ZUGSPITZE - najwyższy szczyt Niemiec |
Autor: Mirosław Sadowski |
19.01.2003. |
O TYM JAK WDRAPYWAŁEM SIĘ NA ZUGSPITZE
Miejscami tylko trzymaliśmy się zamocowanych poręczówek, raczej z przezorności niż z konieczności. Po lewej ręce mieliśmy austryjacki Tyrol, po prawej niemiecką Bawarię. Wysoko zawieszone obłoki podkreślają i uplastyczniają panoramę. Na zmianę robimy zdjęcia: ja widoki utrwalam na przeŸroczach, Michał na kliszy scenki rodzajowe i co atrakcyjniejsze przejścia ponad przepaściami. Szlak na rozruch w sam raz, Rozpoczynamy zejście. W sumie mamy do pokonania 1400 metrów w dół. Jak się okaże będą one przełomowe nie tylko dla tegorocznego alpejskiego wyjazdu.
Ale co tam, noc już za nami, a my dojeżdżamy właśnie w masyw Parkujemy nasz samochód w przysiółku Hammersbach, wyciągamy z bagażnika zawekowane przez naszą mamę gulasze i rosołki i żeby nie uległy procesowi fermentacji chowamy je w pobliskich krzakach. Mamy ambitny plan wejścia z plecakami doliną Höllental na szczyt Zugspitze, przenocować tam i zejść doliną Reintal.
Idziemy dnem doliny wygodną drogą pośród lasów. Jak się okazuje droga wiedzie do schroniska Einganghütte leżącego u wylotu wąwozu Höllentalklamm. Po uiszczeniu opłaty kilku marek, wchodzimy do wąwozu. Ścieżka raz biegnie przyklejona do pionowych ścian wąwozu, raz ginie w tunelu wykutym równolegle do osi kanionu. Jest mroczno i wilgotno. Dnem z hukiem spływa spieniony, górki potok. Wszędzie ze ścian spływa woda, szemrze i kapie, czujemy się jak w tropikalnym lesie lub jaskini. W górze widać malutki skrawek nieba. Trzeba by mieć kliszę wysokoczułą, żeby robione zdjęcia naświetlić właściwie.
Ponieważ zgodnie z prawami fizyki wszystko ma swój koniec, doczekaliśmy się i końca wąwozu. Dolina się rozszerza i dochodzimy do schroniska Höllentallangerhütte. Przemiłego drewnianego budynku z zielonymi okiennicami.
Po chwili odpoczynku ruszamy dalej. To, co widzimy przed sobą każe nam się zastanowić nad naszym planem, W końcu zostaje on mocno zweryfikowany. Nie wejdziemy na szczyt z ciężkimi plecakami! Różnica poziomów do szczytu wynosi tysiąc pięćset metrów i w większości szlak wiedzie wspinaczkową percią.
Po za tym ogólny stan naszej kondycji okazuje się daleki od zadawalającego, no i zaczynam odczuwać w kolanach skutki wczorajszego tysiąc czterysta metrowego zejścia z grani Kerwandel. Zostajemy w schronisku! Zugspitze zdobędziemy „na lekko”! W sumie nie rozpaczam nad tym, że plany się zmieniły, a strasznie tego nie lubię! Rozgaszczamy się na strychu przybudówki za jedyne 7 DM od osoby za nocleg- nocne mysie szmery w drewnianej ścianie wliczone w cenę. Identyczna przyjemność na strychu głównego budynku kosztuje dokładnie dwa razy więcej za ten sam standard, tylko do urządzeń sanitarnych jest bliżej i nie przez podwórko. Zejście z Alpspitze wiedzie początkowo na przełęcz Grießkarscharte skąd rozpoczyna się najefektowniejsze wejście na Zugspitze Granią Jubileuszową- bardzo długi i trudny klettersteig wymagający sporo zapasu sił, dobrej kondycji, techniki i szczęścia do pogody. My z tej przełęczy schodziliśmy w dół do naszego domku z zielonymi okiennicami.
Zejście obfitowało w przepaściste odcinki. Obfitowało również w bardziej znane nam tzw. „schodki”, które dosłownie przeklinałem. Ból kolana podczas takiego schodzenia był nieznośny. W najgorszych snach nie przypuszczałem, że tym razem w Alpach przyjdzie mi się zmierzyć nie z górami, tylko z własnymi kolanami.
Jak się okazało na szczątkowym lodowczyku w górnym piętrze kotła Höllental-Ferner, leżącego u podnóża Zugspitze akurat w tym dniu sprzęt był potrzebny jedynie „ku pokrzepieniu serc”. Wejście do górnego piętra doliny Höllental przegradzał próg skalny, który pokonywało się po długiej, pionowej drabinie i po stalowych prętach wbitych w lekko nachyloną, gołą ścianę skalną tzw. Brett, czyli deska. Dalszy marsz odbywał się w nasłonecznionym kotle i pod koniec po śnieżnym polu. Pole to kończy się klasyczną szczeliną brzeżną i od razu po jej pokonaniu rozpoczynamy skalną wspinaczkę.
Szlak ubezpieczony stalową poręczówką ostro trawersuje skalną ścianę i wchodzi na główną grań. Tam już staje się mniej wspinaczkowy, ale za to bardziej męczący.
Na górze oczywiście nie odmawiamy sobie tradycyjnego, bawarskiego napoju, który jak zwykle po górskich trudach smakuje niepowtarzalnie. Mając jednak na względzie, że czeka nas zejście tą samą drogą, poprzestajemy na jednym kufelku.
Schodzimy. Przed wejściem na szlak ostrzegawcza tablica: „Tylko dla doświadczonych”. No to możemy iść! Chyba trochę na to miano zasługujemy. Inna tablica stojąca przy wyjściu z tarasu widokowego na ścieżce wiodącej na główny wierzchołek ostrzega wycieczkowiczów, że „opuszczają bezpieczny obszar, wchodzą na teren górski i robią to na własną odpowiedzialność”. Do pokonania mają raptem niewielką przełączkę i kilkumetrowe podejście. Łącznie nie więcej niż pięć minut marszu. Ale przecież na prostej drodze można skręcić nogę, a co dopiero na górskiej ścieżce, zwłaszcza „poza bezpiecznym obszarem”
Pogoda się pogarsza. „Deskę” pokonujemy w kapuśniczku, a do schroniska dochodzimy w rzęsistym deszczu. Ale tam już ogień trzeszczy w kominku a na wieszakach suszą się rozmaite peleryny. Wkrótce dołączają i nasze. Liofilizowane jedzenie- Nobla uczonym za to odkrycie- wymaga jednak wrzącej wody. Sprzęt do jej przygotowania jest, tylko że leje... . Wchodzimy pod rozłożystego świerka. Zanim krople deszczu przebiją się przez jego rozłożyste gałęzie, my siedzimy w środku i pałaszujemy papkę o smaku zbliżonym do zupy grzybowej. Jutro kończymy nasz pobyt w dolinie Höllental i sympatycznym schronisku Höllentalangerhütte. „OK. Młody; wracamy do domu” powiedziałem, a w myślach dodałem „...i idziemy do ortopedy”. Jak się okazało: nie raz i nie do jednego.
|