, trochę przeglądnie nowości, obejrzy film w TV. I tak zejdzie niedziela. Na Mszę brakło czasu.

Grupa uprzątająca kalwaryjskie wzgórze po całej robocie. To dzisiejsi wspomniani już krzątacie samochodowo-domowi i inni nadgorliwcy, którzy nawet w niedzielę nigdzie nie wyjdą, bo na balkoniku trzeba coś podpiłować, dopasować półkę w łazience, pomalować jakiś pręt. Inni od dawna będą mieć czas tylko przez kolejne niedziele na przekopywanie działki, jakieś chwasty usuną, jakieś gałęzie poprzycinają. I tak krzątając się, potrafią całą niedzielę przełazić, przemajsterkować. Tylko tej jednej godziny nigdy nie potrafią znaleźć, aby spojrzeć na Krzyż.

Oto pokrótce - moi drodzy - szybki i pobieżny rzut oka na grupy ludzi obojętnych dzisiaj wobec faktu, że Chrystus kona w pobliżu. Nie są to ludzie źli, naprawdę. Rozmawiając z nimi można się przekonać, że są to dobrzy, uczciwi i porządni ludzie, zapobiegliwi i pracowici obywatele, kulturalni członkowie naszej społeczności. Jeśli by się ich zapytało, odpowiedzą bez wahania, że są ludźmi wierzącymi. I tylko ta Msza, modlitwa, ta spowiedź - to jest wszystko dla nich nudna, nieciekawa sprawa, którą wymyślili księża. I nie warto dla nich poświęcać swego drogocennego czasu. I trudno im przetłumaczyć, że może to jest jednak inaczej. Gdy się zacznie coś na ten temat, że skoro są wierzącymi, chrześcijanami, to powinni iść, być, pilnować… zaraz się wściekają, a w najlepszym przypadku machną ręką na znak, że nie warto nawet rozpoczynać tego tematu.

Rzeczywiście Msza święta nie ma w sobie nic z atrakcji, nic z tych emocji kiedy Wisła gra z Legią, albo skacze Małysz, czy jedzie Kubica. Aby być wiernym w przychodzeniu na Mszę świętą , i w trwaniu przy tej Ofierze, trzeba naprawdę niejedno przeżyć z Chrystusem. Trzeba mieć za sobą jakiś kawał czasu, jakieś ważne momenty swojego życia przebyć razem, uczestniczyć wspólnie w takich wydarzeniach, przez które odkryło się Jego prawdziwą przyjaźń gorącą miłość. Wspólne przeżycia i radości warunkują przecież wśród nas ludzi tę oczekiwaną, tę tak bardzo ważną wierność w momentach trudniejszych na zasadzie jakiegoś wzajemnego powiązania i przywiązania. Gdyby nie przeżyte razem z Mistrzem chwile, i wzniosłe i trudne - nie wiadomo czy Jan trwałby tak pod krzyżem, wpatrzony w Tego, którego nad śmierć umiłował, któremu bez reszty zaufał.

Dlatego - moi drodzy - jeśli i my mamy uchronić się od nudzenia na Mszy świętej, jeśli chcemy być wierni w przychodzeniu na nią i w patrzeniu na ofiarującego się Chrystusa - musimy przede wszystkim docenić te momenty naszego życia, które umacniają naszą przyjaźń i naszą miłość do Niego. Liczą się i ważne są każde drobiazgi i każde chwile, które z Nim wspólnie przeżyjemy. Bo to tylko one umacniają nas w chwilach trudnych i nie pozwolą nam odejść spod krzyża, od Mszy.

Na koniec jeszcze o tych spośród nas, którzy właśnie na Mszy świętej, właśnie pod krzyżem, tak jak setnik, uchwycili siebie i swój czas zbawienia, u których tutaj na Mszy nadspodziewanie wzrosła wiara i przywiązanie do Chrystusa. Wbrew pesymistom nie są to sprawy dzisiaj takie rzadkie, a przecież są wielkimi chwilami łaski, zasługującymi na wielkie Te Deum laudamus.

„Tylko na Mszy - pisze 24 letnia Małgorzata - mam czas, aby się zastanowić, czy to co robię, za czym gonię, jest istotne, czy ostatecznie ma jakiś sens. Wiem, że tu spotykam się z Bogiem żywym, że tylko On może dać mi szczęście, wewnętrzny pokój, radość. To wspaniałe, że Jezus ustanowił sakramenty, abyśmy już tu na ziemi mogli się z Nim spotykać i doświadczać Jego mocy”.

Czasami ktoś wejdzie do kościoła całkiem niewiadomo po co - może zobaczyć ciekawą architekturę, może po prostu odpocząć lub ogrzać się, bo wcale nie zamierzał modlić się, ani być na Mszy świętej, ale postał chwilę, dłużej się zatrzymał, bo zaciekawiło go całkiem coś nieistotnego, jakiś witraż, jakiś śpiew, jakieś słowo z ambony… I tak już pozostał. Zrodziła się ni stąd ni zowąd jakaś potrzeba odnowy, spowiedzi, bycia tu. Zasiane zostało ziarno niepokoju i wierciło, domagając się realizacji - tak o swoim nawróceniu opowiada Andre Frossard w książce „Bóg istnieje, spotkałem Go” i wielu innych poczytnych książkach o Janie Pawle II.

Jest też nieraz łotr nad łotry, którego życie przycisnęło tak dalece, że tylko złorzeczyć, tylko kląć… jakaś choroba ciągnąca się latami, jakiś wynik, że to już nie długo, jakaś sprawiedliwość wymierzona znienacka… I nawet się nie spodziewał, że wcale nie wtedy kiedy żył całą parą, nic sobie z Boga nie robiąc, ale teraz w tej beznadziei, w tym cierpieniu, w tej samotności dosięgnie go największe szczęście i pozna Boże miłosierdzie.

Moi drodzy - ciekawe są te ludzkie postawy spod krzyża. Ale my dzisiaj przyszliśmy na Gorzkie Żale nie tyle po to, aby przeprowadzać studium psychologiczne ludzi, którzy stoją pod krzyżem i wokół ołtarza, ale głównie po to, aby wzrosłą nasza wiara i zaufanie do Boga; aby to nasze patrzenie na ofiarującego się na krzyżu Chrystusa umocniło nas w wierności Mu w trudnych momentach naszego życia i w momentach, które są pytaniem o nasze przywiązanie do Niego. Dlatego na koniec módlmy się:

Kazanie 6: Kalwaryjska godzina trzecia

Kiedy na krzyżu umarł Chrystus, nad światem zapadła ciemność. Nagle i niespodziewanie pośród jasnego dnia zrobiła się nieprzejrzysta noc, bardziej ciemna niż księżycowe zaćmienie. Jakby piorun strzelił, jakby burza nastała, jakby ziemia zaczęła się trząść… Ludzie zaczęli drżeć… Bo najbardziej przerażające było to, że tu nie mogło być mowy o jakimś „jakby”. Rzeczywisty deszcz lał im się strumieniami na głowy, błyskawice naprawdę darły niebo, i przy tym wszystkim te oślepiające od ciemności i jasności czerwone kółka latające przed oczyma, i ten brak równowagi… ludzie się wywracają… strach. Nagły paniczny strach i chęć ratowania się ucieczką stąd, spod krzyża, gdzie się znaleźli niewiadomo po co, niewiadomo skąd. Teraz dopiero zaczynają ustalać. Dopóki świeciło słońce, dopóki skała była skałą, na której butnym stąpnięciem opierał się ich krok - dopóty wszystko było jasne: On był złoczyńcą, oni byli widzami, tamci żołdakami, ci oskarżycielami… Ale kiedy On umarł i w środku dnia nastała ciemność, to okazało się, że tak naprawdę to nie wiadomo kto jest kto. Wszyscy obijają się o siebie, w panicznej ucieczce szukając wyjścia. Teraz dopiero w tej ciemności niektórzy przejrzeli - jak setnik, który zawołał: Zaiste, ten był Synem Bożym! Teraz niektórzy ustalili, że niepotrzebnie tu przyszli, a w buńczucznych sercach zrodziła się myśl, że może jednak, że może On…

Nastała godzina trzecia na świecie - godzina, w której umarł Bóg - i godzina otwierania oczu na to, co się stało.

Moi drodzy - nie wiem ilu z was miało zaszczyt doświadczyć takiej godziny trzeciej w górach, kiedy nie bacząc na ostrzeżenia miejscowych górali, wywindowali się zbyt wysoko, i przyszłą burza, taka z piorunami. Tego nie da się opisać, trzeba ją tam przeżyć. Bo to jest całkiem coś innego niż najokropniejsza nawet burza z oberwaniem chmury - kiedy siedzimy sobie w domu i dobrze wiemy, że na dachu mamy piorunochron. W górach burza to co innego. W górach przerasta ona ludzkie wyobrażenia i umiejętności opowiedzenia. Tam trzeba wtedy być, bo dopiero po przeżyciu takiej burzy w górach ma się między innymi wyobrażenie, dlaczego Marcin Luter będąc sam na sam wobec takich żywiołów, złożył ślub wstąpienia do klasztoru, jeżeli ujdzie z życiem. Wtedy człowiek gotowy jest na wszystko, byleby tylko przestało, byleby się to skończyło, obojętnie jak, byleby tylko przeżyć. I przypomni się wszystko w nagłym locie pioruna, który trzasnął nie we mnie, ale o jeden metr dalej - przypomni się i mama i kołyska, i całe życie nie tak wiedzione, przypomną się wszystkie grzechy naraz.

Moi drodzy - godzina trzecia pod krzyżem, kiedy nastała burza, ciemność i kiedy trzeba było wiać, to wszystko potrzebne jest nam po to, aby w nagłym błysku błyskawicy Łaski (oby nam jej Bóg udzielić raczył) zobaczyć, że godzina trzecia ciągle istnieje i ciągle wybija w nas. Godzina, w której umarł Chrystus, w której nastały ciemności, i w której nie wiadomo co i jak, i co dalej… Czy takiej godziny nie zdarza się nam doświadczać i dziś, chociaż kalwaryjskiego wzgórza u nas nie ma, i nie ma kruszących się skał? Z tymi skałami to powoli, bo a propos: o czym mogli myśleć ludzie wyrwani nagle ze snu przez walącą się im na głowę stabilność mieszkania, za którym tyle się nachodzili? Trzeba nam w czasie tych Gorzkich Żali zrozumieć, że nieraz wali się nam rodzina, człowiek, małżeństwo, dom - a my nic. Żyjemy, Boże dzięki Ci.

Wybiła nam godzina trzecia wtedy, kiedy w hitlerowskiej ideologii umarł Bóg, chociaż nosili Jego Imię na pasku. Umarł im tak, jak umarł faryzeuszom, chociaż w Jego Imię uśmiercali Chrystusa. Historia, którą przebyliśmy, nieomylnie uczy nas, że Bóg umrze, skoro zawiedzie się Go na krzyż. Wśród nas może jeszcze żyją ci, którzy pamiętają lata 1939-1945 ubiegłego już stulecia. Pamiętają dobrze te dni strachu, niewoli, zabijania i katowania. Czasy straszne. Dlatego dziś, z perspektywy nowego wieku, spróbujmy na własną odpowiedzialność uogólnić: że ilekroć w narodzie nagle Boga zabraknie, będzie Oświęcim, będą łapanki, będzie Czeczenia, Izrael, i będą hasła, które dzisiaj z drżeniem obserwujemy w różnych częściach globu, pamiętni tragedii tamtych polskich dni. Kiedy zaś w każdym narodzie: polskim, ruskim, czy innym - żyje Bóg, jest inaczej: wtedy świeci słońce i skała jest skałą.

Dopóki Chrystus jest w rodzinie, chociażby nawet konający, ale jest, żyje - wtedy wszystko jest jako tako. Może nie w najlepszym porządku, ale zawsze: tato wróci na czas z pracy i trzeźwy, mama przyniesie siatkę zakupów, dzieci bez obawy mogą wyjść do szkoły i wrócą na czas, córka zdąży z randki na wieczorny pacierz i syn zakończy bez sprzeczki internetowe myszkowanie. Ale kiedy w rodzinie nielitościwy zegar wybije godzinę trzecią, nagle w tym gniazdku zaczyna się coś psuć. Sytuacja staje się nie do wytrzymania.

Dopóki Chrystus jest w nas, ma się jakiś cel w tym wdowieństwie, w tym panieństwie, w nauce, pracy. Ale kiedy doświadczamy, że może umrzeć jak wszystko inne dobro - zaczyna się psuć wszystko po kolei: sens starania się w pracy, sens uczenia, sens czystości.

Po co? - pytamy. A pytamy dlatego, że umarł nam Chrystus i Jego sprawy wraz z Jego prośbą: Bądźcie doskonali tak, jak Ojciec wasz doskonały jest.

W człowieku, w którym umarł Bóg, jest ciemność, o którą potyka się on sam, i w której potyka się o innych. Strach się zadawać z człowiekiem, który nie ma żadnych hamulców i jedyną troską dla niego jest jak wyjść na cało, jak ocalić własną głowę. W panice przedzierania się przez ciemność gotów jest dźgnąć nożem lub uderzyć w głowę pałką bejsbolową. Skoro człowiekowi umrze Bóg, wszystko się „wali” i zrywa wszelkie hamulce.

Są jeszcze inne noce, inne ciemności wśród nas, które następują po trzeciej godzinie śmierci Boga. Jest np. noc cierpienia. I to nagłego oraz niespodziewanego. Po jakichś tam kolkach wybierzesz się do lekarza, a on powie, że zostało ci tylko parę miesięcy, może rok… Co wtedy robić, żeby nie zwariować? Modlić się, kląć, pić, tańczyć całą noc? Umarł przecież bóg twego zdrowia, bóg ciała, wyglądu, najwyższa przez ciebie uwielbiana wartość. Co wtedy? Co się robi w tym nagłym i oślepiającym locie błyskawicy? Klnie czy tańczy? Czasami taka noc cierpienia trwa wieki całe. Jak było jasno, jak był dzień czyli wszystko w porządku i zdrowie i życie jako takie - wtedy wszystko było: i Bóg na niebie, i spowiedź, i Msza. Ale jak przyszło to nieszczęście, jak trzeba szerzej otworzyć oczy i serce, bo ciemno, ile z nas stać wtedy na odwagę zawołania: Zaiste, Ty jesteś Synem Bożym, Tobie się oddaję, bądź wola Twoja.

Jest jeszcze taka noc, która zdarza się coraz częściej: noc opuszczenia przez swoich. Opowiadał student o babci, u której zamieszkał kątem za jedyne 100 zł miesięcznie. Babcia potrzebowała kogoś, kto by był, żył obok, poruszał się za ścianą. Bo ona nocami nie spała - siedziała na łóżku; niewiele jadła; dużo mówiła, do siebie i do innych, chociaż nikt jej nie słuchał. Mówiła o tym, jak to było dawniej. A wesoło było. Pięcioro dzieci wychowywała, i to sama, bo mąż jej zginął w czasie okupacji. Co było w dalszym ciągu - łatwo się można domyśleć. Robert - ów student - mówił, że przez cztery lata mieszkania u babci nie widział, aby któreś z odchowanych dzieci zainteresowało się przynajmniej, czy babcia jeszcze żyje, nie mówiąc już o tym, żeby ich zainteresowało z czego żyje, i jak żyje.

Moi drodzy - noc nocy nierówna. Te, o których mówimy, zerkając w czasy jerozolimskie, i te odszukane dziś o tamtych odcieniach, nie przeczę, nie są z nocy usłanych gwiazdami. Ale wybraliśmy je spośród innych właśnie dlatego, że Chrystus umiera ustawicznie podczas najciemniejszych nocy, ciemności, które nagle się stają, chociaż powinien być dzień. Co więcej, one dlatego się stają, że On nam umarł. Umarł zaś na podstawie jakiejś konsekwencji ludzkiego działania. Skoro się, jak Piłat, przegrało targ o Boga dla siebie, i zgodziło się na Jego śmierć w sobie, w swoim domu - czego zewnętrznym wyrazem jest przyniesiona do kościoła i cichcem zostawiona babcina książeczka do nabożeństwa, potargany różaniec dla którego zabrakło miejsca w mieszkaniu - jeśli więc przegrało się Piłatowy targ o Boga i przestało się o Nim mówić w domu i modlić się do Niego, trzeba nam wiedzieć, że przyjdzie taka trzecia godzina i On umrze normalnym biegiem rzeczy, następstwem czasu. A po tym fakcie nastąpi ciemność, w której będzie zamieszanie, w której nie za bardzo wiadomo co z sobą robić, gdzie być i jak się zachować, i w której trzeba będzie po omacku szukać dróg wyjścia, potykając się o innych, i w której będzie wzrastał nawet lęk o własną głowę. Nie twierdzę, że jakiegoś wyjścia się w końcu nie znajdzie. Tylu ludzi przecież żyje bez Boga i nawet się im nieźle powodzi, a przecież nie można też powiedzieć, żeby w swym postępowaniu byli faryzeuszami. Gorzej bywa przy śmierci, ale i tę dziurę można dzisiaj zatkać komunalnym ceremoniałem i Marszem żałobnym Chopina lub Chanson Triste Czajkowskiego. A że trochę więcej łez się wyleje, że to nie po katolicku, to tylko doda uroku. Wszystko można. Ale pamiętajmy również, że w tym błąkaniu, w tej ciemności, w tej niepewności można również zawołać, jak setnik: Zaiste, Ten był Synem Bożym! I można tę no, tę ciemność wykorzystać na zwrócenie się w stronę krzyża, w stronę Tego, który właśnie umarł, za nas umarł, za mnie umarł.

Wśród wszystkich naszych postaw, podejmowanych w ciemności, ta postawa interesuje nas najbardziej jako ludzi wierzących: jak te nasze egipskie ciemności wykorzystać dla wielkiej sprawy, do tego, aby Chrystus nam zmartwychwstał i na nowo zaczął dla nas żyć, a my dla Niego. Żeby On się pojawił na nowo w tej rodzinie, którą teraz tworzy moja córka z zięciem i dzieckiem, w pracy po tych kłótniach i zawiściach, żeby po okresie mojego błądzenia po omacku i bez sensu, żeby w narodzie…

Po nocy, nawet najczarniejszej - wstaje dzień. Po Wielkim Piątku - Wielkanoc. Módlmy się, żeby i po naszej godzinie trzeciej zaświtała nam jutrzenka Zmartwychwstania. Jest okazja, są rekolekcje - czas, który można wykorzystać, aby skończyć u siebie z ciemnością. Oto dobija się świt. Czy zastanie nas uparcie twierdzących, że Bóg umarł i nadal panuje ciemność? Czy też powitamy tę zorzę z radosnym okrzykiem: Alleluja! Zmartwychwstał Pan!? Od nas zależy.

15



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
droga krzyzowa dla mlodziezy -milosc na smierc nie umiera, Dokumenty Textowe, Religia
Czy Dulska żyje wśród nas
Wiara w Chrystusa dziś i w początkach Kościoła
Refleksja na dziś- I Niedziela Postu., Religijne, Rozważania
chrystianizacja, reformacja, kontrreformacja, religijnośc oświeconych
Chrystol SKROT, RELIGIJNE, Teologia
Chrystus Pan karmi nas
Zgromadzenie Sistr Benedyktynek Samarytanek Krzya Chrystusowego, religia(1)
chrystus pan karmi nas
Eucharystyczne w pdf Chrystus Pan, wczoraj i dziś
Chrystus nas umiłował
konspekt Pan Jezus uczy nas walczyć ze złem – Środa Popielcowa, religia szkoła podstawowa, konspekty
modlitwa 'duszo chrystusowa' (polski-lacina), Dokumenty Textowe, Religia
CHRYSTUS KRÓL DO NAS PRZYCHODZI
Całym sercem zaufaj Chrystusowi, Religijne, Różne
Refleksja na dziś- 4 Niedziela adwentu 2009, Religijne, Rozważania

więcej podobnych podstron