Maslowska - felietony, Język polski P


0x01 graphic

Piszę do państwa w sprawie

Wiosną zajeżdża - mówiłam do chłopców, a chłopcy śmiali się, śmiali się, że zajeżdża, że śmierdzi, że mówię smród na ten napad zielonkawego powietrza. A mi to śmierdzi, to jest dobry, organiczny smród, ciepły smród rozhibernowanego gówna, które ocknęło się, podniosło łebek, śmierdzi, życiem śmierdzi i my też jesteśmy żywi, śmierdzimy życiem, żyjemy, dwaj chłopcy, jedna dziewczyna i duży, oddychający mocno pies, trójosobowa, turystyczna arka tocząca się po ulicach Szczecina. Na skwerze dwa smutne, zaspane koniki, źle jeszcze napompowane balony w zeszłorocznych kolorach, zjełczałe orzeszki, niegrzeczne dzieci na pamiątkowych zdjęciach z pierwszego dnia wiosny z pamiątkowym napisem "Wiosna czyni wolnym" nad bramą, nad bramą, nad całym amfiteatrem, nad całym niebem, z krajobrazem po bitwie w tle, z zamarzniętym łabędziem i zdechłą kaczką. Wiosną zajeżdża - mówiłam do chłopców, a chłopcy śmiali się, śmiali się, że przeżyliśmy jednak, i pan pies czule zlizywał nam zacieki soli z butów, i byliśmy, jakbyśmy Idzie Fink się nagle przypomnieli, rozedrgane koty w dzień wyzwolenia wychylające główki z piwnicy, zlizujące pierwsze, niedojrzałe jeszcze światło z asfaltu.
Karuzele ruszyły, piłki potoczyły się po schodach, pociągi. W obliczu nadchodzącej wojny wybucha wiosna, w obliczu nadchodzącej wiosny wybucha wojna.
Wybuchają na zmianę, zgodnie z programem telewizyjnym, na przemian: wiadomości i prognoza pogody, wiadomości, prognoza pogody, po równo podzieliły czas antenowy, wykupiły tyle samo miejsca w gazetach. Obie przedstawione w równie przystępny sposób, wykresy opinii publicznej, mapa Europy kiełkująca żółtymi słoneczkami i gdzieniegdzie nastąpi zachmurzenie duże bez przejaśnień. Pamiętam, jak jako dziewczynka napisałam opowiadanie o tym, że pokazują wojnę w Jugosławii, a mój brat je kanapkę i "Popatrz" - mówi, już wtedy przeczuwałam, że krew na pocztówkach, co przychodzą, jest innego koloru niż naprawdę. Pisałam wtedy tylko dużymi, szeroko otwartymi literami, których już nie umiem, których już mi nie wypada, brzuch z żołędzia, nogi i ręce z zapałek, głowa z kasztana, ale już wtedy przeczuwałam. Przedwczoraj widziałam w telewizji tę wojnę, o której wszyscy mówią, "Jest już wojna czy jeszcze nie?" - pytali wszyscy przy śniadaniu. Mały telewizor w hotelu, Jolanta Pieńkowska miała smutniejsze niż zazwyczaj oczy i siedziała bardziej w cieniu, ten temat to nie akcja nawaniania gazu - zupełnie ją eksploatuje psychicznie i wykańcza. Panowie rozwinęli czerwony dywan i rzucają do siebie piłką, panowie ubrali się w garnitur do gry strategicznej, ale nie wolno cheatować i każdy ma tylko po trzy życia, te kropki ruszające się w dole to ludzie, z bliska wyglądają zupełnie jak na tych zdjęciach z World Press Photo, pójdziemy w przyszłym roku latem, hardkor, ale warto zobaczyć, na przykład baba z oderwaną ręką czy nogą, tak zrobione jest zdjęcie, że nie wiadomo, czy naprawdę, czy fotomontaż, czy makieta, czy manekin, czy efekty specjalne.
Potem były reklamy i czułam tak samo jak wtedy, ale nie napisałam opowiadania, tylko się śmiałam, to był śmiech niedobry i tłukł się po pokoju jak zły owad. I gryzł.

DOROTA MASŁOWSKA

Bóg sp. z o.o.

Byliśmy z Karolem, moim sąsiadem, po różaniec dla babci, ponieważ tamten popsuł się na amen i przestał działać, posypał się na podłogę jak okruszki ptakom, jak biały deszcz z lichego, chorowitego plastiku i nagle nie mogłam go już naprawić, chociaż zawsze umiałam go naprawić, to teraz popsuł się na amen i przestał działać. Poszliśmy do budki ze świętymi rzeczami przy kościele, całe miasto wyłysiałe i chude jak po ciężkiej, właśnie przebytej chorobie, jak świeżo przywiezione ze szpitala, wytarte do sucha i zalane tanim lukrem słońca, dosyć jeszcze martwe, ale znaleziono pierwsze ślady życia na asfalcie, zdarte kolano i nadgryzione jabłko. Liniejące staruszki obsiadły ławki, wyjęły z kieszeni okruszki i zaczęły się nawzajem dokarmiać. Niedługo zakwitną kolczyki maleńkim, piskliwym prostytutkom, ruszy dyskoteka na bagnach.
- Po ile różaniec, proszę pani? - zapytaliśmy w budce ze świętymi rzeczami do dziewczyny opierającej się łokciami o gablotę z różańcami, pamiętam ją dokładnie, siedziała ławkę przede mną na Pierwszej Komunii i zawsze chciałam dotknąć jej włosów zwisających przez ławkę jak jasna, tłusta wierzba płacząca na rozkopanych działkach, chciałam jej oberwać i przykleić taśmą klejącą w zielniku.
Były jasne, a brwi miała czarne i twarz wyrażającą trwałą, wszystko obejmującą reklamację i siedziała kiedyś przede mną w ławce, a teraz rządzi wszystkimi świętymi rzeczami, sprzedaje spowiedź, sprzedaje niebo w kawałku, dorodna i obficie porośnięta makijażem, i stoimy z Karolem na palcach, a ona bije nas po łapach za obmacywanie szyby, pod którą leżą pachnące świeżym plastikiem różańce.
Różaniec jest po pięć, ten z największymi oczkami i za resztę kupimy sobie zaraz papierosy, piwo i lizaki i pójdziemy do parku rzucać kamieniami w łabędzie i sikać na zamarzniętą jeszcze, uśpioną ziemię, policji jeszcze nie ma, to jeszcze nie jest sezon na plucie na chodnik i pisanie po ławkach.
- Po ile Józef? - zapytałam jeszcze sprzedawczynię, pokazując brudnym, obgryzionym palcem na różowe figurki o upośledzonych twarzach, uśmiechające się tępo i pomyślałam, że są piękne, a szczególnie Jezus z zestawem gipsowych promieni nieużywany, błyszczący od świeżej farby.
- Jaki Józef, to cała rodzina jest. Trzydzieści pięć - powiedziała z dezaprobatą, ponieważ Józef nie występował pojedynczo, tylko zrośnięty był brzuchem z dużym, bezokim dzieckiem.
- Trzydzieści pięć parka? - zapytałam, patrząc z dołu na puste wnętrze Józefa i uczepioną jego stóp metkę.
- A są piosenki mazowieckie? - zapytał Karol i wtedy już wiedziałam, że przegięliśmy i musimy iść z tej niewielkiej, o wilgotnym klimacie ziemi obiecanej z widokiem na mur i beton. I wypchnęliśmy się nawzajem stamtąd jak własne łase, broczące śliną dzieci, z tęsknotą oglądające się na świętych stojących w rzędach obok gipsowych kaczuszek i pejzaży z morzem i wierzbą płaczącą na rozkopanych działkach.
- A ma pani czystość? - chciałam jeszcze zapytać. Plastikową szczotkę do czyszczenia butelek?
Ale nie zapytałam, poszliśmy do parku, chichocząc. Łopocząc uświnionymi, dawno popsutymi skrzydełkami.    

Zanim zaczniesz pranie


W"Idź i kochaj" Tomka Tryzny narrator, bardzo poważny pan chłopczyk, deklaruje, że nigdy nie czuł się tak źle jak w okolicach Pierwszej Komunii Świętej, kiedy otworzono mu rachunek sumienia i grzechy zaczęły być naliczane według ciemnej taryfy nocnej. Zrozumiałam dokładnie to zdanie i podniosłam głowę znad książki, bo ten moment dzieciństwa przypomniał mi się w całej okazałości, stoję dziewięcioletnia przed ciemnym, podmokłym, kolczastym ogrodem swoich poczynań z rozpiską, z tabelką i instrukcją obsługi i rozdzielając gałązki, grzęznąc w błocie, liczę na palcach czarne, trujące porzeczki.
Na religii przerabialiśmy kolejno wszystkie przykazania, siostra wypisywała na tablicy opatrzone numerami grzechy, jakie można przeciwko danemu przykazaniu zrobić, i pamiętam dokładnie, co to jest za uczucie i że ja też nigdy nie czułam się tak źle jak wtedy: wsiada się do taksówki z ujemną ilością pieniędzy i patrzy się na fosforyzujące oko licznika, który tyka wymownie, pokazując coraz to większe liczby. Z czoła leci pot i kapie, płynie strużką po desce rozdzielczej, kierowca łypie okiem, nie jest rozmowny i nie słucha nawet radia, czasem powie coś bełkotliwie i niezrozumiale do czarnej gałki i splunie w noc, za okno, jego ślina jest czarna, a licznik szepcze w ciemności złe podszepty ciemną, nocną taryfą. Praktyki duchowe dokonywane na pacholętach przez wyznanie katolickie są rzeczą straszną i okrutną i dzieci te nigdy już nie dochodzą do siebie, "masz grzech!, masz grzech!" - przezywają się, straszą się piekłem, straszą się uschniętą ręką, nocami prześladowane przez małego, dziecięcych rozmiarów szatana, który szepcze im do ucha brzydkie wyrazy we wszystkich przypadkach i przytrzymuje im palcami powieki tak, żeby widziały dokładnie nachylającą się nad nimi bezkresną, bezoką, pustą twarz sufitu.
Wszystko to przypomniało mi się dokładnie oraz to, że najniegrzeczniejsze, najbardziej rzucające cegłami w przechodniów, masturbujące się na lewo i prawo i palące po kątach papierosy dzieci praktykowały z największym rozmachem, miały zaliczone wszystkie pierwsze piątki miesiąca (było to na podwórku bardzo modne) i wręczały ciasto księdzu proboszczowi, a my, przewrażliwieni i drżący, zepchnięci na sam brzeg ławki, tworzyliśmy histeryczną, nękaną najcięższymi wyrzutami sumienia sektę i przypomniawszy sobie skórkę od kiełbasy zjedzoną w piątek, tuż po przyjęciu komunii, byliśmy gotowi wypluć ją miłośnie na chusteczkę i zakopać pod szkiełkiem w doniczce z pelargoniami.
Piszę to wszystko dlatego, że wczoraj dzwonił do mnie Krzysiu, "Byłem po fajki i od razu poszedłem się wyspowiadać - powiedział - pomodliłem się za siebie, pomodliłem się za ciebie, za wszystko się pomodliłem". Mówił to głosem jasnym, jakby właśnie w środku zimy bardzo okazyjnie kupił ładną pogodę. A ja tak mu zazdrościłam, że aż o mało nie zapytałam, czy na pewno powiedział wszystkie grzechy, że nie pojmano go w kościele i nie zaprowadzono na osobną rozmowę na zaplecze, nie zmierzono mu obwodu głowy, i zazdrościłam mu, że to wszystko jest takie proste, takie proste.  

SZTUKA OPIUM DLA LUDU

Była niedziela, późny wieczór i jakby śniło mi się to wszystko. Co prawda, miałam zaproszenie obwieszczające, że Dorota Masłowska, serdecznie zapraszamy, rozdanie nagród artystycznych, artystki i artyści, Telewizja Gdańska, ulica taka i taka, ale wszystko jakieś inne było od początku, jakieś lewe, jednostronne pieniądze i makieta jedzenia, jakby przyśniło się niechcąco któregoś z ostatnich wieczorów i nieopatrznie załączone zostało do zestawu okolicznościowych wspomnień. Jakbym do swojego snu dostała zaproszenie. Ubrana w niebieskie spodnie narciarskie na szelkach, bo wszystkie inne miałam brudne, byłam jak analfabetyczne dziecko z przytułku, teleportowane przypadkiem w sam wir jakiegoś lichego, trójmiejskiego coveru "Dynastii": wałęsałam się po zatłoczonych przez natchnione panie i błyszczących panów korytarzach, obnosząc twarz mimicznie ograniczoną gruntownym, telewizyjnym makijażem. Wszyscy dokarmiali mnie ciepłymi i litościwymi uśmiechami rzucanymi jak kawałki słoniny z zakamarków wieczorowych toalet, trzepocząc poliestrowymi skrzydłami i było, jakbym przyszła po szkole do mamy do pracy: a czyje to tu dziecko się pałęta bez opieki, z zapalniczką. Zaraz poluzują mi guzik w spodniach, któryś pan zdejmie błyszczącego buta i da mi się pobawić, a pani charakteryzatorka pomaluje mi paznokcie i pozwoli przymierzyć swój stanik.
Tu jest jak sąd ostateczny - religioznawczo dodał siedzący obok mnie ksiądz i dyskretnie wyłączył komórkę. Pomyślałam, że to całkiem możliwe, że karą za wszystko będzie właśnie upiorna śmieszność, Szatan przyjdzie tarzać się ze śmiechu i strzelać kobietom ramiączkami bielizny korygującej.
Prowadząca wyglądała niczym spłoszona, łopocząca na wietrze kura rozglądająca się nerwowo za swoim jajkiem, ale mężnie rzucająca na prawo i lewo ciepłe, jehowskie uśmiechy, które zwijały się zaraz jak palące się włosy. Królowa całego podestu z dykty i wszystkich mikrofonów, deklamująca erotycznie wiersze o artystycznych zasługach tych właśnie wdrapujących się na scenę państwa, którzy znaleźli na dnie rzeki Słupii fragmenty nie tylko starożytnej porcelany, ale także skleili je i urządzili stosowną wystawę, a także otrzymuje nagrodę ten pan za pięćdziesięciolecie tanecznych dokonań folklorystycznych. W przedziale dla nominowanych pachniało leśnym dziadkiem, miętusy grzechotały o sztuczne zęby, ocieplane spodnie narciarskie nie nadawały się na panującą w studio słoneczną pogodę i kolejny raz zdominowana i wypchnięta z kolejki do koryta przez prawdziwą sztukę polną, serwetki kaszubskie, suchotnicze primabaleriny i wywleczonych na uroczystość z grobu piosenkarzy ludowych, kolejny raz nie przyznano żadnej nagrody w żadnej kategorii.
Sen więc był niekorzystny, a co gorsza, snem nie był: nic się nie przewróciło, dykta trzymała się dziarsko i śliczne, pomarańczowe absolwentki technikum hotelarskiego rozniosły na srebrnych tacach relikwie resztek ze stołu wojewody i marszałka, dla każdego po jednej, a niektórzy jeszcze wzięli do torebki.
Sen więc był niekorzystny, a co gorsza snem nie był.


 Warszawa płonie

- Śniło mi się, że dzwoniłem do ciebie, i ty, i tam, tam po drugiej stronie kabla, był hałas, cały czas ktoś przerywał, wielka zabawa, syczały zimne ognie i alkohol, alkohol żwawymi, szybkimi strumyczkami, śniło mi się tak - powiedział - że tam po drugiej stronie hałas i muzyka była i ty w tym wszystkim, i cały czas ktoś przerywał, wielka rozmowa przez pokój przetaczająca się i zmiatająca z powierzchni, nie mogliśmy się dogadać i chciałem cię stamtąd zabrać, i ty też chciałaś, i skamlałaś, piszczałaś jak kotek co nieopatrznie na samym środku pozbawionej wypustek ulicy, pod butami, pod kołami; z sekretnej ciemności, z szeptów, szmerów i piwnicznych dociekań kapiącej wody na sam środek jadowitego światła dziennego wywleczony.
Tak powiedział, a ja przytaknęłam, że tak, że jego sen jest jak najbardziej prawdziwy, że śni mu się prawidłowo. Że tydzień już siedzę w Warszawie, tydzień wysiadywania bezpłodnych nadtłuczonych jajek, tydzień wysiadywania wydmuszek, niepotrzebne zużywanie jedzenia na niepotrzebne rozmowy o powietrzu, nuda to przywilej arystokracji. W pewnym momencie nawet bałam się, że w drodze ewolucji w ramach ewolucji, w ramach zastawiania własnej nadwrażliwości, własnych czułków, własnych obolałych od nadmiernego widzenia i słyszenia ośrodków zmysłowych w powszechnym lombardzie i wymieniania ich na inne, lepsze, bardziej potrzebne zalety jak umiejętność snucia towarzyskich rozważań o niczym, które przypominają mi lekcje polskiego w liceum i te klecone pospiesznie na potrzeby lektur szkolnych poglądy, co byś zrobiła, jakby była wojna?, ostrość widzenia rozregulowała się i obraz zaczął przypominać barwną, przelewającą się masę i nagle wszystko mogło być wszystkim, zależnie od potrzeb patrzącego, i dużo hałasu o nic, wielki hałas bez zawartości treściowej, i że dałam się nabrać, siedzę i ślinię się do kolorowych światełek, pustych w środku brylancików zdobiących powierzchnię, i szepczę sobie dla towarzystwa, jakie ładne, a jak świecą na różne kolory, śliczne lampki choinkowe na prąd wzdłuż całej Warszawy to właśnie to, o co całe życie paliłam szczęśliwe papierosy.
A tymczasem życie ma miejsce gdzie indziej, gdzie indziej ludzie rodzą się i umierają, a tu tylko uprawiają seks na płaszczach w pokoju obok i robią hałas, wpisują w przeglądarki internetowe swoje nazwiska, robią sobie nawzajem zdjęcia, kupują mieszkania z widokiem przez judasz na całą klatkę schodową i przyznają sobie nagrody, i marnują to piękne, jasne, niedojrzałe powietrze ze wschodu, które zgodnie z porą roku pojawiło się na rynku, marnują to wszystko, listki, pełne pestek dzieci, zakwitające dziewczęta z koronką wokół ust.
- Jak ci się to jeszcze przyśni - powiedziałam - to po mnie natychmiast przyjedź, najadłam się powietrza i powietrze mi zaszkodziło, wyjadłam całą cukierniczkę i jeszcze w taksówce będą mi leciały z ust tęczowe bańki. Jak ci się to jeszcze przyśni, to przyjedź i mnie stąd zabierz natychmiast.  

TO JESZCZE NIE KONIEC CHODNIKA

Napisałam do Instytutu Polskiego w Budapeszcie dwa listy. Jeden był o ataku choroby, w związku z czym ze strony podmiotu lirycznego nie będzie możliwe, aby przyjechać na Węgry. Potem pomyślałam, że ta oschła rzeczowość trąci fałszem i odciskami palców - wtedy napisałam drugi list, obfitujący w odczucia żalu i prośby o przebaczenie, tajemnicze zawroty głowy, złamania i zapalenia, naglące terminy porodu. Szybko znudziła mnie twórczość biurowa, tak jak szybko nudziło mnie zawsze tłuczenie pieczątką o recepty mojej mamy, i poszłam grać piłką o ścianę, było drugie święto, a Węgry wydawały mi się państwem złym i nadmiernym, tak jak wszystkie inne państwa poza niepodległym, autonomicznym państwem mojego pokoju.
Impuls elektryczny o charakterze proroczym przyszedł późno, około północy, kiedy zdążyłam już pójść spać, i usłyszałam jakieś sekretne szepty w swoim uchu wewnętrznym: jedź tam, jedź na eurozagraniczną wycieczkę, odnajdziesz tam drogocenny kamień i klejnot, odnajdziesz tam szczęście. Tak więc ubrałam kurtkę i spodnie na pidżamę i przedarłam się przez uzbrojone bojówki bezdomnych, nocne krzyki i awantury i pojechałam do Wejherowa, obudziłam mamę, "Mama, nie bój się, jadę na Węgry", rozprułam szuflady, wywaliłam ich kulącą się, rozespaną zawartość na dywan i odszukałam swój paszport, w którym uśmiecham się i zezuję lekko, ubrana w enerdowski golf bawełniany, opatrzona licznymi numerami seryjnymi i kolorowymi bliznami po przejściach granicznych. I byłam tak szczęśliwa z tego nagłego paszportu, że stałam w korytarzu i śpiewałam na całą eskaemkę o swoim szczęściu, o porozumieniu bez barier, spadku bezrobocia i zniesieniu kontroli granicznych.
Moje życie, kiedy zaczynam mówić po angielsku, staje się dużo lepsze. Mam niezobowiązujące, gramatycznie poprawne myśli, proste i zaskakująco prawidłowe.
Na konferencji dwunastu pisarzy europejskich, zapytana przez znanego węgierskiego dziennikarza, co dla mnie oznacza Europa, odpowiedziałam w napadzie rozszerzonej świadomości: "Europa is a place, where everybody speaks english", czym zdobyłam sobie uczucia międzynarodowej publiczności. Mamo, byłabyś ze mnie dumna, jaka jestem międzynarodowa, kiedy na obiedzie z węgierskim wydawcą udaję, że wiem do czego służą dwa widelce, trzy noże i mały, dyskretny talerzyk z boku i "W domu to ja jem samą łyżką" - mówi do mnie Andrzej Stasiuk, i "W domu to ja jem ręką" - myślę sobie. Mamo, byłabyś ze mnie dumna, jak spędzam wieczory na przyjęciach barokowych w ambasadach, gdzie ze słowackim pisarzem chodzę pod rękę i kradniemy z pater międzynarodowe owoce egzotyczne, wznosząc toasty i rzucając w różowo-niebieskie od perfum powietrze niezobowiązujące uwagi: "It's a nice party, isn't it?". Albo gdy młodzi zamroczeni trawą Węgrzy podśmiewają się z papieża, a ja zaznaczam z godnością, że jak będą tak mówić, to ich zaraz zabiję, "I'll kill you", mówię i biorę nóż do masła ze stołu. Albo jak chodzę za Mario Vargasem Llosą i dotykam go w garnitur, ocieram się o niego jak o krwią płaczącą figurę i z perfidią pozuję obok niego na okolicznościowych zdjęciach, wszystko w celu uzyskania błogosławieństwa i namaszczenia w głowę. Jest tak pięknie, nie ma telefonu, Internetu, nie myślę o niczym strasznym z powodu ograniczeń językowych, myślę sobie po angielsku różne przyjemne rzeczy, kwiaty, ptaki.
A ta podróż przez bezkresną, nieoświetloną, opatrzoną semaforami ziemię niczyją pod wezwaniem ciemnej gwiazdy, wchodzi się z jednej strony, przez dwanaście godzin plącze się w ciemnych szmatach, a potem nagle wychodzi się w jasne, pełne autobusów, nadpobudliwe miasto, szczęśliwym, ze zresetowaną, zdezorientowaną duszą.

DOROTA MASŁOWSKA  

PIOSENKA O WYSYPISKU

Całe dzieciństwo bezskutecznych marzeń o biedzie, moich i Dżoen, mojej sąsiadki spod spodu. Opakowane w lśniące dresy z Peweksu albo Baltony, właścicielki najbardziej kolorowych kredek w całej zerówce. Rzut świętą polędwicą z kanapki do śmietnika na holu. Rzut kotlecikiem przez balkon do ogródka. Okrucieństwa praktykowane na lalkach Barbie. Witaminki i pomarańczki. Całe dzieciństwo nieefektywnych marzeń o złamanej nodze, skręconej kostce, wadzie serca, fantastycznej maszynerii wózka inwalidzkiego lub chociaż skromnych wszach. Całe dzieciństwo bezskutecznych marzeń, hodowanie much w ostrzynce albo pudełku po śledziach, karmienie ich okruchami i krakowską suchą, aż nie zdechły. Drobne, zakładane w pośpiechu przedsiębiorstwa, na kocu na chodniku sprzedawałyśmy innym, bardziej poszkodowanym materialnie dzieciom różne znalezione w domu śmieci, zwiędłe mlecze, puste opakowania po dezodorantach po korzystnych cenach.
Za garażami zabijali lisy i pili wódkę, wódeczkę. Pan Pijak, największy przedstawiciel piekła na całe podwórko. Całe dzieciństwo panicznych ucieczek po klatkach schodowych przed Panem Pijakiem. Całe dzieciństwo złych snów o Panu Pijaku tuż nad łóżkiem nachylającym się, alkoholem zionącym prosto w miękką jak brzoskwinia za trzy tysiące pięćset starych złotych twarz. Całe dzieciństwo potajemnego kluczenia i zaglądania przez szpary w drżącym na wietrze płocie na jego szatańskie podwórko. Do świata stłuczonego szkła, bezpańskich psów i kocich trucheł. Pijak idzie, kryj się, maskuj się, padnij.
Jest to dalej w nas, ta namiętność do nędzy i nieszczęścia, do taniego wina z colą, palmy do smarowania chleba, papierosów poznańskich, sypiania na stole bilardowym w świetlicy dla opalonych wczasowiczów. Pan Pijak przychodzi zawsze inaczej przebrany, zawsze opowiada inną historię, zawsze prosi o papierosy, a twarz ma w koronkach z zaschniętej krwi i ziemi. Ze mną każdy mój pijany, przewrócony w krzaki i przemawiający łagodnym głosem proroka sąsiad z góry chce się ożenić.
Oni to czują, że my do nędzy mamy słabość jak do egzotycznych, zagranicznych krajów, wiedzą, że podrażniwszy ten głód, mogą nas na wszystko naciągnąć, oni mówią nam, że mamy fajne dupy i piersi, i że tak bardzo by nas chcieli.
Stają obok nas w eskaemce i patrząc nam w oczy, walą konia. Bo wiedzą, że o tym marzymy, te malutkie drzwi, to ciasne przejście na drugą stronę lustra, z której w każdym momencie możemy uciec.
Spodnie z dziurą na tyłku, co Dżoen znalazła na przejeździe kolejowym i nosiła całą czwartą klasę liceum, te popisane długopisem nagie i upośledzone psychofizycznie lalki, które ratuję ze śmierci, ze śmieci; lumpeksy, gdzie chodzi się wąchać brud i pot, gdzie jakby całe domy są zdemontowane i powrzucane do skrzyń. Bary mleczne, kasza z gulaszem, aluminiowe widelce i plastikowe noże.
Dwie rozmarzone albertynki na potajemne szepty śmieci na brzegu miasta czające się.

DOROTA MASŁOWSKA
 

ACH, ŻEBY TO

Mama po kryjomu, nocą, z latarką, po jednym zdejmuje ze ścian moje obrazki. Powoli-powoli zaczynają jej przeszkadzać, zaczynają łypać na nią zaropiałymi oczami, zaczynają grozić jej swoimi zakrzywionymi paluchami, przymierzają jej okulary i rzucają w nią papierkami, kiedy śpi taka dobra, jasna, kiedy śni o cukierniczkach i twarzach pięknych kobiet, brzozach i wodospadach.
Te ostatnie obrazki, które zostały, Król Wszy w umarłym świecie, Pan Ptak czytający w gazecie o karambolu na ulicy Tysiąclecia oraz rozkraczone miasto, w którego czerwonej zawartości ktoś grzebie łyżeczką, prowadzą własne, sekretne życie w ścianie przedpokoju. Czasami nocą słyszę dobiegające stamtąd hałasy, to one próbują przebić się przez papier, rozsadzić ramki swoimi korpusami. Mama to słyszy, budzi się i myśli, że to ktoś spuszcza wodę na siódmym piętrze, unosi się, zakłada okulary i szuka tabletki, w szkłach odbija się całe pękające od świateł miasto. Mamo, mamo, to przeze mnie robaki zalęgły się w ścianach, to przeze mnie wiją się i tarmoszą za tłuste włosy, wyciągają przez papier swoje lubieżne, żylaste języki. Mama mówi: weź poszukaj sobie tabletkę i idź śpij albo odkrywa kołdrę i pozwala mi spać ze sobą, do rana wyrośnie między nami pępowina sucha i zdrewniała.
A wystarczy, wystarczy poskrobać palcem, wystarczy, żeby ściana rozsypała się i kopulujące potwory spojrzały nam nieprzytomnie w oczy! Król Wszy śpi skulony w nogach łóżka. Pan Ptak z fotela szeleści gazetą. - Jak będziesz tak czytał po nocach, zepsujesz sobie oczy - mówię mu cicho.

***
Wiosna, pani wiosna przyjechała samochodem, otworzyła drzwi i wystawiła nogę zarośniętą liśćmi. Powietrze różowe i mleczne, na twarzy czuję szorstkie języczki szczeniąt. Rozpięłam kurtkę, rozpętliłam stryczek szalika, pozwalam się lizać temu słodko pachnącemu światłu, pozwalam mu lizać się po twarzy, wkładać sobie do ust język. Otwieram drzwi, otwieram okna i usta, w całym mieszkaniu pali się ostre, tanie światło, miasto jest jak wrzątek dzisiaj, każdy zobowiązał się wyprowadzić przynajmniej jednego rozszalałego, buchającego szczęściem psa.
Dzieci pędzące na hulajnogach z językiem przewieszonym przez ramię, dzieci zjeżdżają z betonowych gór na spodniach.
Ze szczęścia ludzie jedzą niedojrzałe owoce i liście, łapią w usta młodziutkie, twarde jeszcze owady.
- Czy nie pani to narzygała? - mówi sprzątaczka na przystanku autobusowym do siedzącej kobiety, obok której lśni równe kółeczko pomarańczowych rzygowin, i patrzy również na tego pana obok, może czyjegoś męża, przy którym lśni równe kółeczko rzygowin zielonych i szklistych. Ale nie, to nie ja narzygałam, siedzę tu pół godziny, przysięgam, jak siedzę tu, to nie rzygałam, to musiało być narzygane wcześniej.

DOROTA MASŁOWSKA

 

MISS MARTWEGO PODKOSZULKA

Tam pod spodem coś się kręci, coś bulgocze, asfalt na ulicy rozchodzi się w najbardziej nieoczekiwanych punktach, ze studzienek jak płożące rośliny wychodzą brązowe oddechy. Ludzie wypadają z telewizora na dywan i pękają, zostawiając mokre ślady. Na rynku grzmi orkiestra parafialna, czerwoni starcy, opici jak pchły, bębnią w swoje rozdęte brzuchy, na murach pojawiają się linie papilarne pęknięć, drżą szyby w oknach, w kącikach oczu mieszkańców rosną drzewa popękanych żyłek. Kościół pęcznieje w oczach, za chwilę rozrośnie się na całe miasto, szwadrony uzbrojonych zakonnic będą wieszać nam na szyjach różańce, zalepią nas tysiącami warstw ogłoszeń parafialnych, Wanda szepcze z samego dna gardła: Uciekajmy! Uciekajmy!
Biegniemy, stada czarnych, wrzeszczących z bólu ptaków lecą za nami, pokrywając gównem wszystkie dachy. Wzdłuż płotów biegają oszalałe psy, ciągnąc za sobą metry czerwonych, kopcących języków. Na ulicę wyślizguje się z okien blask telewizorów, wszystkie tętnią tym samym rytmem, wszyscy oglądają to samo, kobieta z drugiej strony ekranu pierze sobie majtki z krwi menstruacyjnej. Upierze majtki i zaraz pójdzie z tamtym mężczyzną, będą kopulować szybciej i szybciej, aż wybuchną i odłamki szkła trysną w oczy wszystkim telewidzom. Będą procesy sądowe śledzone przez wszystkie znaczące gazety. Uciekajmy! Uciekajmy!
Wtedy okazuje się, że miasto nie kończy się nigdzie. Mimo że biegniemy bez tchu, wiją się przed nami wciąż te same ulice. Wtedy rękami wygrzebujemy sobie płytkie groby. Grzebiemy się w tej robaczywej ziemi. Pod język wkładamy sobie aviomarin. Zasypiamy.
Następnego dnia wiosna ma podkrążone oczy. Upiła się wczoraj jak świnia, spaliła mnóstwo papierosów, rozwaliła się na ławce w parku, pozwalała psom pieprzyć swoje nogi, pozwalała się całować i obgryzać pijanym mężczyznom o twarzach świecących jak wściekłe, czerwone żarówki. Dzisiaj rano otworzyła jedno spuchnięte, sine oko. Na miasto spadł czarny deszcz. Śmierdzi. Znajduję kawałek mięsa z kością na chodniku i idę, kopiąc go jak kamień. Nie kop kamieni, nie kop kamieni, myślisz, że ich to nie boli? Idę w ziemi, coraz wolniej i głębiej, aż nad chodnik wystaje mi tylko jedno oko i czubek kaptura. Idę w kamieniach wzdłuż torów i gdy pociąg przejeżdża, zawodząc, dzisiaj niskie ciśnienie, więc wydobywa się z niego skowyt, jakby ktoś nadepnął mu na żelazny ogon, jest jakby on przeze mnie przejeżdżał, przez sam środek mnie, a ja wstawałabym, otrzepywała się ze strzępów siebie i szła dalej. Mnie to wszystko boli, samochody rozjeżdżają mnie, ludzie roznoszą mnie pod butami, idą, mamrocząc złośliwie moje słowa wyrwane z kontekstu. Bolą mnie palone papierosy i jedzenie staje mi w przełyku, obrastając różowymi tkankami.
Dlaczego jesteś taka smutna? Dlaczego jesteś taka smutna dzisiaj? Czy coś się stało, czy urodziłaś dziecko? - wkładają mi w usta papierosa i okręcają mnie szalikiem dokoła, dokoła, po same buty, aż nie mogę się ruszyć. Nic, nic, po prostu jestem ostatnio bardzo zajęta, zamierzam podłożyć bombę pod świat, zamierzam to wszystko wysadzić.  

TAKI WRZASK

Czasami po szkole szłam do mamy do pracy je zobaczyć. Na stole leżały zawsze żywe, rozebrane niemowlęta z otwartymi ustami. Nabierały powietrza i przerabiały je na wrzask. Szpatułki drżały w gablotkach, wszystko wpadało w popłoch i uciekało. Niedźwiadki, grzechotki. Bezskuteczna armia prostytuujących się zabawek o zużytych, poprzecieranych wdziękach patrzyła w przestrzeń naderwanymi oczami.
Patrzyłam na te dzieci i myślałam, że można by zainstalować na nich wiatraki, można by zainstalować na nich całą elektrownię. Mogłyby produkować czerwone światło z pachnącego lizolem powietrza. Można by oświetlić całe niebo ich wrzaskiem. Dlaczego nikt jeszcze nie zrobił na tym pieniędzy? Dlaczego Adam Bodor nie opisał tego w swoich książkach? Patrzyłam na te dzieci i zazdrościłam im. - Drogie dzieci - chciałam im powiedzieć z czystej złośliwości. - Wasze argumenty, choć głośne, są bezskuteczne.
Siedzę na dworcu w Poznaniu, w doniczce pełnej śmieci i niedopałków. Są niedojedzone resztki wieczoru, resztki elektryczności, resztki świateł, resztki autobusów i taksówek. Parujące pobojowisko po upalnej niedzieli.
Widzę go, jak wstaje, jak zwiedziony znużonym, magnetycznym głosem dworcowej madame idzie na pociąg. Teraz chcę zacząć machać rękami. Mam tak wysokie ciśnienie śródwewnętrzne, że prawdopodobnie jestem w stanie wzbić się w powietrze. Mam w sobie taki wrzask, jakby dotknięto mnie właśnie trupio lodowatym oczkiem stetoskopu. Mam w sobie taki wrzask, że nie powinno się w pobliżu zapalać papierosów. Sama jestem swoim własnym niemowlęciem. Wpycham sobie do ust sweter, gaszę się nim jak płonący telewizor, zatykam się jak pękniętą rurę, żeby nie zakłócić im tej ich starannie pielęgnowanej ciszy nocnej. Zachowuj się, zachowuj się - syczę. Zachowuj się - szepczę sobie. Inaczej zaczęłabym biegać, przekłuwać im baloniki, obrywać liście, zabijać przechodniów. Tak nie zachowują się bohaterki seriali nadawanych przed północą. Tak się nikt nie zachowuje. Tak się zachowuje pies zamknięty w kolędę w ciemnej łazience. Mam w sobie jeden argument parzący jak alarm w kradzionym właśnie samochodzie, żarzący się jak sygnał karetki. I nikt na niego nie reaguje. Dworzec pali się w ciemności beznamiętnie bladym, chorowitym blaskiem. Wszystkie taksówki ruszają, przepadają w kłębowisku ulic. Zastanawiam się, dlaczego jestem jeszcze na wolności.
- Halo - powiedział ktoś do mnie. - Czy to ty jesteś może Dorota Masłowska?
Musiałam się chwilę zastanowić, która odpowiedź jest bardziej prawidłowa. Zajęło mi to dużo czasu. Wszystko zdążyło pójść, pozamykać budki z jedzeniem, brzęknąć kluczami. - Halo - powiedział ktoś do mnie. Podniosłam twarz i poczułam, że musiał nastąpić wyciek, kilka symetrycznych, zgodnych z normami Unii Europejskiej strumyczków łez zleciało mi po twarzy i roztrzaskało się o chodnik. Zastanawiam się, co musiało się stać z resztą tego wrzasku. Otworzył dyskretne, zdławione filie we wszystkich częściach mojego ciała.  

Swędzenie po utraconym domu

Pamiętam, jak tu przyjechałam w lutym z walizką. Nie było naczyń i nie było czajnika, siedzieliśmy jak zesłańcy na gołej posadzce i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić w tym pustym mieszkaniu, wiatr wiał nam w twarz przez
nieszczelne okna. Domy-widma, autobusy-widma, pojawiające się i znikające w niebieskawych ciemnościach tory tramwajowe. Syberie boisk i iskrzący na horyzoncie supermarket. Ponure bojówki dziecięce na klatce schodowej. Nigdy nie mogłam znaleźć włącznika od światła i obmacywałam ściany w poszukiwaniu za każdym razem bardziej nieistniejących drzwi. Przeważnie zamykałam wszystkie zamki i miałam wrażenie, że nie ma nigdzie żadnego miasta, nie ma żadnej ulicy, żadnej kamienicy i mieszkańców, że wpadłam w jakąś czarną dziurę, ślepą plamkę i siedzę teraz, układając wokół siebie drobiazgi z torebki. Że wynajęłam sobie sześćdziesiąt metrów kwadratowych czyśćca do uprawiania ciemności, pozawieszałam ubrania na wieszakach, przywiozłam sobie szczoteczkę do zębów, krem i będę tak siedzieć, znosić wydmuszki, popijać surową wodę z kranu. Wszystko wydawało mi się sfingowane, przeglądałam swoje książki i dziwiłam się, że ciągle występują w nich ci sami bohaterowie, a nie jakieś ich dalekie kserokopie, przeglądałam gazety i dziwiłam się, że premier i prezydent, i że zdarzenia mimo wszystko zachowały jakąś szemraną ciągłość.

Stopniowo nabrało śladów i odcisków palców. Zdarzenia zaczęły pokrywać podłogę i siedziska krzeseł plamami po herbacie, kawie, ziemi i krwi. Goście zaczęli masowo porzucać parasole i pojedyncze, bezpańskie skarpetki, rękawiczki, drobinki śliny. Znalazłam pod oknem kilka klamerek. Sztućce z baru mlecznego, koń bez biegunów znaleziony na ulicy, portret grobowy nieznanego przodka wywleczony ze śmietnika. Sekretne porozumienie z mrocznymi, papierosowymi sprzedawczyniami z geesu i laurki erotyczne od okolicznych nurków. Drobne kradzieże w supermarkecie, mała wojna podjazdowa z sąsiadką. Niema współpraca aprowizacyjna z bezokimi kotami w ogródku.
Ponurzy, analfabetyczni dilerzy, małoletnie, zdeprawowane lesbijki, szwedzka telewizja napastowana przez chłopów polnych (Fajny koń, nie? Fajny koń), antyglobaliści, dziennikarze, poeci, arystokraci. Jak w barze mlecznym, wszyscy pili z tych samych, rzadko mytych kubków i jedli tę samą mrożoną pizzę. Panowie prosili panie, panie prosiły panów. Na parapecie gniły owoce egzotyczne i kupione w napadzie fantazji w sklepie nocnym ziemniaki.

I zaraz muszę stąd się wyprowadzić. Kiedy w każdym pokoju stacjonuje armia moich rzeczy, śladów, skrzydlatych karteczek ze złapanymi w przelocie słowami, ziemi, niedopałków, butelek, kwitnących szklanek. Teraz trzeba to zwinąć, zeskrobać, podpalić, właśnie kiedy zostało przeze mnie adoptowane i opatrzone pieczątką z moim nazwiskiem. Zlikwidować ten oddział furiatów, zdezynfekować przestrzeń tak, żeby była gotowa na przyjęcie nowych, cudzych, czekających w kolejce zdarzeń. Właśnie kiedy szczoteczki do zębów całego społeczeństwa zaczęły się między sobą rozmnażać i wypuszczać młode.
 

WIDOK Z POKOJU BEZ OKNA

Plaża, frytki, śmieci, kiełbasa z grilla, fajerwerki pastewnego szczęścia, idziemy z Marcinem Cecko wzdłuż torów tramwajowych jak dwuosobowy tramwaj i siadamy na betonie na każdym przystanku, i jestem skłonna kupić sobie ze szczęścia jakieś kwiaty czy gałęzie, czy chociaż liście, żeby jeszcze bardziej się cieszyć, w zimnym piwie odbija się całe niebo, wżynająca się w nie piłka, linie wysokiego napięcia, jasne fusy chmur i jest, jakbyśmy pili z brązowych butelek słodko-gorzkie, pieniące się światło, puszczali złote bańki z ust. A potem gubię klucze w piasku, nic się ze sobą nie zgadza, scena została przebudowana, zmienili się opaleni statyści, okazuje się, że nie wiemy nawet, którędy tu przyszliśmy, i nagle zostajemy zamknięci na wolnym powietrzu, wszystko, morze, parki, kina, sklepy są nasze poza wydzielonym, zamkniętym na zgubione klucze skrawkiem. Musimy pojechać do teatru, żeby przespać się w ciepłych od szeptów i oddechów ciemnościach, a kiedy zasypiam, piłka wypada mi z rąk i toczy się gdzieś pod spód. Wszystko jest coraz bardziej tajemnicze i nienawidzę wszystkich przechodniów za to, że mają kluczę od swoich mieszkań i pieszczą je w swoich kieszeniach, a nam kończą się pieniądze i papierosy, czerwona oranżada, telefony do ślusarzy, którzy nie reagują na nasze erotyczne, przymilne telefony, kończą się wszystkie możliwości i o pierwszej w nocy trafiamy pod ciche, pogaszone mieszkanie.

- Jakbyście mi dali coś, to ja bym to rozbił - mówię, pozorując mężczyznę.
Tłuczenie okien we własnym domu jest przeżyciem mistycznym. Wyrywa się z ziemi kostkę brukową, cegłówki, kawałki meteorów i rzuca się, i żeby powstrzymać atmosferę powstania warszawskiego, woła się słabo "Żydzi" albo "śmierdzący Chińczycy". Stoimy, rzucamy, a ulica to automat do gier, każdy rzut powoduje efekty specjalne, jak padający śnieg łapany w usta, a okna kamienic za każdym razem rozbłyskują nową eksplozją świateł.

Wreszcie słyszymy decydujący jęk, okno pokrywa się pajęczyną pęknięć i szkło leci jak deszcz monet, wygraliśmy, Marcin włazi, zapala światło. W rozdziawionej, szczerbatej paszczy szyby ukazuje się białe płótno z girlandami mojej krwi.

- Kolega ci się nie zabił?- mówią zza moich pleców bezszelestni policjanci polscy w firmowych kombinezonach z gumową pałką wezwani przez śledzących wszystko przez okna telewidzów, a ja nie umiem wytłumaczyć im, że to tylko taka nowoczesna zasłona o charakterze osobistym. Są nieczuli na przejawy sztuki w moim mieszkaniu, chodzą, starając się o nic nie wybrudzić, i patrzą na siebie wymownie, czego nauczyli się na kursie, jak postępować z psychicznymi. Chcą nas aresztować, policja polska literaturę polską, nie chcą od nas autografów, nadają tajne zaklęcia do walkie-talkie, grożą nam pałką, bo przerwaliśmy im kolę i kanapkę, wy nam pod górkę, to my wam też pod górkę - mówią filozoficznie, patrząc w chłonne, czarne niebo. Wreszcie odjeżdżają, ciągnąc za sobą świetlisty smród, a my siedzimy w szczerbatym mieszkaniu, milcząc jak rozwiedzione małżeństwo, i iskamy apatycznie szkło z pościeli. Teraz okna już nie ma, w domu jest dziura, do domu wieje wiatr, czynniki środowiska wewnętrznego przenikają bez żadnych ograniczeń, kwiaty, polemizujące się staruszki. Leżę w resztkach szkła i mocno oddycham.

 

"ŻYCIE PODRÓŻNE DOROTY M."


Procentowo większość życia spędzam w pociągach relacji. Pociągi relacji rozpięte są między miastami całej bożej, higienicznej Europy. Pastewny przepych pociągów węgierskich albo lotniczo ascetyczny pociąg TGV pędzący szeptem między Paryżem a Lille. W pociągu węgierskim usługuje mi rumiany lokaj chłopskiego pochodzenia, oświetlając mi pozłacanym świecznikiem jednorazowe, zdrowotne pieczywo ze sklejki. W bezszelestnym, aseptycznym pociągu francuskim irański, promienny jak Stalin pisarz czyta książkę, w której zamiast liter są fabrycznie zabite mrówki. W paryskiej kolejce podmiejskie Murzynki opuchniętymi ustami szepczą obcojęzyczne, tropikalne różańce. Dworce też są inne, higieniczne. Bezdomni wyłapani i osadzeni w stosownych schroniskach. Śmieci są ładne, barwne i poruszają się parami jak zdalnie sterowane. Można by przywozić je do Polski i sprzedawać za pieniądze.
W samolotach panuje kosztowna, zdezynfekowana uprzejmość rozdawana hojnie razem z pogryzionym starannie i opakowanym każdy kęs osobno jedzeniem. Stewardesy są wszystkie tej samej jasnej i przejrzystej rasy i uśmiechają się słonecznie samymi ustami, z profesjonalną czułością owijając mnie w firmowy kocyk. Jest to piękny, lśniący, przetarty spirytusem świat, gdzie ludzie bogaci mogą nareszcie pobyć przez chwilę sami ze sobą, nienarażani na przykrości ze strony brzydkich zapachów, niełapani za nogawki spodni przez wychudłe pożydowskie rączki, nieszantażowani piekłem. Perfumy, alkohole i lalki mazowieckie w korzystnych sklepach bezcłowych. Promocje. Okazje. Nagrody.
Z "Życia seksualnego Catherine M." zapamiętałam tylko to zdanie o pociągach, że jazda pociągiem jest odmianą niebytu. I rzeczywiście tych pięknych, bezszelestnych, proeuropejskich podróży prawie się nie zapamiętuje, są nieskażone, czyste, wchodzi się z jednej strony, gładko jak w teleport, je się symetryczne, podzielone na cząstki truskawki i zaraz jest się po drugiej stronie. Podróże po Polsce natomiast są odmianą bytu, i to bardzo skondensowanego, podróże polskimi pociągami marki ekspres albo o innej szumnej nazwie posiadają tak wysoki ciężar gatunkowy, że gdy wysiadam, czuję się, jakbym przeżyła tam właśnie całe swoje życie łącznie ze śmiercią i wiecznym potępieniem. Może tak właśnie wygląda piekło, wypuszcza się liście w asyście emerytowanego, klimakteryjnego małżeństwa wymieniającego jak paradontyczne pocałunki jajka na twardo, owinięte w papier śniadaniowy butelki i wyzywające stwierdzenia: "Ja mam gazowane", "A ja mam lepsze: niegazowane". "Lubię trochę takie bardziej gazowane". "A ja lubię jeść". W korytarzu chorobliwie kontaktowy Chilijczyk zaciekle częstuje mnie trawą. Dwoje złych chłopców opatrzonych zestawami podbitych oczu i guzów pije wódkę i z nostalgią wspomina, jak pojechali do Kenii, żeby palić browna w jaskini. Nie mogę otworzyć oczu, bo za każdym razem słyszę: "A ty jak spałaś, to śpij" albo "Jesteś ładna, tylko głupia jak lewy but. W życiu nie przeczytałem żadnej książki i też jestem zadowolony". Spędzam tak przynajmniej osiem godzin w tygodniu i możliwe, że nigdy nie wrócę już do siebie.

 

SZALEŃCY POLSCY W OBRAZKACH

Wczoraj spotkałam nową wariatkę do kolekcji. To mnie już wcale nie dziwi, my, psychiczni, rozpoznajemy się od razu, jak Żydzi w obcym kraju. Myślę, że kiedyś napiszę sobie taką książkę na własne potrzeby: przewodnik po wariatach polskich z rozkładaną mapą i kolorowymi ilustracjami i aneksem "Wariaci zagraniczni". Myślę, że znam przynajmniej kilku. Mają te swoje międzynarodowe, krystaliczne, wszystkowiedzące oczy zarzynanych niemowląt i dają mi do zrozumienia w tajemniczych językach, że już się znamy, spotkaliśmy się pod spodem i całowaliśmy się.
Siedzę sobie na ławce o pierwszej w nocy i już z daleka ją widzę, jak wysiada z ostatniego autobusu, a jej proroctwa wprawiają w popłoch pasażerów, którzy rozpełzają się przed nią jak robaki od zapalonego nagle światła. Od razu wiem, że przyjdzie do mnie, my, psychiczni, znamy się od dawna, mamy się nawzajem na czujnikach, wymacujemy się w ciemności jak żyły wodne. Na tej ulicy nie pali się ani jedna zapałka, ale wiem, że zaraz namierzy mnie na swoim chorobliwym radarze i dopadnie. I już mnie ma, już mi opowiada swoje życie, począwszy od wrażeń z własnych narodzin, a ja wszystko rozumiem. Podaje wszystkiego kilka wersji do wyboru, żebym wybrała sobie najlepszą według własnego gustu.
Raz jest bogata i nieszczęśliwa, musi doglądać kafelków i wszystkiego pilnować, by nie pokradli, a raz jest biedna, całkiem odwrotnie niż jej siostra, ma mieszkanie ciche, czyste i wypoczynkowe jak mysz. Odprowadzam ją kawałek i we wszystko jej wierzę, ponieważ my, psychiczni, nie mamy sobie za złe, że rzeczywistość występuje w tak wielu odmianach, a wszystkie są tak samo prawdziwe i występują równolegle, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Wreszcie łapie mnie za obydwie ręce i przybliża swoją twarz do mojej, jakby chciała mi wepchnąć język w usta, co też bym jakoś jej przebaczyła, tylko dlatego, że jesteśmy tej samej narodowości psychicznej.
- Jesteś, dziewczyno, inteligentna - szepcze mi prosto do ust - ale nieszczęśliwa. Masz to napisane w oczach, ból. Dusza cię boli. To słychać w twoim głosie, dławisz się od bólu. Śmiejesz się, ale tutaj - tutaj popukała mnie fachowo w klatkę piersiową - tutaj masz ranę i krew. Ja to wszystko słyszę i widzę, mnie nie oszukasz. Dobry Bóg powinien się tobą zająć.
Mówiąc to, rzuciła mi się na szyję i ucałowała mnie w oba policzki. Czułam się bardzo dziwnie i całą drogę powrotną trzymałam się za serce. Nikt wcześniej nie poinformował mnie, że jestem tak bardzo nieszczęśliwa. Teraz dowiadywałam się tego nagle i od przypadkowych osób i poczułam, że otoczenie ukrywało to przede mną jak straszną, o wieloczłonowej nazwie chorobę, i tylko ta przypadkowa koleżanka umysłowa spotkana nocą miała odwagę mi to powiedzieć.
Szłam strasznie oszukana i jak odrzucone oświadczyny przypominały mi się wszystkie te chwile ostatnio, kiedy śmiałam się jak głupia, głaskałam psy i robiłam te wszystkie żenujące rzeczy, jakie wykonuje się w przekonaniu, że jest się szczęśliwym, a wszyscy patrzą, jak się starasz, i ocierają łzę, bo wiedzą, że pozostały ci trzy dni życia i dobry Bóg grzeje ci łóżko.
 

ŹLE SIĘ CZUJĘ

Najpierw należy wybrać z zestawu dostępnych wydarzeń jakieś mało rażące. Nie za duże i nie za małe, i nie żadne drastyczne, żadna śmierć, żadna krew, żadne mięso, żeby nie popaść w niepotrzebny gotyk i istotę wszechrzeczy. Żadne kwiaty i ptaki, żadnej przyrody, żeby nie było zbyt oazowo. Żadne lesbijki, żeby nic za bardzo nie uważać i nie angażować się niepotrzebnie, kiedy nie jest się zaangażowanym. Nic osobistego, żeby nie pokazywać majtek do kamery, ponieważ jest to nieopłacalne. Nic zbyt prawdziwego, żeby nikogo nie urazić. Nic o mężczyznach, żeby nie zwerbowały mnie feministki. Czarne paski na oczach osób występujących w programie i pierwsza litera z wymowną kropką zamiast nazwiska. Co tydzień siadam i piszę wypracowanie na temat: życie osoby, którą uważam, że korzystnie by było, żebym była, mętny, starannie obliczony roztwór o trudnym do powiedzenia, niewystępującym w przyrodzie kolorze.
A dopiero przedwczoraj siedziałam gdzieś z kolegą, to było studio nagraniowe, jakaś klaustrofobiczna, ciasna jak betonowe oczko piwnica, i nie spaliśmy już trzydzieści kilka godzin, a to, co zjedliśmy kilka dni temu, wspominaliśmy z rozrzewnieniem jak dzieciństwo. Swoje narządy wewnętrzne przechodzące bunt młodzieńczy popijaliśmy wódką z butelki, żeby nie uciekły. Najpierw była godzina druga w nocy, potem była trzecia, a potem wzięłam cudzy parasol i uciekłam na ulicę. Myślałam o tym, w którym kierunku jest Gdańsk, ale niezbyt starannie, raczej skupiałam się ogólnie na samej czynności uciekania, bo myliły mi się kroki. Dogoniono mnie i zaciągnięto z powrotem. "Tak sobie tylko spacerowałam" - powiedziałam ze skruchą i rozpłakałam się. Brakowało mi tylko obuwia zamiennego w woreczku. Nie płaczę, samo się płacze - płakałam. Potem zaczęłam się śmiać, bo właściwie nie robiło mi to różnicy, a zdecydowanie było bardziej estetyczne i koleżeńskie. Śmiech sypał się z ust jak gruz. Skorupka pękła i ciekłam na wszystko wokół niezaczepiana, powodując konsternację publiczności.
Jestem pewna, że długo już mi ten cały makijaż nie pociągnie, nastroje są schyłkowe, ogólnoeuropejska twarz odłazi na brzegach. System nerwowy regulowany usilnie jak wylewająca rzeka wychodzi od czasu do czasu przez sobie tylko znane szpary w zabezpieczeniach. Mój cień mi dogryza jak złośliwe rodzeństwo. Mój cień mnie bije, zabiera mi te wszystkie niezbędne do estetycznego, kulturalnego życia rekwizyty, torebkę, puder, chusteczkę, widelec.

FATAMORGANA

Byłam z Albertem w Sopocie na Björk i widziałam tylu ludzi, że mam dosyć przynajmniej do końca tygodnia. Nie wiem, ilu ich dokładnie było, ale bardzo dużo. Stałam przy barierce i czułam się jak w kąpieli ludzkiej. Mimo to byłam wzruszona. Björk była piękna jak dmuchany anioł ludzkiej wielkości i na jej widok byłam bliska nawet popuścić kształtną, bałwochwalczą, świadczącą o wrażliwości na sztukę łzę, ale wpijały się we mnie dwie duże dziewczyny z jakichś starszych klas. Bałam się odwrócić, bo ich wielkie łby kołysały się nade mną jak dwa bezokie, zaciekłe radioodbiorniki. Wobec ich obsesyjnych relacji scena wydawała mi się odległą, wielokrotnie skserowaną fatamorganą, wzdłuż której w przystępnym tempie sunęły głośne, nieznoszące sprzeciwu napisy: "Ładna", "brzydka" i tytuły piosenek.
Przedtem występowała Peaches. Cały czas bezskutecznie usiłowaliśmy się upić zielonym, fałszywym napojem, w który zainwestowałam wszystkie swoje pieniądze.
Peaches wyglądała jak śmiercionośna sekretarka szatana z niemieckiego filmu porno. Miała lśniące skórzane kozaki i, sapiąc: "Help me, help me", zlazła ze sceny wprost w ramiona zdezorientowanego ojca dzieciom w żółtym sztormiaku z napisem: "Agencja Ochrony Patron". Popijała z buteleczki sztuczną krew i popluwała na publiczność, włożyła sobie mikrofon w usta i chrząkała jak świnia. Wszystkie dziewczyny patrzyły na nią zazdrośnie i myślały o tym, że zmarnowały życie na czasopisma, jedzenie nożem i widelcem i higienę osobistą.
Na plaży stacjonowały oddziały zawistnych ludzi, którzy nie mieli biletów i rzucali kamieniami w ochronę.
Mieliśmy ze sobą grupę chorobliwie pogodnych Japończyków, jeden nazywał się Mao, a pozostałe Kori i Adzinoko albo coś podobnego. Zaciekle częstowali nas swoim styropianowym, zalatującym tajemniczą rybą jedzeniem. Myśmy z Albertem potajemnie poszli do budki i najedli się parówek z salmonellą, była ciemna noc i przed budką trzy dziewczyny do wzięcia na zwichniętych obcasach zapalczywie pożywiały się podobnymi parówkami, a salmonella iskrzyła w ciemności na papierowych tackach.
Kiedyś przyjechała do mnie pewna Niemka Dorin i zamęczałam ją pytaniami, czy w Niemczech też jest salmonella i czy też wszyscy sikają do morza. Odpowiadała towarzysko, że tak, ale wydawało mi się, że kłamie, żeby nie ujawnić swojej higienicznej niemieckiej wyższości i nie prowokować konfliktów. Cały czas nęciło mnie, żeby w odwecie zapytać też o to mydło i abażury i ostatecznie skończyć z tą wzajemną polityczną poprawnością, ale była miłą dziewczyną i trudno mi było się zdobyć wobec niej na taki fundamentalizm.
Było tam bardzo dużo ludzi, a kiedy koncert skończył się, rozpełzli się szybko jak obywatele upadłego państwa. Na deskach została tylko gruba warstwa łuski plastikowych kubków po zielonym, o dalekim powinowactwie z alkoholem napoju i obgryzionych kolb kukurydzy. Wtedy podobało mi się najbardziej. Ojcowie dzieciom w żółtych sztormiakach pozwijali kable na szpulki, odjechały wozy i nie został nawet głupi ślad.

 

GŁÓWNA NUTA: LIZOL

Jest sam środek lata, bloki łuszczą się na słońcu. Fałszywy wiatr, ciepły i żyjący osobnym życiem. Jakby pies oddychał ci w twarz. Ciepłe lody. Morze się zalęgło. Sinice patrzą mętnie malutkimi oczkami. Oni to zrobią z każdym twoim marzeniem. Zamiast szklanki wody poplują ci do buzi ciepłą, pieniącą się, brązową śliną.
Włażę w to szambo po pas. Nie wolno się kąpać, nie wolno się kąpać, zakaz, zakaz - wrzeszczą za mną dzieci zawistnie.
Żywy, zielony, parzący jęzor miłośnie oblepia mi uda. Z plaży machają do mnie czerwone flagi jak pożegnalne ręce. Dzieci nieruchomieją na brzegu ze zwojami wodorostów w dłoni.
Nocą dostaję od Wandy esemesa, że Jakub w szpitalu i mam przyjechać kupić mu paczkę chipsów i udzielić sakramentu pocieszenia. Wanda kiedyś nakłamała mi, że zmarł jej pies, a ja cierpiałam za tym jej kulawym szczerbatym psem, jakby stało się to naprawdę.
Jadę do Wejherowa. Idę do szpitala na skróty przez podmokłą łąkę koło lotniska.
To jest szpital, gdzie się urodziłam. Poznaję ten smród. Gdyby komponowano na mój temat perfumy, to byłaby główna nuta: lizol. Znajduję jego nazwisko na tablicy. Leży na oddziale ortopedii i traumatologii, prawdopodobnie zaliczając się bardziej pod traumatologię. Ma strzaskane obie nogi.
Jakub waży ze dwadzieścia, może trzydzieści kilo. Zwężył się jakoś od słońca. Leży, a przed nim leżą jego zabandażowane do kupy nogi. Czeka na operację. Ostatnio nawet myślałam o tych jego nogach. Przypomniało mi się, jak podciąga nogawki spodni i każe mi pomacać piszczele grubości ołówków.
Najbardziej się przestraszyłem, że już nie jestem nieśmiertelny - mówi cichutko. - Myślałem, że to nic nie jest i do Woodstocku przestanie boleć. A było tak fajnie, ruchaliśmy na kasę burżujów, pełno kasy.
Leży obłożony słodyczami, których nie je, jak zwiędła choinka. Wyrasta z niego kroplówka. Bezgłowa koleżanka. Łysa śpiewaczka. Wokół drobi pięciu połamanych inwalidzkich mężczyzn. Wstaję od czasu do czasu i im robię jakiś dobry uczynek, dolewam mleka do kawy, różne nieznaczne rzeczy, które nie liczą się do zbawienia. Rozmawiamy szeptem o literaturze i innych palących, niecierpiących zwłoki kwestiach. Pada deszcz i w radiu lecą same rozwodnione miłosne piosenki, Beata Kozidrak, De Mono, jak na dyskotece w podstawówce. Najchętniej położyłabym się obok Jakuba. Zdjęła sobie głowę z szyi i zasnęła. Będzie jeździł na wózku. Złe dzieci będą za nim biegać i rzucać kasztanami. Ponurzy lekarze obetną mu włosy do skóry. Pada deszcz i światło jest zgaszone, na szafkach zwiędłe kwiaty. Przeglądane beznamiętnie, nieaktualne czasopisma. Jak w czyśćcu jest.
Wychodzimy z Wandą zapalić. Pouszkadzani ludzie z pozaklejanymi oczami krążą wokół nas jak muchy zabite gazetą. Wanda pokazuje mi złamanego zęba.
Będę jak piosenkarka z Blue Velvet. Żeby chociaż jakiś inny, ale nie jedynka - mówi. Jak dostałam, to cały czas się za niego trzymałam, żeby się okazało, że to się nie stało.
No bo to jest taki narząd, który nie odrośnie - mówię, macając się po własnych zębach.
Nie trzeba było wychodzić z domu.







 Stężenie upadku

Kiedy wracałam z wakacji pociągiem, raz po raz ktoś, przechodząc przez przedział, głaskał po głowie i nazywał po moim własnym wyświechtanym nazwisku, i już potem cały czas mi się śniło, że jadę tym pociągiem, ale jakoś tak inaczej, jakby wierzchem, że zaraz spadnę jak porcelanowa figurka z meblościanki, i słyszę, jakby ten sen wymyślił zły pisarz na potrzeby jakiejś nieudolnej bohaterki: to jest masłowska, to jest dorota masłowska, wiesz, dorota masłowska, wojna polsko-ruska, wiesz. I jeszcze tego samego dnia stężenie upadku przekroczyło moje osobiste możliwości.
To się wszystko stało z pomocą Kuby Wandachowicza, głównego promotora "generacji nic". Kupiliśmy sobie butelkę wódki jak pocisk i pełno parówek, podeszliśmy do jakichś starszych panów o kulach, co suszyli się na murku przy śmietniku, patrzyli mętnym okiem jak pływający w zupie łeb karpia i popijali tanie wino.
- Kategorycznie nie wolno tu siedzieć - powiedzieliśmy. Nie wiem, co to jest za państwo, w którym ludzie wierzą w takie rzeczy. - A to dlaczego niby nagle nie wolno? - A bo tak się składa, że właśnie nie wolno. Nie wolno to znaczy nie wolno. Nie wolno to znaczy, że panowie zasłaniają mieszkańcom widok z okna. A jakby tak każdy sobie wziął usiadł i siedział? Można się przejść, można pospacerować. Ja bardzo panów proszę, żeby nie było potem awantur, rozczarowań.
Obok własnym życiem pulsował od much wielki śmietnik. - Tu turyści przychodzą z Niemiec zwiedzać nasz kraj - powiedzieliśmy chłodno.
- Ale ja tu siedzę już 50 lat, zanim to całe świństwo pobudowali, i komu to przeszkadza? - Jak to komu, to wszystkim przeszkadza, ludzie walczą o normalność, kupują sobie różne samochody, chcą w spokoju oglądać telewizję, a panowie wszystko to bezwzględnie, bez żadnej nawet dla nich empatii niszczą.
Argumenty były niepodważalne, równie dobrze moglibyśmy wyperswadować nimi życie komukolwiek. "Idź do dzieci, okrzycz je, że śmierdzą mlekiem" - powiedział mi ktoś potem. A oni tłumaczyli się cicho jak słabi uczniowie, kuląc ogony, byli bliscy dygania i salutowania. Byli starzy, zmęczeni i bardzo się bali naszych niepodważalnych argumentów.
Wreszcie Wandachowicz powiedział coś najgorszego: - A pan tu jeszcze z tą kulą, no, dałby pan spokój, z kulą wychodzić na dwór - i wtedy zrobiło się schyłkowo, bo ten staruszek powiedział i widać, że to było zdanie już używane: - Chodzę z kulą, no chodzę, no co mam zrobić, jak mnie bolą nogi.
Wtedy poszliśmy, ale wyglądali, że jeszcze pięć minut i by poszli, i pozbierali papierki z chodnika. Było to najgorsze, co zrobiłam w życiu.
Podałam się wtedy do dymisji. Chciałam, żeby nas aresztowała z tego świata policja i zabrała nam sznurówki z butów.

Przytaczam to zdarzenie, bo myślę, że to właśnie wtedy jałowość przybrała graniczne wartości. Powoli się z Państwem będę żegnać i dziękować za uwagę.
Chodzi mi właściwie o to, że ugryzłam się w ogon, i nic tam nie było specjalnego nawet; powietrze, szelest spadających papierków. Kraina Pazłotka ogłasza tymczasową niewypłacalność i przesyła z pociągu pocałunki do swoich ponurych wierzycieli.

ROBACZYWA PODSZEWKA

Byłam kiedyś, kilka lat temu, w Rumunii. Był to kraj jakiejś ponurej turystyki, której oddawali się jego mieszkańcy. Wszystko wędrowało, ludzie jechali na wozach, a wokół nich jak demony kłęby głodnych, parzących się jedne z drugimi psisk. Tak to pamiętam. W te dni ciągle padał deszcz. Pół kraju to były pola. Od czasu do czasu pośrodku pola siedziała stara baba pilnować. Nad głową trzymała w wyciągniętych rękach siatkę foliową przed deszczem.
Pamiętam to wrażenie, że życie tam nie jest stacjonarne, nie ma osiedli, domów, kościołów, tylko wszystko przemieszcza się bezwładnie w jakimś odmęcie, eskortowane przez kłębowiska psów.
Przypominam sobie to z okazji "Sercątka" Herty Müller* i nie jestem pewna, czy są to moje prawdziwe odwewnętrzne wspomnienia, czy to po przeczytaniu tej książki jestem skłonna z całym przekonaniem dorysować jeszcze do nich czołg i pustoszące stacje benzynowe diabły jako ssaki lądowe w środowisku naturalnym.
"Podczas modlitwy wszyscy się drapią, pisze Lola w swoim zeszycie. Zawsze w niedzielę szła rano do kościoła. Także ksiądz się drapie. Ojcze nasz, któryś jest w niebie, pisze Lola, a pchły są w całym mieście".
Ta książka jest napisana, jakby mówiło grubym głosem jakieś smutne, zwyrodniałe, nadmiernie widzące dziecko. Zdania krótkie, proste i niewzruszone jak komunikaty na dworcu, a jednocześnie tak poetyckie, że można by je wszystkie podkreślić ołówkiem. To, co się dzieje, jest upiorne, ale to nie jest onanizujący się koszmar w stylu Nicka Cave'a, tylko koszmar ascetyczny i komunistycznie zgrzebny, mało spektakularny i codzienny. Krew pita z filiżanek przez pracowników rzeźni, świńskie ucho przyszyte do prześcieradła, dziewczyna wieszająca się w szafie na pasku od sukienki koleżanki. To są dla mnie prawdziwe zdarzenia tej książki, ja bym tak ją streszczała. To jest ciche i skromne piekło w obrazkach. Wszystko, co się dzieje, skierowane jest w dół, dzieje się tylko po to, żeby skończyć się źle i żeby było jeszcze gorzej.
Rzadko zdarzają się tak perwersyjnie ponure książki. "Sercątko" jest trochę jak "Sklepy cynamonowe" wywinięte na lewą stronę, na jakąś poprzecieraną, niedożywioną, robaczywą podszewkę. Obfitość i płodność przybierają w nim znak ujemny, rozjuszonej w płodności Tłui odpowiada gwałcona przez robotników i dorocznie zachodząca w ciążę karlica, trzepoczącym oczom Adeli - malowane sadzą, kruszące się rzęsy dziewcząt z akademika.
Opowieść kołysze się pomiędzy upiornym realizmem a jakimiś onirycznymi obrazkami z dzieciństwa. Jakby narratorka zamykała oczy i ryglowała się przed rzeczywistością, a w środku nie znajdowała wcale schronienia. "Ojciec trzyma cmentarze w dole szyi, tam gdzie między kołnierzykiem koszuli a brodą znajduje się grdyka.[...] Dlatego dziecko zjada później wszystkie śliwki z kieszeni. Każdego dnia, kiedy ojciec patrzy na dziecko, skrywa ono w brzuchu prawie już drzewa. Dziecko je i myśli, że to po to, żeby umrzeć".
Przed emigracją do Niemiec Herta Müller nie miała w komunistycznej Rumunii możliwości publikacji - i uważam to za słuszne ze strony władzy - to, że ludzie rodzą się i żyją w piekle, to nie znaczy, że powinni od razu o tym wiedzieć.

*Herta Müller "Sercątko", przeł. Alicja Buras, Czarne, Wołowiec 2003

UTRACONA CZEŚĆ ADRIANNY B.

Państwu, którzy na łamach "Super Expressu" obnażyli ponure nadużycia finansowe aktorki popularnej Adrianny B., sugeruję, aby z własnej nieprzymuszonej woli jak najszybciej się zwolnili i udali na wyprawę w poszukiwaniu wiecznego potępienia.
Wszystko widziałam wczoraj w telewizji, pokazywali na wszystkich kanałach. Adrianna B., pozornie przyjemna i pozornie utalentowana aktorka polska, została złapana za rękę na przykrych malwersacjach. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego przez chwilę chciałam zasłonić ekran kocem albo żeby rodzice przyszli mi zatkać oczy. Ale to szybko przeszło, a potem były te wszystkie przyjemne uczucia z elementami ekstazy, jakie budzą zawsze publiczne egzekucje.
Chciałabym wyłączyć telewizor, tak jak zamyka się drzwi od nieswojego pokoju. Ale szybko wyobrażam sobie, że w całym budynku, w całym mieście i wszędzie, okna pulsują od tego samego programu. Ktoś włożył nogę między drzwi, teraz każdy może popatrzeć. Piekło nadaje swój sygnał w wolnym kraju, piekło drukuje swoje komunikaty w wolnej prasie. Strużki śliny wsiąkają w tapicerkę, z cichym szelestem rosną paznokcie do drapania ekranu. Nie chodzi przecież o żadną prawdę, która przypuszczalnie jest czarno-biała i wodnista, chodzi o tę jej ulepszoną, genetycznie modyfikowaną wersję, technikolor i efekty specjalne. Nie dość, że ponure fakty mówią same za siebie, to jeszcze faktom podpowiada "Super Express". Popularna aktorka Adrianna B. pożyczała w latach 2002-2003 pieniądze od szatana. Do dzisiaj ich nie zwróciła. O tym było w telewizji, w gazecie, więc temu już nie da się zaprzeczyć.
Strużki śliny ciekną po posadzce na klatkę schodową, gdzie łączą się w sporą, o rwącym nurcie rzeczkę płynącą instynktownie do Warszawy. Przypadek Adrianny B. świadczy tylko o tym, co zawsze przyjemnie jest się dowiedzieć - cechy takie jak: uroda, popularność, pieniądze nie oznaczają wcale żadnego szczęścia. Lepsze są cechy takie jak: uczciwość, czystość moralna, własny skromny, ale działający telewizor. Niby była taka ładna, teraz wcale nie wygląda dobrze, bez makijażu, z garbem, chorobliwa.
Gdyby to chociaż było mniej absurdalne. Ale te ujęcia z ręki, zbliżenia na cienie pod oczami, ta niemożliwa do prześledzenia fabuła zbudowana przede wszystkim na tajemniczych słowach "weksle", "pieniądze" i "podpisać", wpędziło mnie tylko w paranoję i w przebitki z "Utraconej czci Katarzyny Blum" Heinricha Bölla. Co kilka tygodni telewizja i prasa szykują kolejny sequel, kolejną rodzimą, pastewną wersję, kolejne złe tłumaczenie. Wydaje mi się wtedy, że "Super Express" to nie jest żaden szmatławiec, tylko ponadczasowa ponura właściwość duszy ludzkiej. Że "Super Express" to taka cecha charakteru.  

AUDYCJA Z GROBU

To, co myślę na temat "Turn On the Bright Lights", jedynej płyty zespołu Interpol, która wyszła z pół roku temu, może być niedorzeczne, bo mam bardzo chorobliwy stosunek do muzyki, słucham przeważnie tylko jednego rodzaju muzyki - słucham tylko Sonic Youth. I o ile przez około pół roku marzyłam o zostaniu Kim Gordon, to od dnia, kiedy w złowieszczej paczce przyszło do mnie "Turn On the Bright Lights", postanowiłam, że moim aktualnym marzeniem jest bycie Paulem Banksem z zespołu Interpol.
Ta płyta jest taka, jak napisała w "Muzie" Maria Pachnicka - zaginione piosenki Joy Division. Albo cień rzucony przez nich na zmanierowany Suede. Albo ukrywany długo przed opinią publiczną fakt, że Jim Morrison, zanim został zdeklarowanym grafomanem, nagrywał w piwnicy z zespołem Bauhaus. Albo coś jeszcze innego.
Paul Banks jest, jakby umarł i nadawał audycję z grobu. Ma piękny, prawie operowy, pęknięty głos, którym śpiewa przez warstwę ziemi. Wreszcie mój niezdrowy zachwyt budzą teksty, które powinny zostać wywiezione do Sevres w celu stanowienia wzorca piosenek o miłości. On śpiewa takie rzeczy jak "I wish I could eat the salt off of your lost faded lips". Piękne wypadkowe między świńskim różem listów miłosnych a rachitycznymi stwierdzeniami, które wypowiada się drżącym głosem.
Ta płyta należy do mojej ulubionej odmiany muzyki, w której pozorna energia, akordy pozornie durowe, jakaś perwersyjna jasność momentami z niej bijąca tylko potęgują patologiczny smutek. Wykopany przez Interpol dla słuchaczy dół jest bezgraniczny, przyozdobiony bibelotami takimi jak "baby, baby" albo "girl", spomiędzy których prześwituje surowa ziemia stwierdzeń w rodzaju "youŐre looking all right tonight, I think we should go". Między jednym a drugim "oh yeah" albo "one two three" umieszczone jest "you go stabbing yourself in the neck". Siedzę w tym dole już drugi tydzień natchniona i smutna jak grouppie z "Tequilli" Vargi na bekstejdżu i smutek jest moją radością, a milczenie moją mową.
Mam świadomość, że "Turn On the Bright Lights" nie dostanie się nigdy do stacji radiowych, nie rozlegnie się nigdy w taksówkach, to by było zbyt niebezpieczne dla systemu, ludzie zaczęliby wolniej chodzić i upuszczaliby powzięte przedmioty. W zasięgu głośników słońce mogłoby zajść nieodwracalnie, mogłaby nastać nigdy niekończąca się jesień, papierki i liście stanęłyby w powietrzu między blokami, ciśnienie spadło w oponach samochodów. Przez kałuże porażeni śmiercionośnym smutkiem przechodnie wlekliby za sobą paski od szlafroków jak zwiędłe ogony. Wyobrażam to sobie. Nie chcieliby sobie już nic kupić. Paliliby tylko znicze na balkonach. To by było gospodarczo i społecznie nierentowne. Ja byłabym już wtedy Paulem Banksem. Nagrywałabym drugą, jeszcze bardziej rozpaczliwą płytę. Zwiedzeni moimi rozpaczliwymi piosenkami przechodnie rozbijaliby się o lampy uliczne i mury domów.
Umieraliby śmiercią przez rozdrapanie.
 

WARSZAWSKI TYDZIEŃ FILMOWY

Wynajęcie mieszkania w Warszawie zajęło mi równo tydzień. Jest to bardzo dużo w porównaniu z moimi złudzeniami, które posiadałam na szeroką skalę jeszcze w ten piątek, kiedy przyjechałam i pierwszy raz kupiłam "Gazetę Wyborczą". Siedziałam z Duninem w Rastrze, on rysował gitarzystów, a ja podkreślałam na tęczowe kolory różne najlepsze ogłoszenia. Wydawało mi się jeszcze, że oto wystarczy wyciągnąć rękę i niechybnie natrafi się na jedną z setek bimbających dookoła nóg Pan Boga. Tego dnia po raz czwarty obejrzeliśmy "Dziewczyny do wzięcia".
Rozbiór moich złudzeń następował stopniowo. Najpierw obejrzałam samobójczą kawalerkę na Andersa, 10 metrów kwadratowych i praktyczny, kolebiący się stolik, żeby w razie złego samopoczucia można było bez problemu powiesić się na lampie. W wyposażeniu mieszkania był również słoik po marynacie. - Wie pani, to miasto brzydkie jest - powiedział właściciel, łypiąc przez okno z widokiem na mur - ja wcale nie chciałbym tu mieszkać, najbardziej chciałbym mieszkać w Krakowie, Gdańsku, Łodzi, Wrocławiu albo na przykład w Olsztynie, bo tam to jest ładnie, a nie tak jak tutaj.
Tego wieczoru kupiliśmy sobie "Jezioro osobliwości" i piliśmy do tego filmu, ale to był dopiero początek prawdziwego picia do telewizora. Ja leżałam bez życia na kanapie, Dunin w fotelu przykryty kocykiem w kratkę, emeryci i renciści w koleinach codziennego upadku popijający gin z kubków na osłodę chudych czasów.
Przez następne dni oglądałam jeszcze wiele różnych mieszkań, lukratywnych kompleksów meblowych ze złoceniami. - Czy tu jest jakaś piwnica? - pytałam ze ściśniętym gardłem i wyobrażałam sobie, jak budzę się, a promienie słońca igrają w złoconych uchwytach i czuję się jak królowa komisu, agd i rtv.
- Piwnica niby jest, ale nie dam wynieść, szabrownicy rozszabrują - mówił urażony właściciel.
Tego wieczoru obejrzeliśmy "Czy jest tu panna na wydaniu" i wypiliśmy w tym celu jeszcze więcej alkoholu. Potem czas zaczął upływać mi w agencji nieruchomości Aramis. Czułam się tam bardzo dobrze. Dziewiętnastoletnia pracowniczka otoczyła mnie matczyną opieką. Najpierw zwracała się do mnie na ty, potem przeszła na: "niunia" i "córcia". Miała dla mnie tysiące lukratywnych ofert z dobrym dojazdem na wszystkie dyskoteki, wszystkie zapisane w zeszycie analfabetycznym charakterem pisma, używanym wyłącznie celem listów do chłopaka z wojska. Centrum, kawalerka lux, Wiatraczna 1253. Mokotowska przyjemnej kulturalnej studentce 3 metry kwadratowe plus dostęp do pomieszczeń socjalnych, okazja. Same największe okazje. Krakowskie Przedmieście, antresola, luksus, 200 złotych plus opłaty. Zadzwoniła gdzieś nawet przy mnie i pozwoliła mi umówić się z kobietą widmem, dała mi nawet numer na komórkę do kobiety widma, która odebrawszy telefon, powiedziała: - Ależ to nie ja, to moja matka.
W czwartek spadł deszcz i Warszawa była brzydsza i bardziej apokaliptyczna niż kiedykolwiek. Skończyły się filmy, piliśmy do telewizji i przyzwyczaiłam się do myśli, że rozbiję sobie namiot tu, na dywanie, i też będzie dobrze. A w piątek rano było jak w filmie familijnym produkcji USA, wyszło wielkie słońce i znalazłam właściwe mieszkanie. Ale zły gust scenarzysty nie wpłynął na fakt, że od wielu dni śni mi się wielka administracja żarłoczna jak kopara.
 

DOBRO ZWYCIĘŻA

Byłam wczoraj na "Pogodzie na jutro" Stuhra i płakałam, łzy do samej ziemi. Nie płaczę na wszystkich filmach, raczej tylko na większości i pod warunkiem, że nie są amerykańskie, ale nigdy nie podejrzewałabym, że produkcja o charakterze i strukturze dobranocki jest w stanie skłonić mnie do takiego napadu marzeń o nawróceniu i łzawych konstatacji, że zło jest złe, dobro jest dobre i żyjmy raczej niż nie.
Film jest o mężczyźnie, który nagle, po 17 latach zamknięcia w klasztorze, zostaje z powrotem wtłoczony do codziennego życia opuszczonej kiedyś rodziny. Rodzina radzi sobie nieźle, ma dużo jedzenia, tymczasem krok po kroku bohater odkrywa koleiny upadku poszczególnych jej członków. Czystość i niewinność wyrwanego z kontekstu starszego pana zderzona zostaje z krwiożerczością i wykolejeniem jego kapitalistycznych i wyemancypowanych z wartości dzieci. Jak w porządnej wieczorynce jednoznaczna jasność siłuje się z jednoznacznym mrokiem. Ale biblijność tego filmu nie jest dla mnie rażąca. Potrzebne mi było taki film zobaczyć.
Zło jest jednoznacznie złe, trochę straszne, trochę śmieszne. Krętactwa, lewe pieniądze, polityka prawicowo-lewicowa, mafia, wyuzdanie, narkotyki, a przeciwko nim źle wyposażona i kulawa armia zwietrzałych wartości. - Co ty możesz mi dać, czego nie znajdę w Internecie? - mówi do ojca małoletnia córka. Dobór argumentów, mimo że tendencyjny, został dokonany z dużą wrażliwością na niuanse. To ciekawa bajka, w której pod szpitalami warują profesjonalnie współczujący naganiacze z zakładów pogrzebowych, a upadłe dziewczęta zbijają fortunę na "sikaniu i podmywaniu się" na oczach telewidzów. Plany "obciągnięcia koledze, któremu obiecała", z których zwierza się nastolatka swojemu chłopakowi, są dzisiaj jeśli nie gorszące, to jeszcze przynajmniej nieprzyjemne dla ucha. Myślę, że nawet jeśli któregoś dnia okaże się, że "obciąganie koledze, któremu się obiecało" jest przejawem zła jedynie w kinie familijnym, gdzie walczy z nim już tylko szlachetny pies Dingo, to "Pogoda na jutro" będzie nadal ciekawa. Będzie ciekawym materiałem dowodowym na to, jak niewinnie i bezpretensjonalnie wyglądał szatan jako pacholę.
Dobro też jest w tym filmie dobre. Jeżeli chodzi o transmisję ciepła, Jerzy Stuhr ma dla mnie potencjał przewodniczy porównywalny z Hrabalem. A jeżeli chodzi o promocję światła, to z Heinrichem Böllem. Ja mu wierzę w tę wieczorynkę i jeśli ona kończy się dobrze, to też mu wierzę, mimo że mój gust skłania się raczej ku ponurej tragedii antycznej i ponurym zakończeniom jako tym z większym stopniem prawdopodobieństwa. Byłoby mi bardzo przykro, gdybym na jego filmie mrugała do siebie porozumiewawczo i powtarzała: I niech on jeszcze się w niej zakocha, i niech mają dzieci, i puszczajcie to w każdą niedzielę o 13.30. Tymczasem płakałam. To jest pożywny film.
 

WIADRO I KRZESŁO

Piątek po południu, w telefonie znajduję esemesa spod obcego numeru, co zawsze śmierdzi. Prawdziwy smród wybucha jednak, kiedy okazuje się, że w esemesie tym znajduje się równie uprzejma i lukratywna, co wstrząsająca propozycja udziału w reklamie. Smród prawie widzialny i prawie namacalny, i siedzę w chmurze tego smrodu i jest mi słabo. Pani agentka Mariola B. jest osobą kulturalną i spodziewa się, że ja jako osoba niedzisiejsza, żyjąca swoimi urojeniami mogę zareagować neurotycznie, więc przyjemnie pyta, czy może do mnie zadzwonić i omówić nęcące szczegóły współpracy. Ja mam wtedy dużo myśli. Coś mi się śmieje nieprzyjemnym nerwowym śmiechem, bo lubię wesołe żarty, ale to jest absurd dość przykrego, fundamentalistycznego gatunku. Więc raczej nastroje są radykalne, wyje alarm i po całej głowie jeździ panikująca policja, lecą cegłówki. Najpierw piszę: "Chyba pogłupieliście", co wydaje mi się o tyle słabe, że zbyt ogólnikowe, jak nieskuteczne bywa zbyt ogólnikowe wołanie o pomoc. Piszę więc: "Pani jest chyba niepoważna". Wiem z góry, że już nigdy nie dowiem się tej wiążącej informacji, co miałam reklamować. Koszulki z pidżamą porno, samoprzylepne naszywki antysystemowe czy wakacje w polskich blokach. Firmować swoim jakże przekonującym nazwiskiem konkurs wiedzy o szkodliwości narkotyków czy akcję przeciwko samobójstwom w falowcach, ja żyję, żyj i ty. To mnie do dzisiaj dręczy. Ale takie są koszta bycia nerwowym.
Już nieraz myślałam o specjalnym przycisku w telefonie do higienicznego zabijania rozmówców, niestety, nie wymyślono jeszcze takiego korzystnego modelu. Jeżeli posiadałabym go nieopatrznie i nieopatrznie korzystałaby z niego również pani Mariola B., w piątkowe popołudnie konałybyśmy obie w męczarniach.
Pani Mariola B. ma rzadką umiejętność szybkiego czytania ze zrozumieniem, dzwoni po trzech sekundach. Telefon się grzeje od nadmiaru wysokich dźwięków, pani jest uwłaczająca - pani też jest uwłaczająca. Ale skąd pani to przyszło do głowy, że ja mogę chcieć? Proszę pani, ja nie mówię, żeby pani reklamowała wiadro i krzesło, i jeżeli ja pani w kulturalny sposób proponuję pieniądze, to jestem poważna i się pani jeszcze o tym, mam nadzieję, przekona. A ja mam nadzieję, że nigdy nie.
Ja sobie z tym wspomnieniem nie mogę poradzić, opowiadam różnym ludziom, bo jestem ciekawa, co właśnie zrobiłam. "Co i za ile?" - słyszę. "Ale o co ci w ogóle chodzi, przecież już ci w zeszłym roku mówiłem". Albo: "No, głupio zrobiłaś, lepiej by było, jakbyś tam zadzwoniła i jakoś kulturalnie to odkręciła". Albo: "No, to ty jakaś szlachetna jesteś, może ty masz jakąś misję, co? Pokaż oczy, może Bóg przez ciebie przemawia, bo robisz takie rzeczy, których ja nie rozumiem".
Dla mnie to jest wstrząs, to jest nekrofilia na moich złudzeniach. I spektakularne wrzucanie niezorientowanej w moich mentalnych alergiach agentce jest tu mało satysfakcjonujące. Widocznie mój osobisty związek z tym, co mówię, wygląda już na dostatecznie luźny, żebym mogła zacząć mówić coś innego z podetkniętej kartki. O jakiejś marchwi, o jakiejś paście do zębów, o nowych skutecznych sposobach walki z uciążliwą menstruacją.

NAGRODA CZYTELNIKÓW

W niedzielę było rozdanie nagród NIKE i myślę, że przeżyłam coś jak oficjalne uroczyste zakończenie swojego obecnego życia. Jedno, co teraz mogę, to zacząć powolutku to przyszywać z powrotem metki i ceny do swoich zagranicznych ubrań, popakować je z powrotem do siatek, wypluć te nadmierne ilości egzotycznego mięsa, które zjadłam za pieniądze podatników, i pojechać do Wejherowa, zostać spokojną i stateczną bibliotekarką, szczęśliwą ze swoich dzieci i statecznego, uczciwego męża. Spokojnie trawić swoje tłuste i słodkie jak wielki tort wspomnienia, schować sobie na później rękę, w którą całowali mnie bohaterowie moich podręczników licealnych.
Gdybym wiedziała, że moje nieszczęsne marzenia zmaterializują się w tak rozbudowany sposób, to nie wiem, czy miałabym czelność się na nie zdecydować. Najpierw Biuro Ochrony Rządu poddało mnie starannej selekcji na okoliczność pochodzenia arabskiego i materiałów wybuchowych w torebce, potem okazało się, że przeszłam ją pozytywnie, co już było komplementem. Najpierw wszyscy zauważyli, że przefarbowałam włosy, potem żony elit szczypały mnie w policzki i wkładały mi palce w dołeczki, i dociekały, czy to po mamie, czy tacie, czy po innych przodkach, i dbały, żebym dobrze wszystko pogryzła.
Nieraz, przechodząc, widziałam w lustrze swoją nową, gruntownie namalowaną, jednolicie białą twarz, piękną i ozdobną jak kaszubski talerz. Czy możemy pani zrobić z narzeczonym zdjęcie portretowe do rubryki towarzyskiej i dlaczego nie?
Wielki duch wzajemnej miłości i gratulacji unosił się wszędzie, a jego źródło pulsowało w kąciku z nigdy niekończącym się darmowym alkoholem.
Wzajemnym uściskom i pocałunkom nie było końca, grała orkiestra i przez całe życie będę już miała o czym myśleć, z którym popularnym politykiem najlepiej mi się obłapiało, i przez całe życie będę pluć sobie w brodę, że nie zdążyłam przytulić się do serca prezydentowi i premierowi.
Atmosfera była bardzo swobodna, wręcz hipisowska. Pani Żona profesora W. nakłaniała mnie, by tytułować go pierdolonym rusofilem, podrywali mnie naprzemiennie Longin Pastusiak z Kazimierzem Kutzem, a narzeczony wiernie podpowiadał mi, z kim się właśnie ściskam, sama nigdy bym się nie zorientowała. Kto nie wymieni okolicznościowych pieszczot z wicemarszałkiem, musiałabym chyba być głupia. Kto nie pójdzie poocierać się o Leszka Kołakowskiego i pościskać mu ręki, i pozować z nim do jednych zdjęć. Próbowaliśmy pertraktować nawet z panią Joanną Siedlecką co do mojej biografii, ale ona skromnie odmówiła, że ona to raczej tylko o trupach. Przyjechałam do domu wymięta jak w krzakach, z niedobitkami charakteryzacji na kołnierzyku i smugami kateringu wokół ust, odciskami niezliczonych warg na policzkach i dłoniach, z telefonem zatkanym od gratulacji i wyrazów żalu, gróźb i czułości i właściwie nie wiem, co jeszcze mogłabym w życiu przeżyć, nie mogę się zdecydować, o czym teraz zacząć marzyć.

TRIBUTE TO TYRMAND

To się przeważnie dzieje w sobotę i niedzielę. Cała piękna Warszawa, królowa polskich miast pełna premierów i prezydentów, zamienia się w bezgraniczną kloakę. Wszystko wyłazi przez rozszczelnione szpary. Błoto całuje mnie w buty, śliskie i broczące pocałunki. Ulice są chorobliwie jasne, ciągną się godzinami. Pod nogami pieni się brązowa ślina miasta. Dla mnie to jest prawie niemożliwe, że idzie się i idzie i ciągle coś jest. Noc. Na Marszałkowskiej w oknie wystawowym oświetlony żółtym światłem jak święta figurka siedzi chłopak i jak święta figurka ocieka krwią. Z rękawów wychodzą ażurowe języczki krwi i liżą delikatnie po asfalcie. Oczy błyszczą mu jak dwie symetryczne kulki śrutu w bryle surowego mięsa.
Rzadcy przechodnie zaglądają mu w twarz i pytają go bez przekonania: "Czy panu w niczym nie można pomóc?". On patrzy w dal z taką jakąś alkoholiczną nostalgią w tylko sobie znane krajobrazy, uśmiecha się ciepło i kręci głową, że w niczym nie można. Przechodnie z ulgą mu wierzą i idą dalej. My też z ulgą idziemy dalej. Pod klubem jest pełno ludzi. Ostatni koncert Partii. Jednostką czasu oczekiwania jest tłukące się miarowo szkło. Z zakleszczonego w bramie tłumu betonpunki wynoszą swoje wiszące luźno dziewczęta jak senne truchła upolowanych zwierząt. W oczach butapreniczna skaza. Po stronie przeciwnej ponura, milkliwa drużyna sponsorowana przez firmę Lonsdale. Myślałam, że to są prowincjonalne i niemodne trendy w zachowaniach społecznych. Potem wszyscy tam mówią z namaszczeniem, że ktoś dostał na zewnątrz nóż w brzuch.
Taką słodką satysfakcję muszą odczuwać spikerki telewizyjne, pieszcząc ustami liczby rannych i zabitych. Na jednej z lamp ulicznych widziałam ogłoszenie. Numery telefonu powiewały na wietrze jak szczerbata firanka. Kurs sztuki obsługi noża. Broń się i ty. Jest chyba jakaś ustalona ilość zła przypadająca na dane miasto. Zła pod ciśnieniem, które gdy zatka się mu jedną dziurkę, wtłoczy się inną.
To się dzieje przeważnie w sobotę i niedzielę. Dorzecze ulicy Tamka. Przez dwa dni w tygodniu za ścianą mój sąsiad szuka w domu oleju. Ma ekspresję zarzynanej świni. Drugą główną bohaterką jest jego żona. Ale ona jest tam postacią marionetkową, raczej nic nie mówi. On ryczy, a ona musi cierpliwie powiewać na wietrze. Tak to sobie wyobrażam. On już sam nie wie, które jej cechy charakteru bardziej mu przeszkadzają. Czy to, że jest zwykłą brudną, śmierdzącą szmatą, czy że jest nieporządna i że nigdy nie postawi nic na miejsce. Gdy zamykam okno, ten wrzask spaceruje za mną po ścianie jak żółty ropny smród. Słychać tąpnięcia i różne odgłosy końca świata. To gaśnie, a potem odrasta, z czego wnioskuję, że on ciągle nie może się zdecydować, żeby ją zabić. Albo zabił ją i teraz z czystego sentymentu krzyczy na jej zwłoki.
- Jesteśmy w Warszawie - mówi cicho, lecz wyraźnie Halski.
 

KTO RZĄDZI CZASEM?

Czasem biorę do szkoły kamerę i nagrywam różne małe rzeczy. Na przykład piętnastominutowy film obyczajowy o jesiennych nastrojach proaborcyjnych wśród współczesnych dziewcząt polskich. Ja mało co uważam. Bardzo lubię patrzeć, jak ktoś tak dużo i energicznie uważa. - Jak z tą aborcją? - pytam. Wszystko w kłębach papierosowego dymu. Ze scenografii łuszczą się liście, światło jest sine i cmentarne. Tak, powinna być. Owszem, lecz twoje stanowisko jest niewyryfikowalne. Co: niewyryfikowalne? Jak będziesz w ciąży, to będziesz mogła sobie powiedzieć swoje poglądy.
A co z końcem świata? Będzie? Każdego dnia jest, jak wstaję. Podobno było już kilka, ale ja przespałam i nie widziałam. A ja nienawidzę żyć, nie wiem, dlaczego ciągle jeszcze żyję, pasmo bólu i cierpień. Ja nienawidzę kleru, nienawidzę. Powiedzieli: ależ ja na pogrzeb pani dziadka mam superpromocję.
W Bajce mała sekwencja o mężczyźnie, który siedzi i robi miny. Ma właściwie samą mimikę i większość uczuć, jakie nią wyraża, to fundamentalistyczny niesmak względem rzeczywistości zastanej. Starsza pani siedzi w lustrze nad kawą. Patrzy sobie ze sobą mocno w oczy i długimi, pokrzywionymi palcami przeczesuje powoli siwe włosy. Potem z jednych karteczek przepisuje coś na inne obsesyjnym, mikroskopijnym pismem. My obok oglądamy sobie języki. - Sama siebie sobie nagraj - mówi Mirek. To zupełnie tak, jak mówię do swojego kota. Sama siebie zjedz, szara dziwko, jak ci się tak chce jeść. Co mam o sobie nagrać. Jak mówię, że byłam na "Pornografii", i że jak pytają się mnie: I co?, to przemyśleń i argumentów mam akurat tyle, że odpowiadam: "Fajne". A potem dodaję: "Ładne". Damy ci płytę Jeffa Buckleya, ale obiecaj, że nie masz tendencji do samookaleczeń.
Spotykam na ulicy kolegę, idziemy na kawę i on wyciąga karteczkę znalezioną u żony w kieszeni, gdzie napisała bardzo malutkimi literami: "Mówię coraz ciszej" i "Jest mnie coraz mniej".
Czasem na zajęciach przerabiamy wiersz Marcina Świetlickiego. Czasem wpisuję się, gdy po sali wędrują kartki z pytaniami: Jak bardzo się nudzisz, podaj określenie i zaznacz na skali. Albo omawiamy zagadnienie, kto rządzi czasem. Kto rządzi czasem? A my z Mirkiem mówimy półgłosem: - Żydzi! Żydzi! Albo: - Mężczyźni. Ale tak, żeby nie było widać, że to my, tylko robiło wrażenie niezależnego głosu w dyskusji. 
Dostaję maila: "Jak studia? kiedy rzucasz?". Albo na sekretarce znajduję frenetyczne nagranie: "Cześć Dorcia! Słuchaj! Kolega tu przywiózł takie niebieskie kropki! Paweł, chcesz coś powiedzieć Dorocie? Dorota? Masz zmiotkę? Zamknij się idioto, to się nie dzieje w czasie rzeczywistym. To się tak nagrywa". I myślę, że to jest całkiem możliwe. To się nie dzieje w czasie rzeczywistym, to się tak po prostu nagrywa.
 

LISTOPAD (TYM RAZEM NIE)

Szanowna pani, czy liberalizm to jedyny kierunek słusznej drogi czy katastrofa globalizmu? Czy nie sądzisz że instytucja małżeństwa to dla twego pokolenia to forma przestarzała? Mam wrażenie że umiłowała sobie pani turpistyczne podniety. Czy może nie warto byłoby tam wpuścić trochę słońca. Czy wszystko musi być zaraz okraszone brudem, śliną i wszystkiego rodzaju defekantami. Ja wiem, że aura nie sprzyja, ale pani wydaje się taka nieszczęśliwa. Czy pani rzeczywiście jest taka nieszczęśliwa?
Kochani czytelnicy zadają kluczowe pytania w swoich listach. Szanowna pani jedzie potem rano autobusem z Żoliborza na Powiśle. W odwrotną stronę niż wszyscy. Myśli jak kryształki cukru rozpuszczają jej się w kacu. Wszystko jest słodkie i miękkie jak puszek. Chciałaby wszystkim odpisać, chciałaby wszystkim wysłać nitki ze swojego ubrania i odciski ust i oczu. myśli, że dalsze oszukiwanie o tych grobach i nieustannej grawitacji, o tej powszechnej śmiercionośności, lękach i rozpaczy, że to dłużej nie przejdzie. Szanowna pani nie czuje się ani trochę nieszczęśliwa. Chociaż bardzo się stara, patrzy wszędzie czy okoliczna koparka bebesząca ulicę z wdziękiem jednorękiego bandyty nie wylosuje z ziemią jakichś pożydowskich kości. Szanowna pani uważa swoje niezadowolenie ze świata za swoją kluczową cechę charakteru. Bez niezadowolenia cały charakter na nic. Uważa grawitację w kierunku ziemi za główną powodującą nią w życiu siłę. Szuka kurczowo wzrokiem jakiejś chociażby nieznacznej patologii, chociaż jakiegoś małego przejawu rozpadu, puszczających do niej oczka rajstop współpasażerki. Idiotyczne słońce wpuszcza się szanownej pani samo. bezszelestne i bezczelne jak kot. Szanowna pani próbuje sobie przypomnieć. coś smutnego, chociaż jedna łza. Tak, była na cmentarzu. Nawet tam nie potrafiła skutecznie rozwinąć tematu śmierci i smutku. Wszędzie ta wata cukrowa i szanowny pan kupił jej pańską skórkę, słodki nagniotek z boskiej stopy, żeby sobie czymś zajęła język. Wszędzie te igrzyska w zniczach, kto ma lepsze i bardziej się palące. To chociaż, żeby było bardziej schyłkowo rozbolał ją brzuch i mogła utykać, wymieniać wszystkie brzydkie słowa, jakie zna, zraszać ciemną pełną ukrytej śmierci ziemię łzami i powtarzać hipnotycznie: jakbyś widział jakiś wolny grób, to ja się bardzo chętnie położę.  Ale on jej nie wierzył, uważał że tak żartuje i nie było żadnej satysfakcji.    
Szanowna pani otwiera drzwi. Czuje niepokój. skąd ma wziąć te jakieś metafory, te środki artystyczne. Któryśtam listopad, a ona jeszcze w ogóle nie myślała, żeby jakoś umrzeć. Wręcz przeciwnie. Siedem płyt Radiohead na nic. Sonic Youth na nic, Rapture na nic, Blonde Redhead na nic. Może szanowny kot chociaż się zaplątał w firany - myśli sobie pani. Szanowny kot, Śmieciara, żyje, ma się bardzo dobrze, biega sobie jak puchaty konik.  Przynajmniej on docenia ożywczą siłę zniszczeń. pokrył wszystko kropelkami swojego jaśniemoczu i jest bardzo zadowolony. Jeździ sobie na koniu na biegunach, co to za piramida zwierząt, która żyje i się rusza. Odgryzł koniowi ogon i włóczy go za sobą po domu jak zwłoki poległych. Szanowna pani też by sobie coś chętnie powłóczyła.  Przynajmniej widok z okna ma na ścianę i śmietnik. Przynajmniej to. Coś się zawsze znajdzie, szanowna pani obiecuje kochanym czytelnikom, że ich tak z tym imbecylnym zadowoleniem z życia nie zostawi, że następnym razem znajdzie coś szczególnie ponurego do samookaleczeń, tym razem jednak nie.  

 

SZALEŃCY POLSCY W OBRAZKACH (ODC. 2)

Znowu mam sezon na psychicznych. Na ulicy Nowy Świat przychodzą do mnie obcy ludzie i uprzejmie mnie ostrzegają, żebym nie wzywała Jezusa, bo to wysłaniec Szatana. Wokół te wszystkie europejskie przybytki, jasne i lśniące jak kilometrami ciągnąca się atrapa. Czy szaleńcy są zgodni z normami UE, czy wchodzą też, czy dostaną małe osobne państwo z własną walutą neuro? Dowodzą mi zamaszyście za pomocą palców obu rąk, że Jezus mówił tylko te słowa, które miały sześć liter. Nie mam żadnych argumentów. A oni mimo to dodają: - Mam na imię Gawciński, ale moja babka była księżną Smirnoff, Katia i Alosza Smirnoffowie to właśnie byli moi dziadkowie.
Same niepodważalne argumenty. - Więc trochę też jest pan jakby Żydem - mówię nieśmiało, żeby pokazać, że także jestem w klimacie. - Dziewczyno, nie mów głupot, głupota prowadzi do wojny, a po co masz wojować z kimś, kogo nigdy nie zrozumiesz? To tyle - dodają - bo ja tu skręcam, Towarzystwo Biblijne.  
Ci szaleńcy mi się już nudzą, ile można. Żaden nie wyszedł poza sztandarowy utwór poezji psychiatrycznej, przytaczany kiedyś bezpośrednio z taśmy magnetofonowej przez Kępińskiego. To wszystko to jest knajpa. Może śledź, może kompocik, może bez kompociku. Ja to panu mówię, pan nie ma o tym pojęcia.
Czy ja nie mam dość własnych tego typu impresji? Czy nie robię wszystkiego w tym kierunku, żeby sama móc sobie kiedyś kogoś zaczepić i powiedzieć swoją teorię spiskową dziejów?
Na przykład te ciągłe aluzje. Wszystko robi aluzje. Otwieram "Drogę przez mękę", na wewnętrznej stronie napisane jest "Jolancie Masłowskiej za bardzo dobre wyniki w nauce - rada", z czego wnioskuję, że to książka niedziejąca się współcześnie. I czytam tak: "dekadencja uważana była za przejaw dobrego smaku, neurastenia - za oznakę wyrafinowania. Nauczali tego modni pisarze, powstający z niebytu w ciągu jednego sezonu" albo: "ludzie wymyślali sobie wady i perwersje, byleby nie zasłużyć na opinię mdłych". Nawet nieżyjący pisarze nadają naszpikowane insynuacjami audycje z ustami pełnymi ziemi. Nie mówiąc już o programach rozrywkowych. "W życiu codziennym interesuję się apokalipsą" - wyznaje jedna z uczestniczek "Baru". Na kartkach "Donosów z rzeczywistości" Władysław Broniewski mówi: "pamiętaj że jestem pijany, ale jestem inteligentny". Przecież to jest mój najczęściej używany argument. A w Wejherowie jabolpunki otwierają przede mną rozpaczliwe dusze pełne tajonej kultury oraz sztuki i recytują swoje wiersze o zgliszczach Babilonu, popiołach i przewróconych murach miast, nie wiedząc nawet, z jaką empatią i autopsją się spotykają.
Kradną, donoszą, podsłuchują. Moje życie to jedna wielka sekta. Pani od jogi widzi zawsze tylko, jak ja oszukuję. Przychodzi i własnoręcznie nastawia mi wszystko pod kątem trzysta sześćdziesiąt stopni, ponieważ w taki właśnie sposób, przy akompaniamencie pękających ścięgien, można uzyskać największy spokój wewnętrzny, o co zawsze walczyłam. Jest jeszcze jeden, wsadzić sobie głowę między nogi i mocno oddychać do ośmiu. Ale to już dla bardziej zaawansowanych. Chciałabym traktować to wszystko mniej osobiście.

DZIEWCZYNKO DZIEWCZYNKO

Ostatnie cztery dni spędziłam na patrzeniu do pieca, jak rzeczy zupełnie fizyczne i namacalne zamieniają się w wątpliwe ciepło. Entropiczny proch na twarzy i we włosach, przypalone rzęsy. Z takiego filmu "Dym" zapamiętałam tyle, że można zważyć dym prostym działaniem. Od wagi papierosa odjąć wagę niedopałka. Człowiek, cały ciężar gatunkowy życia, wszystko, co się stało, to też jest policzalne. Tutaj w mieście jesteśmy oddzieleni od takich rzeczy. Asfalt niczego nie wchłania - ani deszczu, ani śniegu, ani gówna, ani rozjechanych psów. Dlatego tak się rozpaczliwie trzymamy. Dajemy sobie wybielać zęby. Ja cały czas coś piszę, mimo że i tak za dużo pamiętam. Potem znajduję i muszę robić ognisko na balkonie. Żeby sobie chociaż chwilę popatrzeć, jak czerwone języczki ognia pornograficznie szybko zabierają to wszystko, co tak kurczowo chce się zasuszyć na jakieś bezpodstawne później. Te kartki są potem takie ładne. Kruszą się od samego patrzenia.
Pomyślałam w piątek, że jak jeszcze raz ni z tego ni z owego znajdę gdzieś ten wiersz, to zacznę wierzyć w chiromancję, horoskopy i żyły wodne. To zacznę myśleć, że ktoś za mną chodzi i przyczepia mi to w różnych miejscach.
Jeśli sobie myślisz, dziewczynko dziewczynko, że tak zawsze będzie, no to jesteś w błędzie. Przeczytałam to w drugiej klasie liceum w "Literaturze na Świecie". Potem, chyba tego lata, powtarzała to obsesyjnie jedna łysa śpiewaczka u Romaina Gary. Już wtedy zaczęłam podejrzewać, że nie tylko ja lubię Raymonda Quenau, ale także on wysyła mi pocztówki z dalszych leveli. A w piątek śpiewała to Juliette Greco na francuskim. Nadymała się i pokazywała za pomocą sugestywnych gestów, jak mają wspomnianej dziewczynce wszędzie urosnąć te wszystkie podbródki i girlandy tłuszczu. Są różne piosenki z zestawem charakterystycznych gestów do grupowego wykonywania. Dlaczego nie ta. To byłby przebój dancingów. Wszyscy pokazują w takt muzyki, w którym miejscu najpierw się rozpadną. Albo "Jesień w Pekinie" Borisa Viana. To jakby sequel tej przypowieści o schodzeniu lakieru z paznokci i spalaniu wewnętrznym. Jedna z bohaterek rozpada się szczególnie intensywnie, z każdym odbytym stosunkiem seksualnym ciało flaczeje jej kawałek po kawałeczku i staje się coraz bardziej używane i używane. Na koniec wszystko spektakularnie tam wybucha i żywot wieńczy grób. Zawsze brałam to do siebie.
Natomiast zupełnie źle wpływają na mnie filmy, gdzie te procesy biodegradacji zostają pokazane niejadowicie, ciepło, czule i obłudnym zrozumieniem. Zupełnie nie pasowałam na przykład jako publiczność filmu "Zmruż oczy". Nie tylko nie płakałam, a zawsze płaczę w kinie, ale byłam całkiem niekompatybilna do pozostałych widzów i bardzo się denerwowałam, że muszę siedzieć i patrzeć na estetyczne, dobre i krzepiące kino familijne, przez co tracę u siebie autorytet. Przeżyłam rozdrażnienie wewnętrzne, może znowu niepotrzebnie identyfikowałam się z bohaterką. Obok mnie siedziały dwie licealne dziewczynki dziewczynki i też nie dawały sprowokować się do refleksji, śmiały się ze wszystkich bardziej ewidentnych dowcipów. Były bardzo w błędzie. Ja sobie nic nie myślę, to one sobie właśnie myślą.

NASZE ŻYCIE Z BARBIE

Kiedy kupiłam sobie książeczkę "Barbie jako ikona kultury", to kolega mi powiedział, że to gówno. Rzeczywiście, narratorka jest sympatyczna i zupełnie amerykańska i wszystko w tej książce nosi skazę obmierzłej amerykańskości. Bohaterowie są w amerykański sposób perwersyjni mentalnie i opowiadając o swojej fascynacji Barbie, mogliby z powodzeniem zostać zatrudnieni jako bohaterowie filmów Davida Lyncha.  
Fanatyczne kolekcjonerki, cytowane ze specjalnych czasopism porady dla osób uzależnionych od Barbie, chłopcy opowiadający o frenetycznych aktach destrukcji dokonywanych na lalkach. Barbie-akcesoria, Barbie-que, urodzinowe pocztówki od Barbie, ta książka wpędza we wrażenie, że ślizga się tylko wzrokiem po niekończących się rzędach słów: różowy, lśniący, cudowny, wilgotny, dziki, przepiękny. Co jakiś czas pada jakieś sformułowanie typu "praca wyalienowana" albo "społeczeństwo konsumpcyjne". Z tej książki budzi się z wrażeniem, że mała opalona armia stacjonuje wszędzie, Barbie Skipper i Ken to parazytologiczni terroryści podkładający różowe bomby pod nasze umysły. Szczególnie jak nagle uświadamia się sobie, że wyznania fanatyków nie są wcale chore, oderwane i abstrakcyjne, tylko samemu przez najlepsze lata życia doznawało się orgazmu na widok Barbie spacerującej na palcach po swoim różowym ranczu przed "Wieczorynką" i chciało się włożyć rękę w telewizor.
Nasze życie z Barbie wyglądało inaczej. Barbie odarta ze świata przedstawionego, pozbawiona konika, Kena, domu. Bez łazienki, bez mycia, bez wakacji, bez rancza, bez butiku, w dwóch niekompatybilnych do klimatu sukienkach, w tym jedna z firan, niezdejmowalna. Barbie na wygnaniu, Barbie zesłana do mrocznej Polski, podróżująca w nieproporcjonalnych, klaustrofobicznych samochodach naszych braci na drugi koniec wykładziny koloru gówna. Barbie sypiająca z misiem, prującym się komunistą. A mimo to nieugięta, zawsze ze słonecznym uśmiechem, często goła, ale zawsze umalowana, zawsze patrząca jasnym wzrokiem w jeden, odległy punkt. Nigdy nie patrząca nam w oczy. Barbie bez sutków, Barbie, co jadła i piła, ale nigdy nie wydalała. To było naprawdę piękne i ja to pamiętam, tak jak obsesyjne powtarzanie reklam razem z telewizorem, cukier skaczący we krwi, różowy dym lecący z głowy.
Barbie w Ameryce to pleonazm, Barbie w Polsce, wprowadzająca elementy różu i koronek w pastewną rzeczywistość, to zjawisko dużo bardziej porażające, wprowadzające w obieg wizję świata tak paranoicznie odległą, nierealną i peweksowską, że nie wiem, jak potem można być szczęśliwym, tyjąc, krwawiąc i jedząc ziemniaki. Rodzice specjalnie wmawiali mi, że Barbie znaczy Barbara, bo wiedzieli, że nie mogę się z tym pogodzić. Kupili mi też nierenomowaną polską Lizę, plastikową podróbę o imidżu sprzątaczki. Od razu opatrzyłam ją wąsem i zdegradowałam do psującej krajobraz ukraińskiej służącej. W Ameryce Barbie to pleonazm, a tu ta makieta życia, w którym wszystko jest zagraniczne, trwa wieczny weekend, nieustające party na Ibizie, to ropiejąca na różowo i błękitnie rana przez całą głowę, niegojąca się do końca życia.

PANI DOLEWKE

Koniec poglądów, refleksji i stymulowanych nadmierną literaturą konfabulacji, w moim życiu dzieją się również dużo inne rzeczy. I o ile odwiedziwszy w zeszłym tygodniu więzienie we Włocławku i pocałowawszy wszystkich więźniów w policzki, a oni moje ręce, pozując do okolicznościowych fotografii jak wynajęty święty Mikołaj, mogłabym wiele o tym powiedzieć, to wczoraj w nocy przydarzyło mi się coś z zupełnie innej puli tematycznej, czego najmniej się spodziewałam od scenarzysty.
Oto ta druga połowa nocy, ta bardziej bezsenna, ta w kierunku dnia. Leżę w łóżku, patrzę na milczące w sąsiednim budynku światła. Chyba przyszły święta. Niczego się nie spodziewam, niczego nie podejrzewam. W świetlistej chmurce złudzeń. Jak bohaterka pośledniej prozy. Z tych, co się dużo zastanawiają. Kot też nie śpi. Krąży po pokoju niespokojnie jak strącony samolocik. On już wie, on już czuje. Szuka miejsca, gdzie zaraz powije swoich wijących się niespokojnie pasażerów. Z ciemności wyda kontrolny jęk. W okolicach biurka urodzi ustami ruchliwy kłąb robaków.
Więcej zwierząt w zwierzętach. Żółtawa, pieniąca się promocja. Ja jeszcze tego nie wiem. Wstaję i zapalam światło. Patrzymy oboje na małą pienistą kałużę, która, jak okazuje się, nie tylko żyje, ale także się rusza, pręży się od białych, anemicznych ogonów, odwłoków i korpusów wykonujących do mnie niecelowe, erotyczne ruchy.
Nie mogę się zdecydować, jak zareagować spontanicznie. Wycofuję się do kuchni i tam pozwalam sobie na kulturalną, bez świadków ekspresję, jęczę, macham do siebie rękami z odpływającego w ciemność statku. Usiłując niczego nie dotknąć. Parazytologiczna miazma na każdym sprzęcie i przedmiocie.
żadne psychoporady, żadne czasopisma. Co robić, gdy okazuje się, że kot przymilny, pełen kazirodczych pieszczot, obłudnie ukrywa w brzuchu Archiwum X.
Myślę, czy nie napić się wrzątku. Czy nie ubrać się i nie zostać już na zawsze w ubraniu. Chodzę. Palę papierosy. Wykonuję ważne telefony, poszukując rozpaczliwie empatii i autopsji wśród ufnie śpiących, niczego nieświadomych. Z widokiem na dezintegrującą się armię glist, na próbującego bawić się z tymi co mniej sennymi kota. Nie chcę już żyć - mówię łamiącym się głosem. Przyjedź tu i to ode mnie zabij! Nigdy, nigdy nie sądziłam! Nie może tak być! To ucieka. Rozpełza się. Idzie wszędzie. Chcę się upić. Tak, ma nogi. Ma nogi, ma twarze, ma wszystko.
Patrzy na mnie wyczekująco jednym tępym wyczekującym oczkiem.
Postanawiam zachowywać się, żeby nie stracić u siebie autorytetu. Przykrywam ruchliwe bagienko gazetą do wiecznego snu. Przygniatam telewizorem. Nie śpię. Wiem za dobrze, jak to wygląda w środku. Tam są tylko narządy rozrodcze, tam nie ma nic więcej. W lubieżnym bagnie przygotowanych zawczasu dzieci nieustająca pochwa i członek. Tam nie ma nic więcej, tylko obsesyjna, lewa kopulacja. To ta sama rasa co szczury, matki karaluchów, muchy, pleśń, którą nazywa się obłudnie zwierzętami towarzyszącymi człowiekowi. Myślałam o tym, że właśnie nabrałam bardzo poważnych argumentów do alkoholu i już nikt nigdy nie powinien mieć mi za złe.

WODA, POWIETRZE, PAPIER

Adwent, oglądam "Bar bez granic". To jak przejadanie się fosforyzującym od salmonelli tortem w ramach samoudręczenia. A jeszcze niedawno wydawało mi się szalenie zabawne, że gdybym lepiej posługiwała się pilotem od videa, to na pewno bym sobie nagrała. Zestaw wyselekcjonowanych, równomiernie pomarańczowych, homogenizowanych kukieł. Ani za bystrych, ani zbyt ewidentnie tępych. Rozgrywających porażająco nudny, acz dziwnie wciągający mecz na szeleszczące papierki i niedobitki z przyjęcia. Oglądanie tego jest pasjonujące jak wyprawa do wnętrza gówna. Kto mieszka w gównie, kto urządził sobie przytulny pokoik, łóżeczko z pestki od wiśni, kołderka z metki od chleba, solarium z diody. Kolonie w mieście Gównie. Wszystkim trzęsie z ozdobionego krepą kantorka schludna i zawsze tak samo przystojna charyzmatyczna wychowawczyni o ekspresji klawiszowca na wiejskim weselu. Myślę, jak on się musi myć do krwi po powrocie. Agnieszko, umarł ci ojciec, czy to prawda, czy opowiesz mnie i telewidzom, jaka jest twoja tragedia? 
Nie będę pisać, co oni tam mówią. Ile można śmiać się z pokraczności usilnie poprawnych wypowiedzi o wodzie, powietrzu i papierze białym w linie stylizowanych na wyważony głos w sondzie ulicznej. Teraz nasza kontrowersyjna uczestniczka zapowie nam reklamy, Dodo, prosimy cię o zapowiedzenie nam reklam. Ale reklam czego? Reklam różnych rzeczy. Dopiero w większej masie to wszystko nabiera ciężaru gatunkowego. Dopiero kiedy oglądam to któryś dzień, nachodzi mnie nastrój apokaliptyczny. Że to już nie są ci naturalni, domorośli idioci z pierwszych edycji. To są homogenizowani idioci, idioci wyprodukowani, o tym samym rozmiarze stopy, o rękach i nogach równej długości, tresowani idioci, recytujący do siebie kwestie zapamiętane z seriali i komedii romantycznych, próbujący przekonać publiczność w studiu i przed telewizorami, że to właśnie oni są tu pozytywnymi bohaterami i warto wysłać esemesa na numer w dole ekranu, co do złudzenia przypomina jakieś klimaty koncentracyjne. A najstraszniejsze jest to, że to wszystko to jest taka gra na plusy i minusy, w której najwyżej punktowane jest zachowywanie się w granicach pewnej średniej krajowej wyznaczonej przez stymulowanie serialami i kinem sądowym o rozwodach. Znamienny jest fakt, że esemesuje się nie na tego, co ma zostać, tylko na tego, co ma odpaść. W naszym obozie jesteśmy otwarci, każdy może strzelić do ekranu.  Osoba wyeliminowana w brutalnym procesie eliminacji i tak promienieje, bo tu każdy jest wygrany, najskuteczniejsze jest wsysanie łez z powrotem, jak w czasopismach dla kobiet.
Ten program to dla mnie woda na młyn, na jego podstawie można by udowodnić punkt po punkcie zbliżającą się apokalipsę, a pisanie o ponurości tego łajna jest równie odkrywcze, jak że Ich Troje jest złe. Ale mi się wydaje, że to jest prawdziwy problem, jakaś mentalna klęska żywiołowa. Ten program ogląda pięć milionów widzów, rodzice z dziećmi, chłopcy i dziewczęta oto uczą się, jak należy zachowywać się, żeby wszystkim się podobać, dostają nowych patronów do swoich imion, Agnieszka - twarda, lecz wewnętrznie wrażliwa, Matylda - gruba, ale wesoła, Maciek - chłopak sympatyczny i szczery. Mi się to na przykład wydaje zupełnie straszne.  

BERLIN

W pociągu jedziemy z mężczyzną niezadowolonym. Jedzie do Berlina po rentę. Godzinami opowiada nam teorię spiskową dziejów. Wszystko to mafia i oszuści. Wszyscy powinni już umrzeć. Kwaśniewski. Miller, cała ta krwawa klika. Wszystko jest źle, a będzie jeszcze tylko gorzej. Czyta "Nie", "Fakt" i "Superexpress". Mówi, że jak przyjeżdża do Polski, to porównuje gazety. Chociaż i tak wszyscy kłamią. Lepiej było szybciej zrobić zakupy przed świętami, bo Arabi będą w pierwszej kolejności celować w hipermarkety. I dobrze. Będzie wojna, będzie potem praca.
Berlin nieskończenie ponury. Dlaczego tak ponuro w Berlinie? Mam gorączkę i wszystko wydaje mi się perfidią. Ulice palące się białym elektrycznym ogniem lampek choinkowych. Tam nie ma takiej ekonomii w lampkach choinkowych jak u nas: Niemcy sami kopią dół pod swoją gospodarką. Wieszają to na całej długości drzew, od góry do dołu, a nie tak sprytnie jak u nas, że tylko na tej części, co nie można dosięgnąć. To absurd. Byłam już kiedyś w Berlinie na wakacje i mam złudzenia optyczne, że wszystko to już widziałam. Wtedy chociaż te sklepy, fascynujące niemieckie słodycze, czekolada z szybką. Nic nie umiem po niemiecku oprócz różnych niepraktycznych zwrotów typu "Sieg heil" i "Hände hoch", od których nie można się zaprzyjaźnić. Wszędzie słychać, jakby dławili się ziemniakami, a Lopez ciągnie nas na fascynującą wycieczkę śladami Hitlera i w poszukiwaniu zła. Wzdłuż rzeki dziesiątki autokarów. Nieskończona kolejka do Reichstagu. Beton, metal i szkło, mam gorączkę i wszystko to odbieram jako kulejące dekoracje z filmu o przyszłości. Jedynie te ulice, gdzie jest syf i domy obciągnięte czarnymi workami na śmieci. Mam wtedy takie myśli, żeby tu przyjechać, zamieszkać w jednej z tej cieknących kamienic, nic nie mieć, oddać się bez reszty jakimś instalacjom z folii aluminiowej i żyć spokojnym życiem w kraju, w którym nigdy nie będę rozumieć, o czym ludzie mówią. Kupuję sobie papierosy, są to papierosy, które palą ludzie, jak chcą podkreślić, że są z NRD. Jest jakbyśmy pojechali na Wolę. Wcale się z niczego nie cieszę. Ludzie ubierają się w H&M.
Lopez zna wszystkich potentatów gastronomicznych na całej ulicy. Starego chudego Chińczyka z jeszcze chudszym znerwicowanym psem. Kurdów na rogu, u których kebab wygląda, jakby robili go z samych siebie. Jest ciepło, ludzie chodzą pod rusztowaniami i piją piwo. Jest jak w bezgranicznym mieszkaniu. Ciepło. Pada trochę, ale w taki sposób, jakby ciekło z sufitu.
Z okna pociągu widać wielkie wesołe miasteczko. Migocze jak fałszywa biżuteria w popiele. Nikt na niczym nie jeździ. Jest, jakbyśmy pojechali jakąś okrężną drogą na Wolę i zostali na noc w cudzym mieszkaniu. W kącie pokoju stoi jakaś konstrukcja z kości i pytam ponuro Nikoli, czy to choinka. "Always in december" - mówi. Nigdy, nigdy nie powinnam dowiedzieć się, jak jest abażur po angielsku, jestem pewna, że nie wytrzymałabym, żeby raz sobie szczerze nie wyjaśnić, jak było naprawdę.

KABLÓWKA

W jedno z tych popołudni, w które wraca wypatroszona, wydrylowana, bezkształtna i w kłębach dymu tłucze się po mieszkaniu jak świąteczny karp po zlewie, apatycznie i bez większego kierunku, w które jest zima, podwórko jest typu studnia, a przez okno widać ścianę, do drzwi puka ktoś.
Ona myśli: Nie, nie, to chyba nie, to stoją złe dzieci sąsiadów i puszczają jej to pukanie z taśmy, żeby się denerwowała, żeby jej nerwy porozpierzchały się ostatecznie jak robactwo, żeby w głowie pękały jej szyby, żeby się bała szopek i jehowych, zastawiała szafą. A jednak otwiera, bo wszystko jej jedno, Cyganie, fałszywi elektrycy, niech sobie wezmą, jej już nie zależy, więc otwiera, a stoi tam mężczyzna chudy i wysoki jak kredka, może daleki kuzyn, w ręku ma walizkę i w krótkich słowach wyjaśnia, że sprzedaje telewizję. - Ale - mówi ona ze smutkiem - ale ja nie oglądam telewizji.
Na szczęście okazuje się, że to nic nie szkodzi. Najwyższy czas zacząć. Jest tyle zalet. Trzysta kanałów. Filmy. Programy. Piosenki.
Trwa to dziesięć minut. Po dziesięciu minutach wszystko jest już podpisane, a ona czuje się jak wojująca anorektyczka po zjedzeniu przez sen metra sześciennego znalezionej na ziemi słoniny. Na koniec jeszcze przyjemny mężczyzna wyznaje, że zna ją z "Idola", i czy może prosić o autograf. Ona, łykając łzy, pisze dla miłego pana montera i swoje wystrzępione nazwisko. - Wolałbym może dla miłego pana konsultanta - mówi ze skrywanym żalem mężczyzna.
Właściwy monter przychodzi dopiero później. Ma na sobie skórzaną kurtkę, bawełniane spodnie typu sportowego i nizinny akcent. Potem jej życie zaczyna wypełniać się niespodziewaną, miałką i barwną treścią, chorowitą poświatą z telewizora. Zarzuca nudne rozmowy telefoniczne, farbującą na czarno literaturę, samobójcze zespoły muzyczne, jałowe znajomości. Leży w łóżku i gra pilotem w gry. Są to kulki. Nie zna zasad, wciska więc guziki przypadkowe, ale za to mocno i szybko, oddając się smutnej refleksji, jak ograniczona jest ludzka siła sprawcza. Niedługo potem przeżywa pierwszą porażkę. Na ekranie pojawia się plansza: Koniec, przegrałeś. Krótko trwa jej fascynacja telewizją Mango24. półumysłowy Klaudiusz i jego tęga, sangwiniczna partnerka z analfabetyczną dykcją deklamują rozmowy o jedzeniu. To bardzo ciekawe, ale do czasu. Potem przychodzi wątłe i chwilowe zainteresowanie programami o numerach telefonu do kobiet zdejmujących kostium kąpielowy. Dopóki tendencyjna kolejność zdejmowania nie staje się rażąca. Stosunki seksualne na kanale Sexy Cine utrzymane w konwencji starożytnego Rzymu również przebiegają w dość powtarzający się sposób. Potem arabskie karaoke dla Arabów. W okienku w dole ekranu siedzi niewielki Arab i śpiewa, a u góry lecą słowa piosenki wyglądające jak supełki na sznurowadłach. Angloamerykańskie wrzaski rozjuszonych, frenetycznych pastorów na kanale GOD TV prowadzą ją na skraj obłędu. Wreszcie przypadkiem, z oczami wywróconymi na reszkę, znajduje sygnał kontrolny, elementarne doświadczenie telewizyjne z wczesnej młodości. Ze łzami. To jak "Nad Niemnem" w rumuńskiej telewizji publicznej. Wydaje jej się nagle, że całe dzieciństwo, całe życie, chleb i sól, matka i ojciec, choinka, ojczyzna. I tylko dlatego zasypia.

PASZPORTY

Dzisiejsze moje zapiski dotyczą czytelnictwa. W dobie upadku czytelnictwa chciałabym opowiedzieć, jak wczoraj spotkałam drugiego w życiu człowieka, który powiedział zdanie: "Ja w życiu nie przeczytałem żadnej książki".
Skojarzyło mi się to drogą prostych skojarzeń z zeszłą zimą, kiedy to zdanie usłyszałam po raz pierwszy. Ponieważ zdarzyło mi się zeszłej zimy spędzić, ja i Wanda, 4 godziny w jednym przedziale z dwoma poprzerastanymi chłopcami. Jechali oni do brata do więzienia. Jeden przypominał do złudzenia samca świni i on rządził, natomiast drugi miał podbite oba oczy, a na czole dwa guzy i twarz jego utrzymana w kolorystyce skórzanych obrazów podlegała jakiejś przerażającej symetrii, choć może nie, bo przez 4 godziny trwałyśmy w urojeniu, że to podróżujący incognito święty dzwonnik z Notre Dame przebrany za mieszkańca Białegostoku poszukuje dobrych uczynków. Padło wtedy między nami wiele słów, choć przeważnie jednokierunkowych od nich do nas, była to dość napastliwa, kategoryczna i natury edukacyjnej audycja o życiu i chodzi mi o właściwie tylko jeden jej wygłoszony z moskiewskim akcentem akapit, który tyczył się naszej, mojej i Wandy, życiowej nieudolności.
- Po co czytacie te książki - mówił ten, który rządził - po co wy to czytacie? I tak jesteście głupie jak oba lewe buty, powinniście sobie znaleźć faceta i go nakręcać jak telefon, jak telefon od jeden do dziewięć nakręcać go. Ja w życiu ani jednej książki nie przeczytałem.
Wtedy ten drugi, bardziej marionetkowy i przytakujący, powiedział: - Ja jedną przeczytałem kryminalno-sensacyjną. "Lodołamacz".
Tak właśnie było. Drogą prostych skojarzeń przypomniało mi się to wczoraj, podczas koktajlu z okazji Paszportów "Polityki". Były to poniekąd drobne zamieszki głodowe. Kelnerzy w rozszarpanych przez tłum liberiach trzymający tace wysoko poza zasięgiem wyciągniętych rąk. Tłukące się rozpaczliwie po pieniącym się z głodu żołądku dwie wykałaczki i oliwka. Okrutne czasy recesji. Oszalały, elektryczny szept przenikający tłum jak dreszcze. Katering, katering, katering.
- To pani jest tą sławną pisarką - mówi dyrektor czegoś z radiem, człowiek uprzejmy - znam panią. Ale nie przeczytałem tej pani książki.
To jest wstęp wypowiedzi.
- Jestem dyrektorem jakimś programowym radiowej czegośtam - mówi w rozwinięciu - bardzo miło mi panią poznać. Choć ja nie czytałem. Ja nie czytam w życiu książek. Jestem dyrektorem.
Wtedy następuje ostateczne podsumowanie z puentą.
- Ale nie ma się co obrażać. Ja wcale nie czytam książek. Nie czytam książek. Programowo, od dziecka. Nie przeczytałem w życiu żadnej książki.
- Jedną to przeczytałeś - mówi z urazą stojąca z dyrektorem w parze miła pani.
- "Lodołamacz"? - sugeruję, ponieważ w życiu tak się dzieje, ciągle te same kombinacje, nikt już nawet nie dba o staranniejszy dobór szczegółów.
- Nieee - krzywi się dyrektor - to było po francusku. Jedną książkę. Ale po francusku.
Co do przyszłego roku, mam już pewne typy.

 

JASNE Z CIEMNYM

Widziałam wczoraj "Trio z Belleville" i nie chciałam w ogóle wyjść z kina, chciałam, żeby było dalej. To film, o którym nie chce się, żeby się skończył, tylko chce się siedzieć i chce się na nim już zostać. Wszystko jest takie nudne, pokserowane, a tu kulawa staruszka na otyłym psie penetruje struktury mafijne w poszukiwaniu swojego porwanego z Tour de France wnuczka kolarza, słabe? Oglądałam ze łzami zachwytu w oczach. Bajka, w której pada deszcz, a upływ czasu wyrażony zostaje w rozmnażających się wiaduktach i liniach wysokiego napięcia. Lepsze dobro walczy z gorszym złem i jest to disneyowski problem elementarny. Ale użyte rekwizyty zostały pożyczone wyraźnie ze świata dorosłych. Staruszki mają plamy wątrobowe i blizny po szczepionkach na uwiędłych ramionach, spróchniałe dziwki pokazują majtki otyłym mężczyznom, w klopie charczy rojowisko much. Film naszpikowany jest drobnymi wysokiej klasy turpizmami, a specjalne wrażenie robią agonalni kolarze po wyścigu histerycznie odsłaniający długie i żółte zęby.
Tytułowe Belleville, do którego skarlona babcia przybywa na rowerze wodnym, to jakaś aluzja do ponurej Ameryki. No money, no hamburgers - mówi ciemnym głosem gigantyczna sprzedawczyni w barze i są to jedne z niewielu słów, które padają, ulicami Belleville toczą się paranoicznie otyli mieszkańcy wylewający się z ubrań, a nocne kluby pełne są zwałów tłuszczu duszących się w koliach i przyczepionych do nich zmiętych i chudych jak glizdy mężczyzn.
Film ten jest w jakiś sposób przerealistyczny, fachowo wyłapane z rzeczywistości szczegóły są tu tylko materiałem, punktem wyjścia do dalszych wycieczek w nieprzewidywalne strony. To tak jakby z pudełek od zapałek i wycinków z gazet pchnąć do życia osobny, działający świat. Powtarzającym się motywem są na przykład czarno-białe sny grubego psa na cieniutkich nogach, i to jest zachwycająco ładne. Moim zdaniem sny psa narysowane tak, że wyglądają dokładnie jak sny psa, to mistrzostwo. Przy czym to jest naprawdę śmieszne. Rzadko ma miejsce coś tak bezpretensjonalnie śmiesznego. Bardzo wesołe, nienarzucające się poczucie humoru. Staruszki, oglądając telewizję, duszą się ze śmiechu na widok człowieka, który wpadł do wody. Babcia wykonuje fałszywe pieśni hiszpańskie przy akompaniamencie pianina. W ogóle film momentami przemienia się w spektakularny, paranoiczny musical, festiwal chorobliwych przebojów. Muzykalne babcie grają w nocnym klubie na lodówce i odkurzaczu, a scenom pościgu towarzyszą wstrząsające utwory z kina policyjnego z lat siedemdziesiątych. To jest dzieło zupełnie niedbające o dobre samopoczucie widza i jego satysfakcjonującą pewność, że wszystko się zgadza. I bardzo spektakularne ostateczne starcie jasnego z ciemnym. Ciepłe szyderstwo z ewidentnej wyższości dobra nad złem. Samochód mafijny o czarnych szybach rozbijający się o wózek z kwilącym dzieckiem. Babcia podstawiająca kulawą nogę rozpędzonemu kabrioletowi.
To jest wszystko bardzo sympatyczne i bardzo krzepiące, i chce się jeszcze.

ZNAJOMOŚĆ TO PODSTAWA LANSU

Być może nie powinno się polecać nikomu całych osób fizycznych. Ja chciałam napisać o mojej koleżance Agnieszce, dla przyjaciół Agnes. Ubrana jest ona w skarpetki z pieskiem, buty na szpilkach, rajstopy siatkowe z dziurką, trumienną torebkę babci na trumiennym łańcuszku, w której trzyma papiery, zdania powycinane z gazet, szminkę perłową, paczkę żyletek, fryzurę z lokami, suknie balowe z atłasową kokardą plus dres różowy z falbanką, sweter z pudlem, futro babci i zawsze dostanę od niej jakiś drobny prezent, pomalowaną plakatówką kostkę cukru na bezwładne dni, pocztówkę z Jolantą Kwaśniewską, korektor do błędów, nic zobowiązującego, zawsze o mnie pamięta, sztuczne rzęsy przypalone nad kuchenką dla konia na biegunach, zawsze zdarzy się coś miłego, idziemy na klopsy do baru, gdzie mężczyzna o spojrzeniu jelonka Bambi przysiada się do mnie i szepcze, jakby myślał, że mam schizofrenię, i chciał po tym pojechać: "rozpoznałem cię", "wiem, kim jesteś", "widzę cię", "czy my się skądś nie znamy?" i jest z gatunku tych "ja sam też trochę piszę", to właśnie w tym barze, gdzie gruźlicza obsługa krzyczy na klientów, i właśnie tam pracuje wyniszczona przez krojenie cebuli i smażenie żylastego mięsa Anais Nin, z odrostami, z odstającymi uszami. Jemy kartofle z tłuszczem, komunia nienawiści, nieustające fajerwerki szyderstw i kąśliwych uszczypliwości, porozumiewawcze spojrzenia, czas pogardy, niegrzecznie hermetyczne żarty, oszukiwanie na jodze, doskonała znajomość piosenek pop z lat dziewięćdziesiątych, Warszawa Centrum, czytanie cudzych listów, kawa murzynek, pierniki z kamieni, danviva z ironii, lubię, lubię, uwielbiam, uwielbiam, naprawdę naprawdę, jak nazywa się ta choroba, kiedy ciągle powtarza się te same wyrazy? Repetycja repetycja? Echolalia echolalia? Ja uwielbiam jeździć szybko autobusem - mówi Agnes - wsiadam w 175, wiatr rozwiewa włosy. Być może nie powinno reklamować się całych osób.
Któregoś wieczoru gramy w "Monopol", Mirek jest armatą, ja pingwinem z dzieckiem, Agnes mistrzem jogą, wszyscy strasznie przeklinają, widziałem, widziałem, jak podmieniasz, więc ona przynosi w trumiennej torebce swoją książkę, a Kaziu gotuje nam barszcz i mówi na nas złe, złe dziewczęta. Potem czytamy wieczorem i on mówi: to piękne, najpiękniejsze, to jest o miłości, każdy mężczyzna chce włożyć swoją twarz w otwór po tej twarzy i zrobić sobie zdjęcie, każdy mężczyzna, oraz zaczyna nadużywać słów "to takie miejskie", "dlaczego nie, przecież to podstawa lansu", strony zostają ponumerowane i książka trafia do fabryki.
Piszę więc to wszystko, póki w gazetach o cyckach nie ma jeszcze krzyżówek o niej z hasłem "młoda pisarka", "utalentowana dziewczyna", lubi zwierzęta, interesuje się dobrą książką i jest przeciwko aborcji, a młodzi, o ileż zdolniejsi poeci publikujący zaciekle ksera swoich wierszy w Internecie nie zanieczyścili się w jej kierunku z galopującej goryczy.

KSEROBOJKA

Kiedy wydawnictwo Prószyński i Spółka pod wpływem mody na wstrząsające powieści o amfetaminie dziejące się w Trójmieście zdecydowało się już wydać książkę Doroty Szczepańskiej "Zakazane po legalu", naprawdę dobrym pociągnięciem marketingowym mogło być ukrywanie jej przede mną, żebym jej nigdy nie przeczytała, nie wspominając, jak pozytywnie wpłynęłoby to na moje samopoczucie. Te 260 stron naprawdę mnie poraziło i nie mogę poradzić sobie ze świadomością, że to "Wojna polsko-ruska..." stała się matrycą do produkcji takich rozpaczliwie tanich gniotów.
Jak wiadomo, mówienie masłem to podstawa lansu, więc bohaterowie usilnie posługują się makabrycznym wyobrażeniem autorki o tym, jak powinno się teraz pisać popularne i dobrze sprzedające się książki. Jest to kombinacja zaciekłego szyku przestawnego, wulgaryzmów, powtórzeń i dodatków staro-cerkiewno-słowiańskich w rodzaju "dalibóg", "przebóg", "jako żywo" i "Boże chorony". To było niekorzystne, że ktoś uznał za tak bezpretensjonalne prawa, którymi rządził się język "Wojny...". Są nawet wyrażone przez bohaterkę poglądy i z góry czuje się, że są one słuszne. "I walczyły dwa demony - pisze Dorota Szczepańska - jeden szwabski, drugi ruski. Który był koniec końców mocniejszy, każdy wie". Raz po raz trafiamy na różne akty prawdy obiektywnej: "Cały naród, narody oglądają. No i co taki przeciętny oglądacz robi? Wierzyć zaczyna, się ekscytować. (...) Jak każą, sąsiada swojego zza miedzy zakatrupi, bo się nagle okaże, że on innowierca, a może i z innego narodu, rasy pochodzi. (...) Dzieciobójstwo, ludobójstwo, eksterminacja, holokaust, czystki etniczne". Bardzo przepraszam, ale to jest raczej firmy ADADAS z pięcioma paskami.
Książka polecana jest jako tylko dla dorosłych. Obiecywany przez wydawnictwo wstrząs mogą jednak chyba przeżyć wyłącznie szesnastolatki, które marzą wieczorami o rzuceniu się w wir jakiegoś spektakularnego nałogu. Bohaterowie książki są tak fajnymi ludźmi, jakimi każdy chce być. Tryskają seksem i są przeciwko policji, która nie jest dobra. Ładnie pachnie im z ust. Lubią fajną muzę Prodigy. O takim życiu onanizują się licealiści. Szpony nałogu. My, dzieci z dworca Sopot Kamienny Potok. Nawet obiecywana superbrutalność jest sfingowana i tania. Długie ustępy na temat seksu to podrasowane echa lektury "Cosmopolitana". Bohaterowie nawet srają, ale każdy barwny, szokujący opis defekacji ("Sram i sram") poparty jest stwierdzeniem: "Po szuwaksie to normalne". Przeważnie jednak jeżdżą samochodem na imprezę, słuchają fajnej muzy Prodigy, palą blanty, mówią inteligentne riposty i przyjechała policja, ale nic nie znaleźli. Na koniec, aby ukazać potęgę tej literatury, przytoczę wypowiedź bohatera, który właśnie zjadł kwasa: "No kurczę, widzę, jak te wszystkie wzory na ścianach, liście na roślinach i nadruki na koszulkach ożywają! (...)". Jest to tak, jakby śmiertelnie pijany człowiek powiedział: "Kurcze fix, plącze mi się język, więcej mówię, jestem bardziej wylewny oraz spontaniczny i lekko się zataczam!". Wydaje mi się to po prostu straszne. "Zakazane po legalu" to zawstydzająca, bura, jałowa bajaderka z takimi właśnie kamiennymi bakaliami. Nie warto było żyć 20 lat, żeby potem coś takiego przeczytać. Czego Państwu nie życzę.

OBJAWY UZALEŻNIENIA

W tym tygodniu nie piszę o "Kumplach", boleśnie kuriozalnym filmie o przyjaciołach i wesołych perypetiach, na którym ma się niemożliwe do pomylenia z niczym poczucie propagandy i że gdy śpimy, ktoś podstępnie obcina nam paznokcie. Jest to naprawdę przygnębiające, nie wiem, dlaczego tam poszłam, mój stopień zażenowania był porównywalny tylko z "Pragnieniem miłości". Po obcowaniu z takimi dziełami zaczynam z powrotem wierzyć, że jednak ONI istnieją, że oto stoją w progu i rzucają stary chleb z tanim dżemem, a my to jemy.
W tym tygodniu piszę natomiast o "Balladzie o lekkim zabarwieniu erotycznym". W ten serial jestem bardzo zaangażowana od wielu miesięcy. Mam wszystkie objawy uzależnienia. Czekam na to przez cały tydzień. Jak to może być pokazywane w telewizji publicznej? Dla mnie jest brutalniejsze od najbrutalniejszych filmów z czerwonym kwadracikiem, smutniejsze od najbardziej przygnębiających pornoli o dwóch psach, trzech mężczyznach i czterech kobietach. To aż ciężko się ogląda ze świadomością, że to jest dokument, że to nie jest niepublikowany wcześniej film Davida Lyncha, że po nakręceniu kolejnego odcinka oni wszyscy wcale nie zdejmują tych strasznych twarzy.
Jest to trochę śmieszny, ale raczej straszny serial o pastewnym przemyśle erotycznym, którym trzęsą upiorni guru: pan Czarek, pani Dana i małżeństwo Joanna i Mirosław Naturalni, oraz o mięsie, jakim się przerzucają, smutnych dwudziestolatkach ze slumsów. Najbardziej chciałabym mieć koszulkę z Joanną Naturalny - nie ulega wątpliwości, że to pewnego rodzaju artystka. W pierwszym odcinku opowiedziała jedną z bardziej wstrząsających historii miłosnych, jakie słyszałam: "No Mirek przyjechał do klubu, gdzie ja pracowałam, a on wtedy był cwaniak: kucyk, adidasy i on do mnie podszedł, zapytawszy, czy jestem prostytutką, a ja na to zapytałam, czy on jest alfonsem, wtedy się oboje roześmieliśmy, zakochaliśmy w sobie, a potem ożeniliśmy". Ona ma jakby od nowa naklejoną białą twarz z papier m�ché z dziurkami wyciętymi na głupie oczy, a jej sposób zachowania jest po prostu niemożliwy do racjonalnego ogarnięcia, zachowuje się po prostu jak osoba z cyrku. Innym potentatem, organizatorem walk w makaronie, jest pan Czarek Mończyk. Jest to postać głęboko zakorzeniona kulturowo, zły wilk uwodzący Czerwonego Kapturka, pan w skórzanym płaszczu kuszący w ciemnej uliczce paczką sezamków, pan Czarek Mończyk mężczyzna dojrzały robiący sobie pasemka u podupadłego fryzjera, mówiący: "Nie musisz u mnie pracować, jedyne, co masz, to piersi, twarz masz brzydką, cerę masz brzydką, małe oczy, ja cię tu nie trzymam". To wszystko jest bardzo śmieszne, ale na początku, bo potem zaczyna robić się duszno. Ile można się śmiać z przerażających twarzy mówiących o zrobieniu światowej kariery przez dziewczyny, pustych miejsc po zębach w ustach ich matek, zniszczonych rąk staruszki wyszywającej na białych koronkowych stringach córki czerwony krzyż? Całość podzielona jest na dwudziestominutowe odcinki, ale to chyba jedyna możliwa dawka, by to wytrzymać i nie chcieć umrzeć ze świadomości, że wszystko dzieje się naprawdę.

KOLORY

Wydaje mi się pełno kolorów. Idę po tęczy do Chin. Wszystko się dzieje. Może nawet okazać się niedługo, że śni się. Idę i otwieram drzwi, a w każdym pokoju są inne meble i inna pogoda, wieje innego koloru wiatr. Całe noce spędziłam na wstawaniu, zapalaniu i gaszeniu światła. Gdy już na chwilę udawało mi się zasnąć snem głupim jak piasek, śniły mi się telefony, które po chwili śnienia zaczynały dzwonić naprawdę. Zgadzały się nawet dzwoniące osoby. Dzwoniły do mnie na komórkę z moich snów. Żyłam w poczuciu postępującej elektryczności. Buchał skądś namacalny prawie smród, w którego poszukiwaniu czołgałam się po domu. Wreszcie znalazłam w bocznej kieszeni lodówki pogrążone w gwałtownej entropii martwe serduszka kurze. Dziwiłam się, że nie mają oczu i nóżek i nie roją się w plastikowym woreczku. Poszłam wyrzucić śmieci i zatrzasnęłam się na podwórku. Gwałtowne kontakty z przyrodą. Śliska wilgotna ciemność. Grzebałam w ciemnym błocie w poszukiwaniu jakichś kamieni do rzucania w okno i znajdowałam tylko gołębie gówna, podobne kształtem, ale zupełnie nieprzydatne. Kot wijący się w atakach rui i sikający żywym moczem do zlewu. Egzamin, na którym między jednym a drugim napadem ponurego zawiesistego milczenia powiedziałam: Hezjod urodził się w Beocji, i czułam się jak swoja własna parodia.
Jadę do miasta rodzinnego celem pogrzebu. Wysiadamy na głównym, my, piernikowa babcia w wypiekach, oficerkach i berecie i mężczyzna z poskręcanym jak faworek dzieckiem wracającym z ferii w Rabce, którego oczy przypominają wielką, mętnobłękitną loterię. Nie ma nawet jeszcze świtu. Pogrążone w wodzie małe, sfingowane jakby miasto. Rzeczka pełna butelek po szampanie i wódce. Woda w morzu jest jasnozielona jak na obrazkach, na brzegu leżą opakowania po petardach. Pada nieskończony deszcz i kwiaty trzeba kłaść wokół grobu. Wszyscy mówią: I jak tam?, a ja chcę ich zabić. Wieczorem idziemy do lokalu dla betonpunków. Jem po drodze zimny kotlet ze stypy. Potem wracamy do Warszawy. Na kulturze antycznej robimy sobie warcaby z papierków, trzy warcaby fioletowe i trzy warcaby białe. Partia nie jest udana, bo jest za mało pól i wszystkie pionki to królówki. Jest mi tak smutno, że oglądam "Randkę w ciemno". Najbardziej przygnębia mnie runda, w której potencjalni partnerzy podczas testu zgodności charakterów muszą odpowiedzieć na pytanie "ryby czy grzyby?".
Dekoracje zmieniają się. Występuję jako statystka w teledysku. Wszystko mnie boli od nadmiernego makijażu, szczególnie eyeliner. Siedzimy przy stoliku z dwoma mężczyznami imitującymi cinkciarzy. Inna dziewczyna w eyelinerze mówi do mnie: - Nie siadaj z nimi do stolika, to zwykli alfonsi i żigolaki. Czuję się wtedy podle. Sama najbardziej identyfikuję się z tą najmniejszą bohaterką "Dziewczyn do wzięcia". Potem dosiada się do nas nadpobudliwa para, ona wokalistka B52's, on wczesny Zdzisław Maklakiewicz. Jest kelnerka, ale ma stopy trzy numery za duże w stosunku do butów. Stylistka mówi, żeby jej obciąć palce. W klopie leżą dwa klipsy-niebieskie motyle. Wszystkiego jest tak dużo, 256 odcieni.

OSWOJONY JEDNOROŻEC

Widziałam kiedyś na dworcu Warszawa Wschodnia pośród sztucznych lisów i samonapędzających się myszy zegar z Chrystusem, był to sierpień, piąta rano, zegar z Chrystusem miał złotą ramkę, pośrodku zegara stał On sam i wskazywał rękami trzecią i dziewiątą. Bardzo chciałam mieć ten zegar, bo miał on piękne kolory: błękitny, czerwony, różowy, żółty, złoty, różowy, czerwony. Niestety nigdy już potem nie byłam na dworcu Warszawa Wschodnia i nigdy tego zegara nie miałam, ale dokładnie wiem, o jakie kolory mi chodzi. Takie kolory, którymi twórcy tworzący w nurcie religijnym chcą wyrazić, że coś jest szczególnie piękne, a Bóg istnieje, są to kolory z obrotowych lamp z wizerunkiem wodospadu, są to kolory z wieczka bombonierki "Solidarność", są to kolory z reklam zupy w proszku, na których z czajnika leci światło zamiast wrzątku. W tej właśnie tonacji utrzymany jest film "Nigdy w życiu".
Poszłam na ten film, ponieważ jestem zła, ponieważ myślałam, że będę mogła śmiać się głośno jak kiedyś na "Pragnieniu miłości", lecz nie, to jest film równie potworny, ale w dużo bardziej wyrachowany sposób. Widziałam go trzy dni temu, ale nic nie pamiętam. To jest tak drobno mielone gówno, że nic nie pamiętam, tylko smugi kolorów i że pierwszy raz byłam w kinie na tak pełnej sali, i że nie mogłam uwierzyć, że ludzie ryczą ze śmiechu, że dziewczyna za mną kwiczy w spazmach "ja, ile ona słodzi!", że wszyscy wychodzą prawie z foteli w oczekiwaniu, aż ktoś poślizgnie się na skórce od banana. To było bardzo trudne doświadczenie, siedzieć tam, wiedzieć z całą pewnością, że to nie jest śmieszne, i jednocześnie widzieć na własne oczy, że jest to śmiertelnie śmieszne, że publiczność tarza się, powtarzając co bardziej ewidentne żarty i szalejąc z satysfakcji, że rozumie je i że jest w tym solidarna i spontaniczna jak ta w sitcomie.
Film, w którym rewers świata reprezentowany jest przez złamany obcas i rozmazany tusz, źli przychodzą skamleć o litość, biedny zostaje bogatym, a przyroda jest piękna, przed podmiejskim domem pasie się wśród stawów biały koń, i przysięgłabym, że w konwencji filmu zmieściłoby się, że jest to przyjazny oswojony jednorożec, którego córka bohaterki karmi okruszkami i karmą dla psów. Widoki z okna to przebitki z filmów przyrodniczych, w ogóle cały ten film to fotomontaż, Barbara Cartland ścierająca blaty w katalogu z Ikei, Jadwiga Courths-Mahler rozmawiająca szczerze o seksie, ocenzurowany "Blue velvet". Odkrycie, że jest to bardzo złe, nie jest szczególnie bystre, ale warto zobaczyć, z jakim rozmachem ten film jest zły, w jak bardzo przemysłowy sposób jest zły, że fatalność "Nigdy w życiu" nie jest przypadkowa, tylko wyrachowana, przekalkulowana, fabryczna, przybrana wisienką, błękitne landrynki lśnią w oczodołach Artura Żmijewskiego. Nic się nie zgadza, wszystko jest zszyte żyłką, ale nikt się nie obrusza, to straszne, że ludzie tego potrzebują, żeby ktoś przyszedł, pomalował światu policzki i dokleił więcej włosów.

JENNY FROM THE BLOCK

To jest ostatni odcinek, nie będę tego przed nikim ukrywać, że już więcej nie będzie. Łączę się w bólu ze swoimi czytelnikami, łączę się również w uldze z tymi, co dostawali dreszczy, ponieważ ja też dostawałam dreszczy, wszyscy wiedzą, że nienawidziłam i nie jest to postkokieteria. Nie ma o czym mówić. Nie ma nic tak odświeżającego jak wracając ze szkoły, zwolnić się z pracy. Jest to prawdziwy luksus.
Jest to teledysk wspomnieniowy, na którym pokazane jest, jak muzycy w zwolnionym tempie wysiadają z autobusu, niosąc dziurawy bęben, jest to smutek zwijającego się namiotu cyrkowego. Z baru odpada kolejny uczestnik i odchodzi w ciemność przy piosence Portishead. Tak się właśnie czuję. ăBallada o lekkim zabarwieniu erotycznymÓ też już się kończy, za to w marcu ma wyjść nowa płyta Blonde Redhead. Od kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, nie znam już żadnych interesujących osób. Wszyscy mają wszystkie zęby. To nie jest moja muzyka. Raz po raz słyszę od pana i wydawcy: ăPrzestań tak przeklinaćÓ. Przestałam palić papierosy. Przestałam też wszystko. Zupełnie przestałam być miłą osobą, którą zawsze byłam, natomiast niezwykle zaczęło zależeć mi, żeby nie palić u mnie w mieszkaniu, nie chodzić w butach i nie siadać na pościeli. To są teraz moje priorytety. Punk is dead. Obejrzałam dwa odcinki ăM jak miłośćÓ.
Przyjechałam do tego miasta chyba tylko, żeby nienawidzić. Nie wychodzić z domu, oglądać Romanticę, kupować płyty za 60 złotych, strzelać z palca do redaktorek pism o przedmiotach i ta zadowolona z siebie onanistyczna nędza bez aspiracji, bez marzeń o wyjeździe za szeroko pojętą granicę, wieczna dyskoteka, epicentrum Polski, Rumunia przybrana krepą i pomarańczką, czy ja mogłabym to tak zostawić? Czy nie jestem uzależniona od swojego obrzydzenia i podstawowego uczucia, które czuję, pogardy? Od podsłuchiwania rozmów, od udawania osób? Od kupowania apokryfów o Jolancie Kwaśniewskiej? Od szydzenia ze studentek polonistyki? Don't be fooled by the rocks that I've got. Nie ma o czym mówić, erotyczna fascynacja światem przedstawionym to nadal nie jest to, do czego zmierzam.
Jak powszechnie wynika z tradycji greckiej, przed ponurą przepowiednią można uciekać, ale nie można uciec, przed ponurą przepowiednią ucieka się, ale raczej w kółko. Linie papilarne są niezmywalne. W galopującej bezsenności piszę swoją drugą złą powieść, nie ma o czym mówić, poza tym ku swojemu własnemu zaskoczeniu jako osoba pozbawiona jakichkolwiek poglądów zostałam z zawodu osobą, która uważa wszystko. To mi się wydaje beznadziejne.
Tak więc żegnam wszystkich, na koniec jedno haiku i jedno przysłowie, wszystko zawsze kończy się źle, uwielbiam wygłaszać takie opinie, to zawsze budzi uzasadniony niesmak.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Felieton subkultury w szkole-Skaci, Szkoła, Język polski
motywy literackie matura 2016 język polski
Jezyk polski 5 Ortografia Zas strony 48 49 id 222219
Język polski SP kl4 SzU sprawdzian 01 arkusz
Hieroglifowa zagadka, Język polski i szkoła podstawowa
BOGURODZIC1, Język polski
Przesłanie PANA TADEUSZA, Szkoła, Język polski, Wypracowania
Różne zapisy tych samych głosek, JęZYK POLSKI
Miłosza - Campo di Fiori (oprac), język polski

więcej podobnych podstron