Wybór literatury na tematy mitologiczne
Mikołaj Bieszczadowski
Z mitologii
Pan
Który jeżysz nam krzew i wystudzasz serca
że kamienne sinieją w palcach twej siostry - Selene
mrowiem dreszczów zbiegając po zbielałym kośćem
osłupiałych twój podmuch gna w sidła popłochu
po łokcie nurzasz ręce w niemych snach
aby je dręczyć i mącić aż urodzą potwora
który spuszczasz z łańcucha sfory wyobraźni
im na pastwę nas wiodąc dudką szczurołapa
Ty ciągle mocnby gdy inni spłowieli
Huczy pokoleniami twój paniczny śmiech
Czcijmy cię grozą życia wielki boże strachu
Demeter
Nasza przedwieczna macierz święta materia
spuszoszona nadmiarem nieprzeliczonych porodów
i zwątpiwszy w celowość wielkiego macierzyństwa
do cna straciła rozum
idzie teraz na oślep od wsi do wsi
zataczając się jak pijana niewolnica
albo królowa którą złe potomstwo
zrzuciło z tronu
wypędzona na cztery wiatry bezdomnej przestrzeni
mamrocze przekleństwa myląc je z modlitwami
aż co litościwsi wołają:
przysiądź się do nas babciu
naści placków i miodu podjedz sobie
ale bogini kolebiąc głową na której jeszcze dymi
pożar za późnej genezy
tak się sama przed sobą spowiada:
któż to mnie przeinaczył kto odmienił
owoce łona moje zarosły cementem cmentarzy
żyzna krew moich rzek schnie na rzemień
mój śpiew na chwałę teraz chrypi
jak popsuta maszyna
nawet powietrze
strzeliste uskrzydlone co mi było natchnieniem
syczy jadem i sięga gardzieli
szarfami dusiciela
gdzie przewiał złoty wiek
kiedy siostry kolumny promienbiały po wzgórzach
na wieńcach unosząc niebiosy
świątynie troskliwe mamki karmiły ciszę świata
człowiek był miarą wszechrzeczy
igrając na moim podołku słuchał przykazania
i mogłam spokojnie zaglądać w boże oczy
mądre jak dwa słońca
więc niektórzy ciekawscy biorą bóstwa na spytki:
i odpowiada im pomrukiem grozy:
do piekła muszę gdzie śpi nadir dnia
tam u korzenia czasu leży najpiękniejsza
z godzin na zwiastwoanie
czy ją wywiodę z mroku jak myśl z niepamięci
i podniosę na światło
jak powiekę?
wtedy ziemia na nowo zatoczy granice
słowa staną się ciałem aby odzyskać znaczenia
i człowiek powróci do własnego serca
jak do domu
kiedy tak do nich każe w ogniach prorokowania
bledną zdjęcia trwogą:
a jeśli zamaist gwiazdy wywiedziesz potwora
szyderczą lalkę co przedrzeźnia życie
jeśli rozpętasz wszystkożerczy chaos?
Ale stara ludzirodzica wymyka się
kategoriom ich rozumowania
i brnąc po kolana w żywym mleku
kosmicznego gościńca
podąża gdzie jej wskazują gałęzie
nieprzebytych losów
Ganimedes
Zobaczyć w lustrach snu śpiew złotookiej chwili
tropić jej ślad na wodach niepamięci
zejść za jej echem aż na dno milczenia
karmić ją żywą krwią z otwartej rany
którą zadał we śnie cierń zachwycenia
w szpony ją porwać i uściskiem zabić
a potem słuchać jak dworują wieki
z boga co stracił głowę urzeczony mitem
w klechdach płowieje skrzydło źle przyszyte
i taniej gwiazdy szych lśni u powieki
Walery Briusow
Orfeusz i Eurydyka
Orfeusz:
Poza sobą krok twój słyszę,
Słyszę, słyszę lekki krok,
Buntowniczą ścieżką w życie
Podążamy poprzez mrok.
Eurydyka:
Ty prowadzisz, ja, uległa,
Muszę, muszę dążyć w przód,
Lecz na oczach czerń mi legła,
Czarnej śmierci mrok ją splótł.
Orfeusz:
Wyżej! Wyżej! Tyle stopni,
Znowu w dźwięki, w słońce, w blask,
Tam sprzed oczu cień ustąpi,
Tam, gdzie czeka miłość nas!
Eurydyka:
Nie śmiem, nie śmiem, choć strwożonej
Tyś przyjaciel, mąż i brat,
Lekkim cieniem jeno wionę,
Cień prowadzisz znów na świat.
Orfeusz:
Wierz mi, wierz mi, już u proga
Wiosnę spotkasz jak i mnie!
Jeślim zaklął lirą boga,
Pieśnią życie w ciebie tchnę.
Eurydyka:
Kto zna ciszy tajną mowę,
Cóż dla niego znaczy śpiew!
Wiosna cóż - asfodelowej
Kto krainy widział siew!
Orfeusz:
Wspomnij, wspomnij radość pieśni,
Radość tanów, zieleń traw!
Wspomnij - w nocy tajnej cieśni
Słodki, ostry pieszczot strach!
Eurydyka:
Serce - martwe, pierś bez ruchu
Cóż uściskom twoim da?
Pomnę sny, lecz mego słuchu
Nie przenika mowa twa.
Orfeusz:
Zapomniałaś! Nie pamiętasz!
Ach, pamiętam każdą z chwil!
Nie, nie zdoła nawet cmentarz
Lica twego ściemnić mi!
Eurydyka:
Biedny bracie, szczęście pomnę,
Miłość niby cichy sen,
Lecz w pomroce tej ogromnej
Twarz twą bladą zasnuł cień...
Orfeusz:
- A więc spójrz! - I patrzy dziko
Wstecz Orfeusz w pusty mrok.
- Eurydyko! Eurydyko! -
Tylko cieniów jęczy krok.
przeł. Seweryn Pollak
Josif Brodski
Odyseusz do Telemacha
Więc, Telemachu, mój: Trojańska wojna
skończyła się. Zwycięzcy - nie pamiętam.
Tak, chyba - Grecy: tyle martwych ciał
zostawić - to potrafią tylko Grecy.
A mimo wszystko: z Troi do ojczyzny
droga się okazała nazbyt długa,
jakby Posejdon, podczas gdyśmy tam
tracili czas, rozciągnął byt i przestrzeń.
Dokładnie nie wiem sam, gdzie się znajdują
i co przede mną. Jakaś brudna wyspa,
krzaki, zabudowania, świń chrząkanie,
gęsto zarosły sad, jakaś królowa,
kamienie, trawy... Miły Telemachu!
Podobne są do siebie wszystkie wyspy,
kiedy tak długo błąkasz się, a myśli
gmatwają się od rachowania fal.
Zbrukane widnokręgiem, oko płacze,
a mięso wody uszy ci zatyka.
Nie pomnę, jaki koniec miała wojna,
a ile liczysz lat - także nie pomnę.
Urośnij duży, miły Telemachu!
Bogowie wiedzą, czy się zobaczymy.
I z ciebie dzisiaj już nie to niemowlę,
przed którym niegdyś byki zatrzymałem.
Bez Palameda - bylibyśmy razem.
Lecz może on miał słuszność. Gdy mnie nie ma,
nie zaznasz Edypowych namiętności
i sny twe, Telemachu, będą czyste.
przeł. Artur Sandauer
Władysław Broniewski
Nike
I
Na morzach, na morzach dalekich,
ponad greckie wojenne okręty,
na skrzydłach szeroko rozpiętych,
lekkich,
na dziobie wojennej nawy,
obrócona ku wiatrom twarzą,
tyś szumiała greckim żęglarzom
wichurą sławy!
Wiew szeroki, ust gorący oddech
na tysięczne piersi wystarczał.
Potem niosłaś zabitych na tarczach -
pięknych i młodych.
O! nie darmo skrwawiona twarz blada,
piersi nagie nie darmo miecz rozciął -
synów martwych nakrywa wolnością
Hellada.
II
Nike! wśród walki codziennej
straciliśmy z oczu twą twarz.
W Paryżu na burcie kamiennej
przez wieki - kamienna - trwasz.
Miasto gniewną potrącasz stopą,
białe skrzydła do lotu się rwą
i przelata twój wiatr Europą,
i szumią twe morza krwią.
Ale nasz nie przekuto na marmur,
nas nie porwał twych skrzydeł wiew -
poprzez wieki biorą za darmo
naszą radość i pieśń, i krew.
My jesteśmy żołnierze bez sławy,
my nie znamy rachuby klęsk,
łańcuchami przykuci do nawy
obwozimy nasz ból i lęk.
Żeglujemy po falach Lety,
któż nam twardy ukaże grunt?
Nasze oczy - skryte sztylety!
Nasze serca - tłumiony bunt!
Ale gdzieś za tysiączną klęską
zakończymy nasz krwawy marsz:
będzie inny bój i zwycięstwo,
inna Grecja nas zdejmie z tarcz.
III
Przez morza słychać jęki rannych,
hłuszone cięzkim krokiem,
a górą furkot bezustanny -
to samoloty nad Marokiem.
I znów wzniesione karabiny,
bagnetów ostrza mierzą w piersi,
czerwona krew przez żółte Chiny
do Indii płynie i do Persji.
Po węgiel, naftę, sól i złoto
przez krew sięgają czyjeś ręce,
przybiera straszny żywy potok
i krwi wciąż więcej... krwi wciąż więcej...
O! Europo! Noc straszliwa!
Już sny nie zamkną twoich źrenic.
Jak Makbet drżysz i krew obmywasz.
Patrz!- wzrósł bułgarski las szubienic.
W tysiącu miast, przez straże szpiegów,
po sen twój sięga trup nad Marną!
Patrz! - okręt przybił do twych brzegów,
to "Kniaź Patiomkin" z flagą czarną.
O, drżyj! Już Wersal nie pomoże,
kolory fig ni ryk orkiestry:
kominów ręce wznosząc grożą -
Zagłębie, Baku, Ruhr, Manchester!
Już nad Paryżem, nad Warszawą,
jak burza, leci groźnym szykiem -
jej skrzydła szumią nową sławą
i nowych zwycięstw żąda - Nike!
Stanisław Korab-Brzozowski
Tarcza Achillesa
Hefajstos, boski kowal, kruszcu złom z ciemnicy
Gór przepastnych, gdzie wiecznie panuje noc głucha,
Dobywszy, z trudem niesie, sapie, chwyta ducha,
Aż wreszcie na ziem ciska w głębi swej kuźnicy,
I skinął: na znak jego czujni robotnicy,
Cyklopi, ogień niecą: już żar krwawy bucha;
Więc bryłę weń rzucają, aż skier zawierucha
Gardzielą Etny strzela w dymów nawałnicy.
On tymczasem młot chwyta w dłoń i z siłą turzą
Kuje metal jarzący, a echem mu wtórzą
Uderzenia Cyklopów - olbrzymich wśród żaru.
A coraz bardziej nagli młota swego razy,
Albowiem ujrzał, mocą swej twórczej ekstazy,
Na tarczy Achillesa Gród w łunach pożaru.
Felicjan Faleński
Endymion
Gdzieś, gdzieś w lasów głębi, wśród ciszy nad cisze
Na oczach młodziana
Tkwi noc nieprzespana -
Szum dębów stuletnich sen jego kołysze.
Co noc - przez splecione konary, przez liście,
Niby wód strumienie
W harmoniczne drżenie
Zdrój świateł szumiących płynie promieniście.
Wśród świetlnej powodzi - by senna z mgły tkanka
Bladego oblicza
Bogini dziewicza
Z krainy gwiazd spływa nawiedzić kochanka.
Ramiony białymi otacza mu szyję
I cisnąc do łona,
Patrzy weń stęskniona
I znów go ramiony białymi obwije.
I skroń mu, i usta całuje dziewica,
I włosy u skroni,
I słodko się płoni,
Ilekroć wśród pieszczot wpatrzy mu się w lica.
I pierś swą przyciska do piersi młodziana,
Aż dreszcz mu rozkoszy
Po członkach rozproszy
I błogo jej, że jest wzajemnie kochana. .
Tak nocy królowej czas w błysk się przemyka,
Tak Luna srebrzysta
Z chwil lotnych korzysta,
By, wieczna bogini, kochać śmiertelnika.
I nie dba, choć gwiazdy zazdrosne ogniście,
Na. niebie Wysokiem,
Roziskrzonym okiem,
Choć Zefir złośliwy podgląda przez liście.
Dla dwojga szczęśliwych - samotnie, choć w tłumie,
Czyż w kwiecie - woń tkliwa?
Czyż blask w cień się. skrywa?
Czyż wstyd ma być sercu, że kocha, jak umie?
I tylko - gdy, głucho warcząc w trzask pioruna,
Na niebo z wysoka
Spłynie chmur powłoka,
Nawiedzić kochanka nie przybywa Luna.
Bo szczęściu, bo duszy wiekuiście młodej,
Bo sercu - potrzeba
Błękitnego nieba
I ciszy półsennej, i jasnej pogody.
Felicjan Faleński
Narcyz
Ile nimf tylko - wszystkie są w rozpaczy"
W łzach mokrych, w brudnej żałobie,
Bo Narcyz żadnej kochać z nich nie raczy,
Tylko się kocha sam w sobie.
I jak się począł miłować zajadle,
Tak, aż zdarzeniem dość rządkiem,
Razu jednego spostrzegł się w zwierciadle
Nie już człowiekiem, lecz kwiatkiem;
Chłopiec ten więcej głupcem był niż głazem -
Ja bo, w podobnej potrzebie,
Mógłbym się kochać w wszystkich nimfach razem,
A zawsze kochałbym siebie.
Johann Wolfgang Goethe
Prometeusz
Zakryj swe niebo, Zusie,
Oparem chmur
I ćwicz się jak pacholę,
Co ścina osty,
Na dębach i gór szczytach!
Tylko mi nie tknij
Mojej ziemi,
Mej chaty, którejś nie zbudował.
I mego ogniska,
Którego żaru
Zawidzisz mi. (...)
Jak mam cię czcić? Za co?
Czyś kiedyś uśmierzył cierpienie
Obarczonego?
Czyś kiedy ukoił łzy
Utrapionego?
Czyż męża zae mnie nie wykuł
Wszechmocny czas
I wieczny los,
Moi władcy i twoi? (...)
Tu siedzę, kształtuję ludzi
Na własny obraz.
Plemię, co będzi mi równe,
By cierpieć, płakać,
Używać i radować się,
I nie dbać o ciebie
Jak ja!
przeł. Leopold Staff
Stanisław Grochowiak
Ikar
I pomyśleć:
Ilu tu słów by znowu trzeba,
By zapach szumiał w porcelanowych nozdrzach,
By język - niegdyś wilgotny - przestał być rzeźbą w soli,
Oczy - dwojgiem różowych świateł,
Co zdobią,
Nie - widzą!...
Co nas bowiem przeklina? (Przeklina znaczy: oddala,
Bezradnych jak na lodowisku tańczące koszule...)
Ta prawda, co jest ciemna, lecz ziarnista jak stal,
Czy skrzydła
Z ptasich pęcherzy, rozpiętych na promykach?
Oto Ikar wzlatuje. Kobieta nad balią zanurza ręce.
Oto Ikar upada. Kobieta nad balią napręża kark.
Oto Ikar wzlatuje. Kobieta czuje kręgosłup jak łunę.
Oto Ikar upada. W kobiecie jest ból i spoczynek.
Jej śpiew jest ochrypły, twarz kobiety jak pole
Usiane chrustem gonitwy, ptasich tropów - zakosów,
Tu zbliż się z pędzelkiem do jaskółczenia brwi,
Tu - proszę, spróbuj - ptaszka uwieść na promieniu...
Piękno? Podobno w napowietrzonych pokojach,
Ależ jaka chmura udźwignie balię,
Ależ - w imię piękna - wykląć rzeczy ciężkie,
Stół do odpoczynku łokci - krzesło do straży przy chorym!
Brueghel malował wołu - ten był w pierwszym planie,
Wykląć Brueghla, bo w drugim dopiero Ikar jak mucha
Wzbijał się?
Spadał?
Omiatał nieboskłon
Cukrzaną chmurką na lepkim patyku!
[z tomu Agresty, 1963]
M. Gumiłow
Perseusz
Posąg Kanowy
Od dawna go kochają Muzy,
bo młody, światły jest ten mąż.
Odciętą głowę złej Meduzy
Gwałtowna ręka wznosi wciąż!
Nie będzie władał sławny heros,
gdyż lubi grozę, walki dźwięk,
że inne są - są ludzkie teraz
te oczy, co budziły lęk,
że twarz, zmieniona już przez mękę,
jest inna - śliczna, piękna jest!
Młodzieniec samowolny, prędki
nie wie, gdzie będzie czynów kres!
Nań czeka Andromeda naga,
smok czołga się i niesie zgon.
Tam, Nike! krzepiąc w nim odwagę
mknie też, skrzydlata niby on!
przeł. Igor Postupalski
Heinrich Heine (1797-1856)
Bogowie Grecji
Rozkwitły księżycu! w blasku twym
Morze lśni jak płynne złoto;
Coś niby światło dziennie, ale przetworzone
Magiczne w półmrok
Legło nad całą płaszczyzną wybrzeża;
A po niebie błękitnawym, bezgwiezdnym
Suną białe chmury
Jak kolosalne bóstw posągi
Ze świecącego marmuru.
Nie, skądże, to wcale nie chmury!
Wszak to oni, bogowie Hellady,
Onegdaj radośnie rządzący światem,
Dziś, zepchnięci i martwi,
Ciągną w dal jak potworne widma
Poprzez północne niebo.
Zaskoczony i w dziwnym olśnieniu oglądam
Ten powietrzny Panteon,
Uroczyście milczące, groźne w ruchu
Kształty olbrzymów.
Oto jest Kronion, władca niebios,
Śnieżnobiałe ma loki na głowie,
Słynne, trzęsące Olimpem kędziory.
W ręku trzyma wystygły piorun,
Na twarzy znać nieszczęścia i zgryzotę
I, mimo wszystko, dawną dumę.
Dobre to były czasy, Dzeusie,
Kiedyś sobie bosko używał
Na chłopcach, na nimfach, na hekatombach,
Ale nawet bogowie nie rządzą wiecznie,
Młodzież wypiera starych,
Tak jakoś ty sędziwego ojca
I stryjów tytanów był pognębił,
Iuppiter Parricida!
I ciebie poznaję, pyszna Juno!
Nie pomogły zazdrosne obawy,
Inna przejęła jednak berło
I nie jesteś już królową nieba,
I stężało twe wielkie oko,
I bezsilne liliowe ramiona,
I nie mają się co bać twej zemsty
Dziewica przez Boga zapłodniona
Ani cuda czyniący Boży syn.
Poznaję ciebie, Pallas Athene!
Nie mogłaś więc tarczą ani mądrością
Odwrócić od bogów zagłady?
I ciebie też poznaję, Afrodyto,
Niegdyś złota! a dziś tylko srebrna!
Wprawdzie pozostał ci czar twej kibici,
Ale bałbym się twojej piękności
I gdybyś mię zechciała, jak innych herosów,
Ciałem swym uszczęśliwić, umarłbym ze strachu:
Boginią trupów mi się zdajesz,
Venus Libitina!
Przestał patrzeć na cię miłośnie,
O tam, straszliwy Ares.
Smutno spogląda Febus Apollo,
Młodzieniec. Milczy jego lira,
Co radośnie dźwięczała na ucztach bogów.
A jeszcze smutniejszy Hefajstos,
Bo zaiste! nigdy już nie wkroczy kulas
W kompetencje młodziutkiej Hebe
I nie będzie biesiadnikom pilnie rozlewał
Miłego nektaru... Dawni zgasł już
Bogów śmiech niegasnący.
Ja was nigdy nie kochałem, bogowie!
Z zasady bowiem nie cierpię Greków,
A nawet Rzymianie są mi wstrętni.
Lecz święta litość i straszne współczucie
Przenikają me serce,
Gdy was tak widzę, tam, wysoko,
Porzuceni bogowie,
Nieżywe, błądzące po nocy cienie,
Wątłe jak mgła, przepędzane z wiatrem.
A kiedy myślę, jak tchórzliwi
I wątpliwi bogowie zgnietli was,
Nowi, despotyczni, żałośni bogowie
Żądni krzywd, w owczej skórze pokory...
O, ponury mnie chwyta gniew,
Chciałbym nowe świątynie pokruszyć
I za was bić się, stare bogi,
I bronić waszych ambrozyjskich praw,
I przed waszymi ołtarzami,
Co znów odbudowane zadymią od ofiar,
Paść na kolana i błagać,
I modlić się ręce wznosząc...
Bo jakkolwiek wy, starzy bogowie,
Tak samo niegdyś w ludzkich walkach
Zawsze braliście stronę zwycięzców,
Człowiek jest bardziej niż wy wielkoduszny
I dlatego ja w walkach bogów trzymam
Za partią bogów zwyciężonych.
Tak mówiłem, aż się najwyraźniej
Rumieniły w górze blade z chmur postacie
I spoglądały konająco,
Uwznioślone w bólu, i nagle znikły.
A to księżyc się schował
Za chmurami, co szły ciemniejsze;
Wysoko buchnął morza szum
I zwycięsko wystąpiły na niebo
Wieczyste gwiazdy.
tłum. Robert Stiller
Heinrich Heine (1797-1856)
Posejdon
Słoneczne światła igrały
Nad toczącym się w bezkres morzem;
Z dala na redzie jaśniał okręt,
Co miał mnie do kraju nieść;
Tylko wiatru pomyślnego nie było,
Więc siedziałem sobie na białej wydmie
Na pustym brzegu,
Zaczytany w pieśń o Ulissesie,
Tę starą i wiecznie młodą pieśń,
Z której kart morzem szumiących
Radośnie unosiło się ku mnie
Tchnienie bogów
I promienna wiosna ludzkości,
I kwitnące niebo Hellady.
Szlachetne me serce wiernie szło
Za synem Laertesa, gdy błądził i cierpiał,
Siadało z nim, pełne troski,
U gościnnych ognisk,
Gdzie przędły królowe z purpury osnowę
I łgać pomagało mu, i unosić głowę
Z jaskiń olbrzymów i z nimf uścisku,
I wspólnie mknąc w kimeryjską noc,
W burzę i w rozbicie,
Wraz z nim cierpiało nieludzkie klęski.
Rzekłem wzdychając "O! zły Posejdonie,
Straszny jest gniew twój!
Aż lękam się
O mój własny powrót."
Ledwie to rzekłem,
Szum morza się ozwał,
A potem z białych fal wyjrzała
Trzciną zwieńczona głowa boga mórz,
I wrzasnął drwiąco:
"Nie bój się nic, bazgraczu!
Ani palcem nawet nie dotknę
Tej marnej łajby,
Ani luby twój żywot narażę
Na zbyt ryzykowne kołysanie.
Boś ty nigdy gniewu mego nie wzniecił,
Ni jednej małej wieżyczki nie zburzył
Na świętej warowni Priama,
Wierszokleto, i ani rzęsy nie skopcił
W oku syna mego Polifema,
Nigdy cię też nie wspierała radami
Bogini mądrości, Pallas Athene."
Tak wrzasnął Posejdon
I dał znowu nurka do morza;
Z rubasznego matroskiego dowcipu
Roześmiały się pod wodą
Amfitryta, baboryba krępa,
Oraz głupie córki Nereusa.
tłum. Robert Stiller
Jan Kasprowicz
Anadiomene
IX
I na powierzchnię pryskającej toni,
Zrodzony z piany rozgrzanego morza,
W diademie z kropel perłowych na skroni
Zjawia się ona - dziewicza i hoża
Jak srebrna piana, którą ranna zorza
Złotem zabarwia, lub jak błyski złote
Tej rannej zorzy, kiedy wstają z łoża
Świtów srebrzystych, by w sercach tęschnotę
Z daniem budzić niezgasłym i życia ochotę.
XI
Poniżej biódr jej ze słoniowej kości -
Gdy nań ukosem blask różowy spłynie -
Śród których tułów jak w uścisku gości,
Zagięć łagodnych krągłą tworząc linię,
Morza bogowie i morza boginie
Łączą się w wieńce z nagich ciał i wiodą,
Pół nad głębiną i na pół w głębinie,
Raźny chorowód, olimpijskim grodom
Dziękując za władczynię i za siostrę młodą.
XII
Słońce tymczasem, stargawszy szkarłatne
Sploty na zawsze, to nowo powstałą
Złotem obleje, to znów na wydatne
Mięśnie trytonów rzuci strugę białą,
Łagodząc szorstkość właściwą ich ciałom,
Albo upadłszy na pierś marmurową
Której z nimf grona, spływa prządką małą
By ud wypukłość opleść tkanką nową
I znów tonąć w głębinie, złocąc falę płową.
XIII
A nad głębiną - nad morskimi ściegi,
Z szumem głębiny - w takt tych morskich tonów,
Aż gdzie ostatnie kwitną ziemi brzegi
Płynie melodia tych nimf i trytonów,
Wielka, jak wielkość żywych milionów;
I wnet co życia zalega arenę -
Najmniejszy atom, który trwa bez skonów,
Napełnia hymnem barwną światów scenę:
O Anadiomene! Anadiomene!
[z tomu Sny i marzenia]
Jan Kasprowicz
Kosmaty faun za nimfą biegnie jasnoudą
Kosmaty faun za nimfą biegnie jasnoudą,
Z daleka już w jej ciało wgryza się oczyma,
Rży, parska, oddech chwyta, szorstką pierś wydyma,
Korzeni gardząc splotem i kamienną grudą.
A ona, drwiąc serdecznie z czarnego olbrzyma,
Jak błędny skacze ognik, postaci ułudą
To błyśnie, to przygaśnie; włosów przędzę rudą
To w mże rozwiewa skrzyste, to w uwięzi trzyma.
Nareszcie faun ją dopadł: ręka twarda, duża,
Kowana w złotej miedzi, powala na zielska
Dziewczynę, uśmiechniętą, jak majowa róża.
Czcigodna tajemnica w wszechświecie się czyni -
A nad nią czuwa w słońcu szczyt greckiej świątyni
I morza błękitnego głębia przyjacielska...
Jan Lechoń
Niki
Nike Grunwaldu, rosła krakowska dziewczyna,
Wyszła nocą na pole pod skłębione chmury,
Za zbroję szmelcowaną modre chabry wpina
I podniósłszy przyłbicę, wzniosła się do góry.
A za nią lekką stopą wznosząc się od ziemi
Płynie Nike spod Wiednia skrzydły husarskiemi.
Słuckie pasy jak wstęgi wkoło niej się plotą,
A ona dmie przeciągle w długą surmę złotą.
I kiedy przelatują nad laurów szpalery,
Nagle szum w wawrzynowej podniósł się gęstwinie,
Srebrny orzeł wypłynął i wysoko płynie
Na wzniesionym ramieniu Nike Somosierry.
We świetle księżycowym to świecą, to giną,
Aż wreszcie nad Italią swe skrzydła rozchwiały
I teraz sypią kwiaty ze wszystkich pól chwały
Na groby i na Nike spod Monte Cassino.
Jan Lechoń
Oedipus rex
Przypomniał mi się nagle, zasypany w piachu,
Sfinsk stary, z którym przecież znamy się od dziecka.
I znowu pomyślałem, lecz teraz bez strachu:
Wszystko może się skończyć jak tragedia grecka.
Bo chociaż zawsze przy mnie rozbrzmiewa głos tkliwy
I stoi dom spokojny pod laurów ozdobą.
Sfinks stary mi powiedział: "Nie będziesz szczęśliwy
I musisz wszystko rzucić, ażeby być sobą".
Pod niebem dotąd czystym, co nagle się mroczy,
Nie skazany przez Boga, nie wyzuty z ziemi,
Rozsądziłem sam siebie i jak Edyp oczy,
Wyrywam z siebie serce rękami własnemi.
Michał Lermontow
Pan
Lubię, mój druhu, czas, gdy nad strumykiem dzień
Dogasa, chyląc się za lasów tajny cień
Lub kiedy poprzez gąszcz bezlistnej jarzębiny
Spoglądałem w siną dal, na śpiące w mgłach równiny.
Wówczas przychodzi Pan, a znim pastuszków krąg
I tańczą wokół mnie na aksamicie łąk.
Lecz częściej bożek trzód, gdy samotności słuchał,
Przybywa ku mnie wraz ze świętych natchnień duchem;
Rogatą głowę mu chmielowy pieśni wian,
W dłoni ma fletnię swą, a w drugiej pełny dzban
I uczy śpiewać mnie, a w ciszy zielonawej
Śpiewam jak bożek, gram, nie pożądając sławy.
przeł. Józef Czechowicz
Bolesław Leśmian
Akteon
Powieść o Akteonie: wiosna szumi w borze.
Podpatrzył w blask boginię, skąpaną w jeziorze.
Za karę go w jelenia przedzierzgnęła mściwie.
Pokrwawiła się wieczność o leśne igliwie!...
Psy go własne opadły, szarpiąc, jak zwierzynę!
Wpośród godzin istnienia miał taką godzinę!...
Próżno bronił obcego, które boli, ciała!
Śmierć go, psami poszczuwszy, z jeleniem zrównała...
Próżno wzywał na pomoc dawnych towarzyszy,
Nasłuchując ich kroków na pobrzeżach ciszy!
Nikt nie poznał po głosie i po znoju rany,
Że to człowiek - nie jeleń! Duch - upolowany!
Nikt nie zgadł tajemnicy narzuconych wcieleń!
Musiał być tym, czym nie był! I zginął, jak jeleń!
I jam niegdyś był inny. Dziś jeszcze się złocę.
A złociłem się bardziej... Świadkami - złe noce!
Pamiętam dawnych braci rozbłyskane twarze.
Wówczas o czymś marzyłem... Dziś blednę, gdy marzę!
Nikt nie umiał tak istnieć, jak ja, w tej godzinie,
Gdym cię, Boże, podpatrzył! - Duch mój odtąd ginie!
Przemieniony w człowieka za nędzę mej zbrodni,
Dźwigam obce mi ciało w blask Bożej pochodni!
I ginę śmiercią; obcą, co mym kościom przeczy...
Inna mi się należy !... Nie chcę tej - człowieczej !...
Ginę, w ludzką powłokę wsnuty, jak w płaszcz zgrzebny.
Kto mnie pozna po płaszczu? Precz z nim!
Niepotrzebny ! Kto mnie pozna po głosie, że to ja tak śpiewam?
Milcz, glosie! Nie mój jesteś! Swego już nie miewam...
Majacząc cudzych kształtów zgubną niepodobą,
Nawet w śmierci godzinie nie mogę być sobą!
Krwawą zmorę jelenia unosząc śród powiek,
Próżno wołam o pomoc! - I ginę, jak człowiek!
Tadeusz Miciński
Minotaur
Śniłem sen dziwny: żeśmy klęczeli oboje
w kościelnym zmroczu lip -
a z rozsrebrzonych ołtarzy
sypał się kwiat - anielskich pełen twarzy -
a na powietrzu brzęczą złote roje.
I klęczeliśmy przed sobą oboje
i usta nasze spoiły się łzami
i nie było już świata przed nami -
i tylko jedna świętość: serce Twoje.
Ponad borami
krwawiło się zorze
i słychać szum!
tak chrzęszczą zbroje
lub do księżyca wzbierające morze,
a my słuchając, klęczymy oboje.
Potem - uniósłszy mą dłoń -
z licem płomiennym Ariadny
wwiodłaś mię w grobów zamkniętych podwoje,
a w głębi huczał Ten, co mrokiem władny
i pod kopyta zabrał serc oboje.
I po wykutej z brązu wężownicy
przez gąszcza maków i modre powoje -
ciała nam złocił blask różanolicy
- to księżyc,
wschodząc - żegnał nas oboje.
Ale się jeszcze roztliło zarzewiem
osamotnione w głębiach serce moje.
... Jeziora białym okryte modrzewiem
i gór dymiących napowietrzne zwoje.
Wir mię unosił do skalistej groty,
gdzie króle w złotych maskach i heroje;
przez loch w sklepieniu widzę gwiazd obroty
- błyska mi oczu fosforycznych dwoje.
A były drżące, jak noc przed obłędem,
wicher w nich szalał, gniew i niepokoje.
Wbiłem miecz z rozpędem -
miedziana jękła pierś -
on błogosławił krwią swą
nas oboje:
- Ja
- duchy z głębin mroku
- wywiodłem, biorąc ból i wieczne znoje.
- Z gwiazd niedosiężnych
- umieram wyroku,
- aby rozpalić
- męką serc oboje.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Nad pustym błądzę brzegiem Acheronu,
gdzie z pęknięć
płyną law czerwonych zdroje.
I gwiazdom śpiewam hymn
podobny dzwonu.
A w dzwon ten bije śmierć.
Znów nas oboje
ja -
i Śmierć.
Reiner Maria Rilke
Orfeusz. Eurydyka. Hermes
Dziwaczna była to kopalnia dusz.
Jak oni szli w jej mroku niby ciche
żyły srebrnego kruszcu. Wśród korzeni
tryskała krew, co dalej w ludzi spływa,
w mroku jak ciężka porfirowa bryła.
Żadnej czerwieni nadto.
Były skały
I nierealne lasy. Ponad pustką
mosty i wielki szary ślepy staw,
nad swoim dnem odległym rozwieszony
jak dżdżyste niebo ponad krajobrazem.
A pośród łąk, łagodnie pobłażliwych,
migało w dali blade pasmo ścieżki,
jak bielonego płótna długi pas.
Tą właśnie teraz nadchodzili ścieżką.
Na przedzie smukły mężczyzna w błękicie:
patrzał przed siebie milcząc niecierpliwie,
a jego kroki wielkimi kęsami
łapczywie pożerały drogę; ręce
z opadających fałd zwisały ciężko,
ściśnięte w pięści już niepomne liry
lekkiej, co z lewym zrosła się ramieniem
jak róży czepny pęd z oliwną różdżką.
Zmysły się jakby rozdwoiły w sobie:
gdy jego wzrok jak pies wybiegał naprzód,
zawracał, łasił się i biegł wciąż dalej,
i na najbliższym czekał nań zakręcie -
to słuch jak zapach pozostawał za nim.
Czasem zdawało mu się, że dochodzi
tych dwojga, którzy szli jedno za drugim
i których tak prowadzić miał pod górę.
I znów to był jedynie odgłos kroków,
którymi wschodził, podmuch, co za płaszcz
szarpał go z tyłu. Lecz powtarzał sobie,
że jednak idą; głośno to powtarzał,
by słyszeć własne słowa. Jednak szli,
we dwoje tylko, szli tak strasznie cicho.
Gdyby choć raz ośmielił się obejrzeć
(ba, gdybyż to nie zniweczyło dzieła,
dokonanego właśnie), ujrzałby ich;
dążących za nim, cichych i milczących:
boga wędrówek i dalekich poselstw,
wzrok jasny pod podróżnym kapeluszem,
wysmukłą laskę, którą niósł przed sobą,
u kostek nóg skrzydełka trzepocące;
i ją - przydaną jego lewej ręce.
Kochaną tak, że lira więcej płaczu
wydała z siebie niźli wszystkie płaczki;
że z płaczu cały świat się począł, w którym
wszystko się powtarzało: las, dolina,
ścieżka, osada, pole, rzeka, zwierzę;
i że wokoło tego świata Płaczu
jak wokół tamtej Ziemi ciche słońce
krążyło i gwiaździste niebo: niebo
płaczu z gwiazdami przeinaczonymi
- tak była ukochana.
A ona z ręką w ręku boga szła
krokiem ścieśnionym przez więzy całunu,
niepewnie, cicho, bez niecierpliwości.
brzemienna sobą, jakby przy nadziei,
niedbała o mężczyznę, co szedł przed nią
ani o ścieżkę, co do życia wiodła.
Brzemienna sobą. Niosła swą umarłość
w sobie jak pełnię.
Jak owoc pełen mroku i słodyczy
tak była pełna swojej wielkiej śmierci,
tak jeszcze nowej, że niezrozumiałej.
I była w odnowionej dziewczęcości
niedotykalna; zasklepiona w płci
jak młody kwiat, co zwiera się pod wieczór;
jej ręce tak odwykły od zaślubin,
że nawet nieskończenie lekkie boga
lotnego prowadzące ją muśnięcie
cierpiała jak nadmierną poufałość.
Nie była już kobieta jasnowłosą,
która z poety mogła współbrzmieć pieśnią,
zapachem, wyspą na szerokim łożu,
którą mężczyzna w posiadanie brał.
Jak długie włosy była rozpleciona,
Odżałowana już jak spadły deszcz
i rozdzielona jak stokrotny zasób.
Korzeniem była już.
I kiedy nagle
bóg ją zatrzymał i z okrzykiem bólu
wymówił słowa: Jednak się odwrócił
- nie rozumiejąc zapytała: Kto?
W dali zaś, ciemny u jasnego wyjścia,
stał ktoś o twarzy nie do rozpoznania,
jakiś tam ktoś. Bez ruchu stał i patrzył,
jak na pasemku ścieżki pośród łąk
ze smutkiem w oczach bóg dalekich poselstw
milcząc zawrócił śladem tej postaci,
co już z powrotem szła tą samą drogą,
krokiem ścieśnionym przez więzy całunu,
niepewnie, cicho, bez niecierpliwości.
przełożył z niemieckiego Adam Pomorski
Friedrich Rückert (1788-1866)
Anteusz
Tytan, rodzony syn ziemi,
Co, skoro dotknie jej pól,
Z siły powstaje nowemi -
Ten straszny olbrzym: to ból!
Chcesz, Herkulesie, go zmóc?
Darmo o ziemię nic tłuc!
Od matki porwij go biodra
Wgórę, gdzie niknie jej pył,
Skąd siła spływa ci szczodra,
Gdzie on opada ze sił.
Z tkwiącemi w niebo oczyma
W powietrzu zgnieciesz olbrzyma.
przeł. Adam Pajgert
Leopold Staff
Do Muzy
Mam pewność niezachwianą, wierzę uroczyście,
Muzo, com ci nie przestał służyć i hołdować,
Że mi się kiedyś, cudna, zjawisz osobiście,
Ażeby mi za trudy moje podziękować,
Lub może twa uraza skargę mi wytoczy,
Żem nie był ciekaw ciebie, natchnień mych przyczyno,
Albowiem nie widziałem cię nigdy na oczy
I nie wiem, czy brunetką jesteś, czy blondyną.
Powód jest, ale - przebacz! - nie lubię się smucić.
Chociaż bez ciebie, boska, lecz dla ciebie żyję.
Więc przybądź i jeżeli chcesz mi co zarzucić,
Zarzuć mi ręce na szyję.
Włodzimierz Tetmajer
Achilles
Konam, a nie to jest mi największą boleścią,
żem pokonany ręką podłą i niewieścią
ni że włóczni nie mogę cisnąć za nędznikiem:
lecz że więcej nie błysnę, jak słońce, nad Greki,
ja, com z obozu mego, bez zbroi, daleki,
wroga naw achajskich precz odpędził krzykiem.
Idźcie, słabsi i mniejsi, laur zdobywać w boju!
Tych, które dla mnie rosły, nie zerwiecie liści!
Idźcie, tysiące, w trwodze wywalczać i znoju,
co ja sam jeden zdobyć dość silny i śmiały
byłem, gdyby bogowie chcieli wiekuiści.
Umrę spokojnie - większej nie można mieć chwały.
Umieram, ale ginąc z podłej ręki, młody,
przeżyję chwałą całe ludy i narody.
Aleksander Wat
Trochę z mitologii
Ja nie jestem Heraklesem
ani Ola Dejanira,
wrogi moje nie centaury.
Lecz koszuli ja Nessosa
już się nie pozbędę nigdy.
Ona wlewa w żyły ołów,
ona trawi w wolnym ogniu
limf rysunek, nerwów deseń -
ona tkankę miażdży żywą,
kość rozkrusza, mózg wyciska.
Żeby wyżąć z krwawym potem
Słowa słowa słowa.
Witold Wirpsza
Nike wielokrotna
(fragment)
I
Nike; noc. Jej ciało świeci:
To połysk wysypki, kulawy jamb, otarła się
Po drodze o ścianę z fosfoem
I takie jej się wżarły piegi zimnego
Ognia: rój świetlików, reszta zaś skóry
Mroczna. O ścianę fałszu oparła się, zataczając,
Oszołomiona zwycięstwem. To Nike;
Noc. Nie brała w tym udziału: jedynie
Takie jej imię dano na chrzcie,
Przy bierzmowaniu, w czasie ostatniego
Namaszczenia świętymi olejami.
Zawsze tam dotrze, gdzie ktoś kogoś pokona
I potem wstyd ją nawilża: oczy, usta,
Nozdrza, uszy, kończyny. Ale ta wilgoć jest ciemna. To
Nike; noc. Odchodzi od pokonanych
Piegowata, sromotna; kto rzekł, że kobieca.
Kochanków miała wielu; u ściany fałszu;
To przecież kulawy jamb.
2.
Tak się spieszyła, by zdążyć na czas.
Przez haszcze się darła, gdyż przedtem
Nikt jej skrzydeł nie przypiął, własnych skrzydeł nie miała,
A tam się coś rozstrzygało i
Obecność bogini mogła się przydać
Na pobojowisku, a choćby w ostatniej chwili.
W haszczach nastąpiła na kolce i teraz
Siedzi o poranku na głazie jak znany
Chłopiec muzealny i cierń
Wyjmuje ostrożnie z pięty. Jest sama,
Brudna o wschodzie słońća, na łydkach jej
Cudza krew, u pięty kropla krwi własnej. Pozę
Przyjęła nie swoją, zawsze wabiło ją
Naśladownictwo, przedrzeźnianie
Uświęconego gestu: z muzeum, zbiorów, rupieciarni.
Bogini zwycięstwa czeka
Aż obcy gest ją uskrzdli; a może uskrzydli ją
Cierń.
3
Może uskrzydli ją trucizna, toast,
Smukły świecznik sinego tojadu:
Zatruta śmiertelność zwycięstwa, to
Stan napowietrzny, szybowanie.
Bogini: nie nawidza boju; zjawia się,
Gdy stoczony, luzuje Aresa, z Ateną
Nie ma nic wspólnego, zostaje przy tym,
Którym los poszczęścił, chociaż
W hierarchii stoi od Aresa i Ateny
Niżej. Tamto są bogowie
Ruchu i władczej niepewności; Nike
To już pewność; bezwładna.
Dlatego trucizna, piana u krawędzi
Naczyń, piana na stołacz uczt,
Gdy wszyscy leżą pokotem, ją właśnie uskrzydla.
Unosi się nad zwycięzcami, odlatuje, wraca.
(Poezja 1972/4)
Andrzej Zaniewski
Mity współczesne
W ogromnej tkalni - wśród srebrnego pyłu
wzdłuż ciągów ustawionych obok siebie maszyn
chodzą trzy robotnice które korygują
wzajemną relację wątka i osnowy
Kloto Lachesis Atropos - mistrzynie
są już zmęczone - dużo mają pracy
uważnie patrzą na desenie tkanin
Nagle Atropos zatrzymuje krosna
i szybkim ruchem niklowanych nożyc
ścina sterczącą niepotrzebną nić
W tym samym czasie Kloto z magazynu
powraca na wózku pełnym barwnych szpul
a Lachesis sprawdza napięcie osnowy
W tej hali trzy kobiety o surowych twarzach
wykonują skrzętnie tysiące czynności
i często dzień cały pracują w milczeniu
każda w innej stronie
zapatrzone w krosna
zasłuchane w rytm
i nie znające nigdy odpoczynku
Spójrzmy im w twarze - przecież tam jest noc
zamknięte bramy
betonowe place
i samotność człowieka który się przemyka
między murami od - do
jak przez ciszę nagły pisk myszy
dociera do słuchu i ginie
Te trzy kobiety tkają nasze losy
bez gniewu dobrotliwie
tną w poprzek płat sukna
w którym splecione są tysiące nici
i nucą przy tym antyczną piosenkę
Ile znużenia kryje się w ich gestach
czasem w kąciku oka szara łza się zbierze
wtedy zamykają na chwilę powieki
by później znów patrzeć uważnie dokoła
Niekiedy coś krzyknie lub trzaśnie w maszynie
stalowe czółenko wyrwie się i spadnie
splączą się bezładnie kolorowe nitki
i alarmowe dzwonki zagrają płaczliwie
Wtedy przychodzą by rozplątać węzły
albo też przeciąć jeżeli potrzeba
zbadać awarię
i znowu ożywić wieczną maszynę społecznego losu
Trzy Mojry
- surowe bezlitosne panie
pracują czujne uważne dokładne
tylko czasami wzrok podnoszą w okna
gdzie widać szare zadymione niebo
przez które rzadko przeleci jaskółka
- przypuszczam że myślą wtedy o miłości
której nie znają - tak jak my nie znamy
ich namiętności ukrytej w nożycach
pozornie błahej a przecież ogromnej
- radości z blasku odbitego w ostrzu
ze zgrzytu
z jęku miażdżonego włókna
i z pulsu dłoni pewnej i spokojnej
która wygładza porządkuje tnie
Spójrzmy im w twarze - tam przecież jest człowiek
ukryty przed sobą
przerażony sobą
zmęczony własnym lękiem
szukający wyjścia
i znajdujący możliwość
Spójrzmy im w twarze - ile tam jest lęku
że ludzie których losy tu właśnie się tworzą
nadejdą tłumnie i podłożą ogień
i zginą patrząc na płonące płótna
* * *
Już dzień
- czas oczyścić stajnie Augiasza
przekroczyć potok szumiący tak blisko
i fale skierowane na otwarte drzwi
- niech cały brud zabiorą zmyją zetrą
i pozostawią wygładzoną czystość
pejzaż jak z bajki
To przecież złudzenie - kiedy spłynie woda
a kazał znowu zasypiemy ziemią
powrócą stada nieśmiertelnych koni
i nic się nie zmieni - brud zbierze się znowu
zatruje morze powietrze ogrody
zabije ptaki i błękit zadusi
nic nie pomogą skargi i przekleństwa
I to jest właśnie klęska Heraklesa
który przychodzi ale musi odejść
bo przecież wiecznie czuwać tu nie może
a nowe prace czekają dokoła
Już go wzywają ze wszystkich kierunków
stu Augiaszów mówi o zapłacie
stu Augiaszów patrzy ironicznie
jak herso mięśnie napina i walczy
z brudem
z głupotą
z nieufnością
z lękiem
- stu Augiaszów marzy jak oszukać
i chociaż giną w cieniu jego dłoni
już stu następnych w swych pałacach czeka
patrząc jak to zniesie wielki schizofrenik
tak bezwzględny a przecież tak bardzo pokorny
niepokonany a przecież uległy
A przecież czarne rzeki łączą się w człowieku
i pędzą z szumem przez kanały żył
przez coraz węższe światło
i w daremnym kole ludzkiego ciała
jak Styks usypiają by pochłonąć w końcu
Lecz Herakles wdychając zatrute powietrze
szuka nowych potoków w cuchnącej dolinie
* * *
Jak wiele mamy do milczenia - myśli
stary Orfeusz przechodząc ulicę
wśród ludzi zapatrzonych w przeczuwane łuny
i wdychających niewidzialny pył
Jak wiele mamy do milczenia - dzisiaj
kiedy tak bardzo chcemy wierzyć w siebie
i odpowiadać na wszelkie pytania
- jak bardzo sami sobie zagrażamy
i nie umiemy nawet przewidywać
czy lęk który jest blisko zostanie za nami
Orfeusz zna ten strach jak ląd styksowy
gdzie pozostawił swoją dwaną żonę
z niebieskim numerem na przegubie ręki
- jedyny człowiek istniejący wiecznie
wiecznie w pochodzie i z daremnym wieńcem
- wie gdzie być trzeba dlaczego i kiedy
i jakie mury wykruszać swym śpiewem
i jaką rozpacz łamać uniesieniem
i jak rozpraszać nadchodzące zjawy
Teraz jak zawsze czuwa przez besenną noc
z cieniem Eurydyki pomiędzy listami
i słucha w świetle lampy zaokiennych głosów
wiedząc że wnętrze ziemi kryje smoczy jad
a w korytarzach
w bramach
pod szczytami miast
szaleńcy układają swe złowrogie plany
i śledzą zarys czoła na białej firance
bo nienawidzą nawet ziemi z jego śladów
i chcą go zabić podczas snu lub marszu
z zasadzki kulę włożyć w smukłe plecy
i ponad ziemią czas kruków rozpętać
a drugą kulę chcą wbić w język - w gardło
by nawet trup nie śpiewał przeciw nim
Huk łez go woła w różne strony ziemi
by wzniecał w dobrych gniew przeciwko złu
a przerażonym nowe dawał myśli
i blizny nasze ruchem ust zamykał
i bił w swą harfę aż do krwi na palcach
Jak wiele mamy do milczenia - czemu
myśli Orfeusz schylony nad słowem
- słowo jest puste i tak mało znaczy
zaledwie dźwięczy i po wierzchu spływa
i nie dotyka wnętrza Czarny dym
stale zagraża naszym dłoniom oczom
i wisi w chmurach lecących nad ziemią
i nie pozwala na uspokojenie
Orfeusz czuwa - pył Eurydyki
żyje w korzeniach wybujałych traw
i wiatr przynosi niekiedy wspomnienia
i krzyk potężny kryje się w tej ciszy