UNIWERSYTET WROCŁAWSKI
WYDZIAŁ FILOLOGICZNY
DZIENNIKARSTWO I KOMUNIKACJA SPOŁECZNA
Anna Przybylska
CZEGO SZUKAJĄ, O CZYM MARZĄ I KIM SĄ?
KOBIETY W PROZIE OLGI TOKARCZUK.
Praca napisana pod kierunkiem:
Dr Urszuli Glensk
WROCŁAW 2005
Nie wiadomo do końca, czemu Olga Tokarczuk zawdzięcza opinię o osobliwości swojej prozy, wiadomo jedynie, że opinii tej nie pozyskała dzięki środowisku krytyczno - literackiemu, które w momencie debiutu i nawet kilka lat po, wypowiadało się o jej twórczości dość oszczędnie, bez entuzjazmu. Zarzucano autorce schlebianie tradycyjnej formie powieści i lekkie ujęcie modnej problematyki. Wiele z tych opinii, miało charakter złośliwy, nawet obraźliwy, zwłaszcza w „FA - arcie”. Jan Szaket na jego łamach postanowił, jak pisze „wziąć udział w nieustającym konkursie na najkrótszą recenzję świata: dobra wiadomość; sądząc po fabule ostatniej książki, Olga Tokarczuk nauczyła się mówić. A teraz zła wiadomość: niestety niewiele ma do powiedzenia”. Tomasz Mizerkiewicz po lekturze E.E. znalazł u Tokarczuk „wyłącznie myślowy banał w opakowaniu staroświeckiej powieści”, a Dariusz Nowacki nazwał Prawiek i inne czasy „banałem ekologicznym i innymi popierdami z mchu i paproci”.
Do środowiska krytyczno - literackiego dotarła jednak fama Tokarczuk, silnie kreowana przez media popularne z powodu swego „ostentacyjnego tradycjonalizmu”,
a także poprzez silną presję czytelników. Popularność jej książek potwierdzona została także nagrodami, od Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek za E.E. i nominacją Prawieku i innych czasów oraz Domu dziennego, domu nocnego do nagrody Nike. Twórczość dolnośląskiej pisarki, nazwana została przez krytyków „prozą środka”, i tym samym umieszczona, pomiędzy literaturą dla znawców a literaturą popularną. Dopiero
w momencie ukazania się Domu dziennego, domu nocnego, który nie jest już tradycyjny
w swojej sylwicznej budowie, pisarka zdobywa sobie małe uznanie recenzentów i staje się przedmiotem ich zainteresowania, desygnowana do rejestru piszących trzydziestolatków.
Krytycy zastanawiając się nad tym, co prozie Tokarczuk przyniosło takie powodzenie, wymienili kilka właściwości, które pozwoliły pisarce osiągnąć sukces i zapewnić sobie stałe miejsce w kanonie polskiej literatury. Jako jedną z pierwszych cech, wymienia się to, że Tokarczuk nie zamierza rewolucjonizować literatury, pisze tradycyjnie (do czasu Domu dziennego, domu nocnego), dając czytelnikowi porządnie i do końca opowiedzianą powieść. Wprowadzając do swojej prozy mit, który „ma moc zniesienia obojętności świata”, odpowiada na kryzys współczesnego świata, jego materializm i całkowite wyzwolenie ze znaczeń, i wartości. Ponownie zaczarowuje świat, pokazując,
że jest on życzliwy, „pod warunkiem stworzenia sobie mikrorzeczywistości, odgraniczonej od reszty świata” . „Chociaż otaczająca człowieka rzeczywistość została odarta z piękna
i przesiąknięta wulgaryzmami, to pisarka stara się odnaleźć »rajskość, tajemniczość,
i magiczność przedmiotów«”, jednocześnie pokazując, że dzisiaj większość ludzi jest
„wędrującymi wiecznie nomadami, każdy na swój sposób. Są to ludzie latawce”.
Tokarczuk daje nam prostą receptę - związanie się z miejscem własnego bytowania.
„Jeśli znajdziesz swoje miejsce będziesz nieśmiertelna”. Sama pisarka nie tylko,
że dołączyła do autorów „prozy korzennej”, to także swoją osobą potwierdziła tą receptę, osiedlając się we wsi Krajanów pod Wałbrzychem. Teraz, kto „chciał odpowiedzieć
na pytanie, »kim jest?«, mógł powiedzieć »skąd jest«”. Kolejną rzeczą, charakterystyczną dla autorki i często wytykaną jej przez krytyków, jest gra z czytelnikiem poprzez proste, może zbyt encyklopedyczne odwołania do psychologii i antropologii.
Daje to czytającemu możliwość rozszyfrowywania tych odniesień, odgadywania ich. Gra okazuje się atrakcją książek Tokarczuk, zaproszeniem do zabawy, sprawdzaniem siebie. Mimo wszystko dla recenzentów jest to gra zbyt łatwa, schlebiająca gustom masowego odbiorcy, traktowana przez nich jako rodzaj „jarmarcznej” rozrywki.
Jak zauważyła Magdalena Zapędowska, „opisuje ona swój świat krótkimi, kategorycznymi zdaniami demiurga, wyjaśniając wszystkie obowiązujące w nim prawa
i nie pozostawiając w nim żadnych niedomówień”. Pisarka proponuje także, gotowe lekarstwo, jakim jest zaakceptowanie świata w określonym filozoficznym kształcie, dzięki któremu „można wydostać się z jałowej ziemi nowoczesności”.
Najważniejszą zaś cechą jej prozy jest antropocentryzm, czyli zainteresowanie się człowiekiem, a przede wszystkim skupienie się na kobiecie. „Zaliczenie Olgi Tokarczuk do grona pisarek feministycznych byłoby zapewne błędem. (…) Faktem jest, że Tokarczuk zdecydowanie faworyzuje kobiety, jako bohaterki swoich powieści. (…) Mężczyźni w Prawieku pojawiają się i znikają, wprowadzając tylko zamieszanie - np. wojnę,
do spokojnego i uporządkowanego życia wsi. (…) Inni przedstawiciele płci brzydkiej
są źli, lub pijani, brudni żałośni, najczęściej biją pod knajpą albo kręcą się koło młodych kobiet. Mężczyźni są chaosem, siłą przypadkową i niszczącą, ostoją Prawieku
są kobiety”. W całym literackim dorobku Olgi Tokarczuk jej bohaterkami są głównie kobiety. Często krytycy wytykali to pisarce i zaliczali tę prozę do grona feministycznej,
z której śmiano się na łamach prasy, że „runęły baby w literaturę, groza narasta. Poprzez stronice cwałują, penisy chitorisy, fallusy i annusy, kutaski my - R________________________________________________________________________________________________i podpaski”. Sama autorka uważa, że gdyby była mężczyzną nikt nie miał by do niej żadnych zastrzeżeń, natomiast
w patriarchalnym świecie ciągle musi się „odtłumaczać z własnej płci, co nie jest dane pisarzom - mężczyznom”. Zapewne wtedy dużo łatwiej byłoby jej obronić uniwersalnego przesłania swoich książek. „Męskość literatury jest przyjęta jako pewnik, jest oczywista. (…) Pisząca kobieta jest w tej męsko zorientowanej kulturze wciąż czymś nieoczywistym, ekscentrycznym. Dlatego wiem, że będę musiała odpowiadać na pytania
o starzenie się (kobiecego) ciała, o macierzyńskość, o różnice między męskim i kobiecym
i czy są raczej kulturowe czy głęboko i nieprzekraczalnie biologiczne, o szczęśliwość małżeństw, i co to znaczy. To są tematy, którymi przecież z upodobaniem zajmują się kobiety”.
Tokarczuk - jak sama mówi - w swoich powieściach „uszlachetnia plotkowanie”, interesują ją kobiety, ich osobowość, zamyśla się nad nimi. Narratorkę „pasjonują nieraz najpowszedniejsze sprawy tego świata - w tym anegdoty zasłyszane i postacie zaobserwowane przez nią samą w otaczającym ją bezpośrednio środowisku Kotliny, ale interpretuje ona te tematy (…) jako przejaw jakiegoś wspólnego od wieków rojonego snu całości”. W Domu dziennym, domu nocnym pisze, że „bycie kobietą to jakiś rodzaj maski, którą nakłada się zaraz po urodzeniu, żeby nikomu nigdy się nie ujawnić do końca, żeby przeżyć życie w zakamuflowaniu”. Pokazuje nam kobiety po zejściu ze sceny,
lub odgrywające w nim marginalne role jak pomoc domowa, tancerka na emeryturze
czy wiejska czarownica. Zwraca naszą uwagę na ich codzienność, która jak się okazuje „wcale nie jest banalna czy nudna. Jest pełna cudów, nie zawsze pięknych i szczęśliwych, ale prawie zawsze niezwykłych, nawet w swej nudzie czy banalności”.
„Są tacy, co twierdzą, że klucznikiem otwierającym wszystkie tajemne zakamarki prozy Olgi Tokarczuk jest Carl Gustav Jung we własnej osobie. Część krytyki biadoli, nad jungomanią autorki. Inni uważają, że każdy ma prawo wspiąć się na ramiona olbrzymów po to by zobaczyć więcej”. Autorka - psycholog z wykształcenia - ma swoich mistrzów, którzy są dla niej wytrychem do postrzegania rzeczywistości, jednak „napędza się ona cudzą myślą, aby dogonić własną” .
Jung pisał, że „jest rzeczą ważną byśmy mieli jakąś tajemnicę i przeczucie czegoś niepoznawalnego. (…) Człowiek musi czuć, że żyje w świecie, który pod pewnym względem jest tajemniczy. (…) To, co nieoczekiwane i niezwykłe też należy do tego świata. Albowiem tylko wtedy nasze życie jest pełne”. Bohaterki Tokarczuk doświadczają elementów spoza świata rzeczywistego, wchodzą w fikcję jak C., odkrywają w sobie moc doświadczania panteistycznego boga jak Kłoska, słyszą namiętny głos w uchu jak Krysia, czy ulegają urokowi chłopca - dziewczyny jak małżeństwo z Nowej Rudy. Postacie te, często szukają „miejsc, do których można uciec, bodaj na trochę od męczącej rutyny zajęć powszednich, wymknąć się porządkowi i nieporządkowi życia, w których (…) można ukryć się nie tylko przed innymi, ale przed samym sobą, przed krążeniem wokół siebie, mozolnym składaniem siebie z pojedynczych doznań jak z klocków lego”, dlatego Ruta słucha odgłosów podziemnej grzybni, Krysia, mimo zranienia, nadal słucha głosu Amosa. Najbrzydsza kobieta marzy o domu w lesie,
w którym nie byłaby atrakcją cyrkową, a normalną żoną. Kochanka wciąż wraca do wspomnień o pisarzu, a małżeństwo wdaje się w romans z Agni, który magicznie zmienia płeć w zależności od tego, z którym, z małżonków aktualnie przebywa. Opiekunka szopki, tworzy w samotności nowe jej elementy, a Parka po krótkich pobytach na Ukrainie, w państwie jak sama mówi „ludzików z kasztanów”, wraca „ożywiona i jakby młodsza”, tu też zamierza wrócić po swojej śmierci i żyć wiecznie, jeśli nie ma nieba.
„Ważnym tematem opowiadań Olgi Tokarczuk staje się zagadnienie tożsamości, podmiotowości oraz interakcyjności człowieka. Wątek ten łączy się ściśle z kontynuowaną przez autorkę feministyczną refleksją nad kobiecością, pojmowaną jako próba przekraczania konwencji, (…) a także jako system społecznych kamuflaży. W swoich opowiadaniach zamiast o dekorum kobiecości, mówi o maskaradzie płci” .
W męsko - centrycznej kulturze kobiety często sprowadzone są, przez mężczyzn, do roli „samobieżnych materaców”, (Poszukująca głosu). Są gwałcone (jak córka wiedźmy - Ruta), traktowane przedmiotowo (Najbrzydsza), mężczyźni okrutnie się z nimi obchodzą (Kochanka pisarza), zostają samotne, gdy już nie są młode i sławne (Tancerka). Kiedy dokonują własnych wyborów, nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami innych, a jednak - jak sądzą - najlepszych dla nich samych, są odrzucane, krytykowane i tracą miłość bliskich, o czym można się przekonać czytając o przeżyciach Kłoski, Parki czy Tancerki.
„Wszyscy oni tkwią w swoich niepowtarzalnych bańkach, trochę jak okazy”, mówi o swoich bohaterach sama autorka. Te okazy są dla nas lekcją, ich historie stanowią swoisty rodzaj przypowieści. „Powieść przejęła te funkcje, którą kiedyś miało opowiadanie baśni, legend i mitów, czyli opowiadanie życia wzbogaconego o znaczenie”. Dzięki tym historiom Tokarczuk przekazuje nam swoje spostrzeżenia na temat współczesnego świata, „ciągle stawia pytania, aby z satysfakcją zostawić je bez odpowiedzi”, dając nam czytelnikom wrażenie, że gdzieś tu jest ukryty morał, którego sami musimy się doszukać. W tych opowieściach, ważne jest to, że każdy może z nich coś wynieść. Pisarka daje nam gotowe odpowiedzi jedynie w zakresie praw obowiązujących w jej powieści, natomiast nie moralizuje. Postaci są zakotwiczone w jakiejś konkretnej przestrzeni, jednak nasza wiedza o nich jest fragmentaryczna, wiemy tylko to, co narratorka nam odsłoni.
„Współczesny dyskurs tożsamościowy akcentuje relacyjność, otwartość i potencjalność człowieka, który potrafi wyciągać z siebie inne postacie jak króliki z kapelusza”. Bohaterki sprawują w życiu określone funkcje. Pełnią rolę żon, kochanek, artystek czy nawet przestępczyń. W razie potrzeby, potrafią też doskonale z tych ról przechodzić, zamieniając je na całkowicie odmienne, za przykład niech posłuży Krysia Popłoch, która z racjonalnej urzędniczki, twardo stąpającej po ziemi, wchodzi w osobowość kobiety rodem z harlequina, poszukującej wyimaginowanego głosu, przeświadczonej o tym, że istnieje on gdzieś w rzeczywistości.
„Poczucie bycia przeźroczystym, »tożsamość niemożliwa«, tu leży motywacja zachowań bohaterów, to woda na młyn dramatycznych i fantastycznych wypadków zaprezentowanych w wielu opowiadaniach”. Kobiety te mając dość swoich dotychczasowych „twarzy”, podejmują często wysokie ryzyko - odcięcia się od nich.
„Dziesięć minut w czasie, których panna Krysia wierzy, że znalazła Amosa, że nałożyły się na siebie dwie rzeczywistości to nie jest fiasko”. „Sam fakt podjęcia próby, ryzyka sprawia, że ci bohaterowie przeżyli coś naprawdę istotnego, a skoro niemożliwe jest już znalezienie to przynajmniej szukajmy”.
Autorka, nie pomija w swoich powieściach nikogo, pokazuje zaściankowość, zapomnianą prowincję, małych ludzi, pozornie zwyczajnych, których nie sposób zauważyć w tłumie, „wysłuchuje ich, nawet tępych i nieświadomych, ponieważ oni też mają swoją opowieść”. Czytelnik, z radością odkrywa zwyczajność tych ludzi, która okazuje się nie tylko warta opisania, ale i nie pozbawiona znaczenia. „Chaos świata trzeba związać cudem czy anomalią, bez względu na to czy to jest dobre czy złe” i tak jest w tych historiach, są pełne małych cudów, jak młynek Misi, szopka w Bardzie, Agni, środek Prawieku, jak możliwość wnikania do książki. Michał Witkowski nazywa nawet prozę tej pisarki, „poetyką cudu spełnionego”, jednakże jak dodaje „cuda pojawiające się zbyt często przestaną w końcu robić wrażenie”.
Mieczysław Orski w swoim artykule Mitopoetyka bytu po przeczytaniu tekstów dolnośląskiej pisarki stwierdza, że „bohaterką większości opowiadań z tomu Gra na wielu bębenkach, jak i wielu utworów Olgi Tokarczuk jest Olga Tokarczuk” . Autor tego artykułu odniósł wrażenie „łudzącego wewnętrznego podobieństwa postaci, zwłaszcza bohaterek, występujących w głównych wątkach prozy. Czasem bohaterki te przenoszą się z utworu do utworu, niczym z jednego domu do drugiego z bagażem podobnych trosk, tęsknot, marzeń i niepokojów. Zmienia się tylko physis i decorum ich doznań
i doświadczeń”. Uważam jednak, że każda z tych kobiet jest inna, owszem mają podobne pragnienia, bo „kobiety, (…) zawsze były bardziej konkretne, chciały być przytulane, prowadzone za rękę przez park, chciały rodzić komuś dzieci, myć okna w sobotę,
i gotować komuś rosoły”. Żyją one jednak w innych światach, mają niebanalne marzenia i dążenia, i swoje własne pozornie nudne światy. Tym właśnie światom, kobiecym, indywidualnym chciałabym poświęcić swoją pracę.
I
Winowajczyni
„Jej mąż zamieniał z nią może pięć słów dziennie, starszy syn praktycznie nie bywał
w domu, a córka zamykała się w pokoju i słuchała ponurej brzękliwej muzyki”. Nawet kot C. z opowiadania Zamknij oczy już nie żyjesz woli przesiadywać na balkonie i oglądać wieżowce, nie zwracając zupełnie uwagi na swoją panią. Bohaterka opowiadania, spoglądając w lustro myśli o sobie - pani Nikt. Czuje, że jest bezbarwną, nijaką urzędniczką w drucianych okularach i skromnych kolczykach. Może dlatego, tak lubi czytać kryminały.
Nigdy nie potrafiła wytłumaczyć bibliotekarce czy księgarzowi, czego w nich szuka, choć podświadomie wiedziała, że kryminał powinien zawładnąć jej życiem. Wejść w nie, sprawić, żeby „czytanie” rządziło każdym dniem. „Szukała prawdziwszych ludzi
i zbrodni bardziej mięsistych. Bardziej skomplikowanych motywacji i istnienia dowodów, których detektyw nigdy nie weźmie pod uwagę. Nie chodziło jej o krew i mięso, nie
o jatki, nie o koszmary. Tego miała dosyć w telewizji. Pragnęła czegoś nietypowego, schematu nie do końca jasnego, wyzierającego tylko na powierzchnię od czasu do czasu, żeby się przypomnieć. Chciała także czegoś, co by jej dotyczyło, szarpało za ramię, nie dawało spać”. Kiedy zaczynała czytać, zapominała o tym, że jest pomijana
i niezauważana. Od tego momentu wszelkie przejawy zainteresowania przeszkadzają C., bo odrywają ją od książki. „Oparła głowę o poduszkę i popijając małymi łyczkami gorącą kawę zaczęła czytać. Tak właśnie mogłaby spędzić resztę życia - nie wychodzić z łóżka
i czytać kryminały”. Czynności tej, nadany jest niemal mistyczny wymiar - nie zdarzyło jej się wziąć książki i odłożyć przed skończeniem. Przeczytanie pierwszych zdań traktowała jak złożenie ślubu czy podpisanie kontraktu - nie kończyła dopóki osoba mordercy nie została ujawniona. Pożycza nowy kryminał i jakież jest jej zdziwienie, kiedy pisarze kryminałów, zaproszeni do dworku Urliki, mimo rozwoju akcji, nadal pozostają żywi.
C. uparcie śledzi ich dzień, jednak żadna zbrodnia, oprócz tej w grze w „mordercę”, nie wisi w powietrzu. Z każdą minutą spędzoną z książką, robi się coraz bardziej niecierpliwa i coraz bardziej wyczekuje jakiegoś momentu przełomowego. W końcu, sama postanowiła coś z tym zrobić. „C. była porządną czytelniczką, lojalną wobec gatunku i im większą czuła pokusę tym bardziej jej się opierała. Lecz gdy wszyscy goście Urliki, dotrwali w zdrowiu do kolacji, była już naprawdę wściekła”.
Kiedy zrobiło się ciemno i mąż usiadł przed telewizorem wieczór zrobił się długi i pusty, „przesycony dziwnym oczekiwaniem”. C. poczuła niejasno, że powinna coś zrobić, załatwić coś bardzo ważnego. Ułożyła się wygodnie w sypialni na zaścielonym łóżku i myślała. Potem po jakimś czasie wszystko wydało jej się zupełnie proste. Włożyła płaszcz i buty. Bez trudu udało jej się dostać do salonu na dole”.
Na pierwszą swoją ofiarę wybiera panią domu Urlikę. W jej bibliotece znalazła nóż do rozcinania książek i wróciła do sypialni ofiary. „Urlika w niewytłumaczalnym odruchu instynktu samozachowawczego przebudziła się a przynajmniej przetarła oczy. - Co? - zapytała nieprzytomnie, a wtedy C. odwracając od niej głowę zadała cios. Zdziwiła się, że to było tak proste”. Po wszystkim jednak czuje obrzydzenie do tego wszystkiego, do martwego ciała, do tego domu, a przede wszystkim do siebie. Wyciera jeszcze o pościel rękojeść noża i jak tylko może najszybciej wymyka się stamtąd. Następny dzień zaczyna oczywiście od czytania, zacierając ręce z zadowolenia, kiedy zdesperowani pisarze szukają mordercy. Sygnały ze świata rzeczywistego C. ignoruje, a wszelkie próby przerwania jej czytania odbiera z wyraźną agresją. W końcu zamyka się z książką w łazience. Jest wyraźnie niezadowolona z przebiegu śledztwa, jaki bez udziału policji podjęli pisarze i postanawia wrócić do dworku Urliki. Wchodzi do jej sypialni po nóż i idzie do parku, gdzie wszyscy szukają śladów, które zostawił morderca. Zakrada się do Fruchta, który był najbliżej niej. Cieszy się, że to on zginie kolejny, ponieważ nie go lubiła. Powiedziała do niego - „otwórz oczy już nie żyjesz” - a kiedy się odwrócił zadała cios. Wytarła nóż o obrus i zostawiła go na stole. Tym razem przestraszeni goście Urliki dzwonią na policję. Po tym telefonie, w willi pojawia się komisarz Fontane. Komisarz zadaje pisarzom te same standardowe pytania, po czym nakazuje im pozostanie w willi. Jednak Lou, najmłodszy z pisarzy, postanawia zamienić ten dziwny dom na rzecz hotelu, tym samym wyznaczając siebie na kolejną ofiarę. C. spycha go z hotelowego balkonu, co w pierwszej chwili sugeruje policji samobójstwo, jednak znaleziony na miejscu obcas
(z buta C.), skutecznie rozwiewa te przypuszczenia. Po tym fakcie podejrzenia komisarza Fontane'a automatycznie przenoszą się z mieszkańców willi na osobę spoza kręgu pisarzy kryminałów. „Zaczął wypytywać ich o zupełnie inne rzeczy. Zapytał na przykład czy wiedzą ilu mają czytelników (...) Zapisywał na serwetce, kiedy szacunkowo podawali mu ilości. (...) - To mogą być setki tysięcy ludzi - odezwał się komisarz i gwizdnął
z podziwem. - Czy wiecie, co to za ludzie?” Pisarze, rozmawiając z komisarzem, snują najrozmaitsze teorie na temat swoich czytelników. Anne - Marie, - z satysfakcją w głosie - mówi, że w przeważającej części są to kobiety, bo jak twierdzi one zawsze czytają więcej.
Narrator, puszcza oko do czytelnika, wkładając w usta Longfelow'a słowa - „mam swoją teorię na ten temat, że czytanie kryminałów to czysta terapeutyczna kompensacja. (...) Gdyby nie czytali kryminałów z pewnością staliby się mordercami - zachichotał” . Kolejną ofiarą staje się odkrywczyni płci mordercy - Anne - Marie du Lac. Kiedy komisarz wysnuwa wniosek, że morderca zabija tylko pisarzy i pannie Schatzky nic nie grozi, C. zniechęca się do książki. Odkłada ją nie czytając ostatniej strony - łamie swoje stare zasady.
Nurtuje pytanie, dlaczego morderczyni nie czyta ostatniej kartki? Czyżby nagle dotarło do niej, że dobre kryminały kończą się zawsze ujawnieniem mordercy, którym w tym przypadku jest ona sama? Bohaterka Tokarczuk porusza się między dwoma rzeczywistościami. Tą, w której jest C. - matką, żoną i czytelniczką kryminałów oraz płaszczyzną książki, w której morduje. Książka, do której przechodzi uświadamia jej, że w momencie, gdy ludzie w kryminale są prawdziwi, nawet jeśli są pisarzami kryminałów,
to jest on nużący i nic się w nim nie dzieje. Morderczyni zdaje sobie sprawę, że to, co czyta jest papierowe i nigdy nie będzie rzeczywiste, a tym samym tak fascynujące, aby uwolniła się od świadomości, że jest zwykłą przeciętną kurą domową, która już nigdy nie będzie miała swoich pięciu minut w życiu. Postanawia wniknąć do świata książki, pociągnąć za sznurki i zmienić fabułę, aby spełniała ona jej - nie zrealizowane dotąd
- oczekiwania. Wydaje się, że autorka chciała nam tą historią uświadomić, jak duże znaczenie ma to, dokąd uciekamy i jakie mamy marzenia, ponieważ, nasza podświadomość często wymyka nam się spod kontroli. Tokarczuk gra z nami, odpowiadając na odwieczne pytanie, czy nasze pragnienie sensacji, którego nie doświadczamy w normalnym, nudnym życiu może się stać groźne i tak jak komisarz Fontane, przeniknąć do rzeczywistości. Opowiadanie to, mimo że jest dość powierzchownym i skrótowym studium morderczyni, pozwoliło Tokarczuk pokazać, że jesteśmy wielopłaszczyznowi i wielu sytuacjach, za każdym razem determinują nami inne czynniki, to jednak tworzymy jedną całość. Pokazuje też, jak wielka jest siła przyzwyczajenia człowieka. C. miała pewność, że każdy kryminał opiera się na zbrodni, czytanie było dla niej rytuałem, elementem misterium. W momencie, kiedy czytana przez nią książka mija się z tymi podstawowymi założeniami wywołuje to u niej frustrację, która nakazuje jej, przywrócić książce prawidłową - według niej - strukturę. Co dalej dzieje się z morderczynią tego do końca nie wiemy. Domyślamy się, że komisarz w staromodnym kapeluszu i prochowcu, który kieruje się do klatki C. to Fontane, ale autorka w tym momencie kończy akcję i możemy się tylko domyślać finału tej historii.
Różne pytania mogą nurtować czytelnika. Dlaczego C. zabijała? Czy tym rekompensowała sobie szarą rzeczywistość? Czy to wina kryminału, który nie zaspokoił jej oczekiwań, nie przyniósł zbrodni, której się spodziewała i chciała o niej przeczytać. Poczuła w sobie moc nadawania sensu rzeczom, które tego sensu wcześniej nie miały i ta moc dała jej poczucie bycia ważną. Nie skończyła na jednym morderstwie, bo to ona teraz rządziła w książce, dostała moc kreacji świata i pragnęła zostawić ją w swoich rękach. Wymykała się z domu i wchodziła do świata książki, aby tam zaistnieć, aby na jej stronach budzić strach i przerażenie. W końcu miała książkę, która jej dotyczyła, od której nie mogła się oderwać, która sprawiła, że zaangażowała się w nią całkowicie. Momentem przełomowym w życiu C. stał się ów wieczór „pełen dziwnego oczekiwania”, w którym zadecydowała, że zabije. Po pierwszej ofierze książka zaczyna ją ciekawić, w końcu ma prawdziwe morderstwo, a nie iluzję, jaką stwarzali pisarze, tworząc jedynie w grze mordercę. Cząstka boskości, posiadania władzy i tworzenia przejmuje kontrolę nad życiem urzędniczki i wyzwala w niej możliwości i pragnienia, o jakich nie miała wcześniej pojęcia. Zastanawiające jest to, czy cała tragiczność bohaterki nie polega na naszej ludzkiej potrzebie sensacji. Czyżby w czytelniczce kryminałów wyzwoliła się - tak dobrze znana ze starożytnych igrzysk - żądza krwi? Przecież od razu dowiadujemy się, czego C. szuka w kryminałach - „szukała prawdziwszych ludzi i zbrodni bardziej mięsistych”. Jednak
z drugiej strony C. sprawia większą przyjemność czytanie o sobie, dociekanie mordercy, niż zabijane. Cóż, podobno cel uświęca środki. C. osiągnęła to, czego chciała, zniwelowała rozczarowanie książką, sama tworząc jej scenariusz.
II
Opiekunka szopki
Ten sam instynkt tworzenia na stałe związuje Marię Kowalską z szopką w Bardzie. W ciszy swojego domu dodaje do niej nowe elementy, nadając pustym godzinom wartości. Opiekunka szopki w Bardzie nie miała szczęścia w życiu. Trafiła na Dolny Śląsk po wojnie, podobno pochodziła z Grodna, gdzie była nauczycielką i malarką. Podczas transportu ze Wschodu straciła swoje małe dziecko, stało się to w mroźną Wigilię. Jej mąż przepadł już kilka lat wcześniej zabrany przez Rosjan i wywieziony na Wschód. Znalazła się sama w obcej rzeczywistości. Ponieważ miała wykształcenie artystyczne, przydzielono jej opiekę nad znajdującą się w Bardzie ruchomą szopką i zamieszkała w mieszkaniu przylegającym do niej. „Gdy pierwszy raz zobaczyła, jak szopka działa popłakała się”. Szopka wzbudziła w Kowalskiej zachwyt i poświęciła swój czas. Oprowadzała wycieczki, zamówiła kartki z jej wizerunkiem, wystawiła księgę pamiątkową. Dbała o szopkę. Ciągle nachodziła pana M., gdy coś się zepsuło. Wciąż pytała, czy taka ilość turystów przypadkiem szopce nie zaszkodzi.
„Przy drobnych naprawach pan M. zauważył, że w szopce stale czegoś przybywa, coś się zmienia. Na przykład pociąg: jechał wysoko, tuż nad niebieskimi chórami wśród naprędce domalowanego zimowego krajobrazu. (…) Tego był pewien - pociągu tu wcześniej nie było. I kiedy już szedł do niej, żeby jej to poruszony opowiedzieć, w jednej chwili zrozumiał oczywisty fakt - to ona zrobiła ten pociąg, a przedtem kaczki. Wtedy też przystanął, zapalił papierosa i powoli wrócił do swoich spraw. (…) I potem nie dał jej poznać, że wie. (…) Niechże tak będzie, myślał. Niechże znajdą swoje miejsce spalone wsie i ruiny miast, i nawet miniaturowe cmentarzyki z krzyżami cieńszymi od zapałek. Niechże jej będzie, myślał, robi przecież rzecz dobrą, nie niszczy, lecz dodaje, czyli nawet więcej niż by tylko naprawiała. Więcej niż by po prostu dbała”.
Pan M. odkrył tajemnicę Kowalskiej - w zaciszu własnego mieszkania, tak by nikt nie wiedział, umieszczała w szopce stale nowe elementy, błahe jak kaczki, ale także
i znaczące, jak spalone wsie, cmentarze, place ogrodzone kolczastym drutem, drobne ostrza szubieniczek, małe figurki ludzi z krwawymi plamami na koszulach, które z łatwością możemy umiejscowić w naszej historii. Tworzenie tego, zapełniało czas, pozwalało jej duszy poczuć radość tworzenia. Ukoronowaniem jej pracy była księga pamiątkowa, którą założyła, sądząc, że wszyscy tak i ona sama doznają wzruszenia widząc, okazałość i piękno szopki. Ona stanowiła dla niej sens życia. Utrzymywała
w miarę stałą temperaturę w pomieszczeniu, mimo że w zimie przydziały węgla były znikome. Podobno spędzała w niej całe dnie - pan M. często widział ją jak kucała przy którymś ze szczegółów i poruszając tylko głową zmieniała kąt widzenia. Po wiosennych ulewach skarpa, na której stał budynek szopki obsunęła się. Zawaliła się jedna ze ścian, co na stałe uszkodziło mechanizm szopki. Kowalska zmarła na raka dwa lata po katastrofie.
Autorka tworzy fikcyjną opowieść o szopce i umieszcza ją w rzeczywistym miejscu, opisuje jej szczegóły i zmyśloną historię, aby pokazać magiczność przedmiotu, który powoduje, że nieszczęśliwa kobieta przywiązuje się do niego. Umieszczona przez autorkę historia szopki, potraktowana została nawet jako prawdziwa i „wymknęła się literaturze, wchodząc z butami w życie”. Do dziś autorka musi wyjaśniać, że jest to historia przez nią wymyślona i całkowicie fikcyjna.
Maria po stracie dziecka znalazła rzecz, o którą mogła się troszczyć. Szopkę. W dodatku miała wpływ na jej wygląd. Mogła ją tworzyć prawie przez nikogo niezauważona, gdyż obfitość szopki była tak duża, że nikt nie był w stanie zapamiętać jej bogactwa. Kowalska dodaje do szopki elementy, które jej samej wydają się znaczące. Uważała, że te rzeczy powinien zobaczyć rodzący się Chrystus, a także ludzie odwiedzający szopkę. Ponieważ, jak twierdzi narrator, skoro boskie narodziny dzieją się zawsze i wszędzie, skoro dotyczą każdej rzeczy, to cały świat trzeba przedstawić rodzącemu się Dzieciątku. Szopka motywuje także Kowalską do podjęcia działań w jej własnym życiu - naukę niemieckiego i rozpoczęcia studiów, które pomogły jej zgłębić historię szopki. Maria miała tylko szopkę, nieszczęście ją wyobcowało.
W opowiadaniu przedstawiona jest historia kobiety, która w momencie, kiedy traci to, co dla niej było najcenniejsze, czyli męża i dziecko, znajduje sobie coś zastępczego, przedmiot, który traktuje nie tylko nabożnie, ale i z czułością przysługującą wyłącznie człowiekowi. Jednocześnie doświadczając wielu nieszczęść, pragnie się nimi z kimś podzielić. Na świadka swojej artystycznej wypowiedzi wybiera rodzące się dzieciątko, małego Chrystusa. Kowalska nie ma już dziecka, któremu mogłaby przekazać własne spostrzeżenia, rady i własne postrzeganie świata. Nie ma też przyjaciół, ponieważ
w tym małym górskim mieście, zaraz po wojnie trudno jej było spotkać kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. Pan M. pomaga jej czasem, przynosi drobne smakołyki, jednak budzi w nim ona jedynie litość i współczucie.
Dzięki szopce mogła się rozwijać artystycznie, przedłużając żywot swoim zdolnościom i pomysłom, a także swobodnie i do woli patrzeć na mechanizm szopki. Była ona na tyle wielopłaszczyznowa, że mogła na nią patrzeć godzinami. Tokarczuk tą krotką historią pokazuje nam nie tyle Kowalską, co szopkę. Pokazuje przedmiot, który można pokochać i do którego można się przywiązać na tyle, aby stanowił o sensie naszego życia, o porządku dnia. Szopka stanowi w tej opowieści magię, jest czymś niespotykanym. Cieszy oczy i jest niezbędna, bo potrzebna bohaterce - stanowi centrum jej życia. „Ta nieustannie rozbudowywana szopka jest jakby zbiorowym listem otwartym z zapomnianej prowincji, z miejsca - nigdzie, peryferii kosmosu”.
III
Wiedźma
Kłoskę boska ręka umieściła trochę z boku. Przyszła nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd szła, ani dlaczego akurat zatrzymała się w Prawieku. Ludzie nazwali ją Kłoską, bo przyszła w lipcu lub w sierpniu i zbierała pozostałe po żniwach pojedyncze kłosy, i piekła z nich placki, potem jesienią kradła ziemniaki. Kiedy nastała zima, siedziała w gospodzie licząc na ludzką dobroć. Jednak szybko przekonała się, że ludzie nie są chętni do dzielenia się z nią czymkolwiek, dlatego oddawała się chłopom za pęto kiełbasy. Uczyła się świata od wewnątrz. „Wiedza, którą się tylko obrasta, niczego w człowieku nie zmienia, albo zmienia go jedynie pozornie, z zewnątrz, jedno ubranie zmienia się na inne. Ten zaś, kto się uczy poprzez branie w siebie, przechodzi nieustanne przemiany, ponieważ wciela w swoją istotę to, czego się uczy”. Kiedy zaszła w ciążę i mężczyźni nie mogli jej już „brać po krzakach” wyniosła się do lasu, do zawalonego domu. Tu zaczęła rodzić
w liściach łopianu. Kiedy umarło jej dziecko inaczej spojrzała na świat. „Teraz to, co widziała Kłoska, stało się jedną bryłą, jednym wielkim zwierzęciem albo jednym wielkim człowiekiem, który przybrał wiele postaci, aby pączkować, umierać i odradzać się. Wszystko wokół Kłoski, było jednym ciałem i jej ciało było częścią tego wielkiego ciała
- ogromne, wszechmocne, niewyobrażalnie potężne. W każdym ruchu, w każdym dźwięku przejawiała się jego potęga, która samą wolą stwarza coś z niczego i przemienia coś
w nicość. (…) Widziała też więcej. Widziała siłę, która przenika wszystko, rozumiała jej działanie. Widziała zarysy innych światów i innych czasów, rozpostarte nad i pod naszymi”.
Narrator, co jakiś czas tylko wkrada się do świata Kłoski i wyrywa z niego dla nas magię, jaką nosi w sobie Kłoska. Nie wiemy, kim jest i skąd jest, jednak mamy poczucie, że ona zna wszystkie tajemnice. Jest to nie do pojęcia dla tych, którzy nauczeni są łączyć wiedzę z korzyściami majątkowymi. Nie może tego pojąć Izydor. „Ona zna wszystkie tajemnice. - Jakby była taka, jak mówisz, to nie mieszkałybyście w rozwalonej chałupie w lesie, ale w Jeszkotlach przy rynku. Chodziłaby w butach i w sukienkach, miałaby kapelusze, i pierścionki. Wtedy byłaby naprawdę ważna”.
Kłoska nie ma pięknych kapeluszy i sukien, ma swoją dumę. Nie przyjmuje pomocy od dziedziczki Popielskiej, nawet pod chłopem położyć się nie chciała
„po bożemu” twierdząc, że ona chłopom równa.
Po porodzie głodna i wyczerpana przychodzi do młyna Genowefy, która dała jej kiedyś kopiejkę. Już w sieni młyna rzuca się na posadzkę, zgarnia chudymi palcami ziarna i kurz niegdyś będący mąką. Kiedy nasyciła się brudnym ziarnem, usiadła na ziemi
i płakała.
W Genowefie odezwało się sumienie, zaczęła się przyglądać Kłosce zastanawiać się, gdzie jest teraz ta piękna dziewczyna, za którą chłopy chodziły jak psy. Teraz miała poranione stopy, zwierzęce pazury i dzikie oczy. Gdy spojrzała na nią, Genowefa poczuła, że Kłoska ogląda jej duszę. Dała Kłosce bochen chleba i kazała odejść. Odchodząc Kłoska patrzy
w oczy córce Genowefy i prorokuje: „- Nie płacz, cacuchna, twój tatuś już do ciebie idzie - mruknęła Kłoska i poszła w stronę wsi. Genowefa tarła fartuchem usta, aż pociemniały. Tego wieczoru trudno jej było usnąć. Kłoska nie mogła się mylić. Kłoska znała przyszłość, wszyscy o tym wiedzieli. I od następnego dnia Genowefa zaczęła czekać. Ale nie tak, jak do tej pory. Teraz czekała z godziny, na godzinę”.
Czy faktycznie Kłoska znała przyszłość? Wyprorokowała także pocztówkowe podróże Izydora. Kim była, że udało jej się oswoić sowę i węża? Cudownie w jej piersiach pojawiało się też mleko. Przychodzili do niej ludzie i podstawiali pod jej piersi chore ciała, a ona leczyła ich własnym mlekiem. Czy była czarownicą jak twierdził ksiądz proboszcz? Czuła nieprzerwany związek z ziemią i lasem. W czasie pełni zbierała w lesie zioła mydlnicy, żywokostu, kolendry, cykorii, prawoślazu i grzyby. Razem z Rutą „przynosiły
z niego wszelkie bogactwa - kosze grzybów, kanki poziomek i jagód, młode orzechy laskowe, berberys, czeremchę, borówki, dereń, czarny bez, głóg i rokitnik. Suszyły to całymi dniami na słońcu i w cieniu i z niepokojem patrzyły, czy słońce świeci tak samo jak przedtem”. To w jej ciele ukorzenił się pachnący arcydzięgiel dając życie Rucie. Nawet jak mitologiczna bogini ziemi, Demeter oddawała Rutę Uklei tylko na pół roku.
„- Możesz ją wziąć, ale postawię ci jeden warunek. - No? - zaciekawił się Ukleja. Lubił się targować. - Od października do końca kwietnia jest twoja. Od maja do września
- moja. Zaskoczony Ukleja popatrzył na nią jakby nie rozumiał. Potem zaczął na palcach przeliczać miesiące i wyszło mu, że ten podział nie jest równy, i że on na nim zyskuje. Miał więcej miesięcy niż Kłoska. Uśmiechnął się przebiegle. - Dobra, niech ci będzie”.
Z lasu przyszedł do niej także Zły Człowiek. „ Zły Człowiek przychodził na Wydymacz wieczorem. (…) To nie był człowiek mimo ludzkiej postaci, mimo dwóch czy trzech ludzkich słów, które umiał powiedzieć. Kiedy to do niej docierało, ogarniał ją strach, ale i podniecenie, że oto ona sama zamienia się w łanię, w lochę, w klępę, że jest niczym więcej niż samicą, jak miliardy samic na świecie, i ma w sobie samca takiego, jak miliardy samców na świecie. Zły Człowiek wydawał wtedy z siebie długi, przenikliwy skowyt, który musiał być słyszany w całym lesie. Odchodził od niej o świcie i zawsze kradł jej trochę jedzenia. Wiele razy Kłoska próbowała iść za nim przez las i wypatrzyć jego kryjówkę. Gdyby ją znała, miałaby nad nim większą władzę, w miejscu ukrycia, bowiem zwierzę czy człowiek ukazują słabe strony swej natury”.
Kiedy w lesie pojawili się żołnierze, Kłoska zaczęła się bać. Była niespokojna. Nie wiedziała, że ścieżka w lesie jest granicą między wojskami. Jednak czuła, że żołnierze będą zabijać. Zastanawiała się, gdzie z Rutą mogłyby znaleźć schronienie, w końcu zaczęła kopać pod chatą schron dla siebie i córki. „W nocy śniła, że niebo jest metalową pokrywą, której nikt nie jest w stanie unieść”. Tak zapamiętale kopała, że wysłała Rutę samą do wsi. Kiedy uświadomiła sobie, że popełniła błąd, było już za późno. Znalazła Rutę zgwałconą i wpół żywą, jednak dzięki swojej silnej więzi z ziemią uratowała córkę mieszając zioła, tak, że w całej chałupie pachniało arcydzięglem.
Czy można odpowiedzieć na pytanie, kim była Kłoska? Nie wiemy, jak daleko sięgała jej wiedza i jakie znała tajemnice. Autorka daje nam tylko drobne sygnały kilka zdań, których przy pierwszym czytaniu nie jesteśmy w stanie wyłapać. Jak na przykład ten fragment: „w Prawieku, jak wszędzie na świecie, są miejsca, gdzie materia tworzy się sama, sama powstaje z niczego. Zawsze są to tylko małe grudki rzeczywistości, nieistotne dla całości, a przez to nie zagrażające równowadze świata. Takie miejsce jest przy wolskiej drodze, na skarpie. Wygląda niepozornie - jak kretowisko, jak niewinna ranka na ciele ziemi, która nigdy się nie goi. Tylko Kłoska wie o nim i przystaje w drodze do Jeszkotli, żeby popatrzeć na samotworzenie się świata”. Tym samym doświadcza istnienia Boga poprzez widoczny i otaczający świat i jego przeobrażenia.
Oddalenie od życia wśród ludzi, odrzucenie przez mieszkańców Prawieku, traktowanie jej jak czarownicy sprawiło, że znalazła sobie miejsce w lesie wśród zwierząt i roślin. Jednocześnie Bóg daje jej dostęp do tajemnic i niezwykłości. W ten świat próbuje wprowadzić także swoją córkę Rutę, pokazując jej te wszystkie niezwykłości, jak
np. granice i środek Prawieku. Ruta wybiera inny świat - materialny i wychodzi
za Ukleję, bo jak sama mówi - chce chodzić w czółenkach i nosić kolczyki. Nie chce wieść takiego życia jak Kłoska, bogatego jedynie w naturę, bez sukienek i kapeluszy. Kłoska rekompensowała sobie brak akceptacji i pieniędzy więzią z lasem, z ziemią
i z Bogiem. Czuła swój udział w tworzeniu przez Boga świata. Czuła się obecna w jego przemianach.
Autorka nie wyjaśnia dalszych losów Kłoski. Ostatnią wzmiankę poświęca jej już po wojnie, kiedy rozmawia ze sparaliżowaną Genowefą: „Jednego z takich dni, Genowefa zobaczyła kątem oka, że z lasu na Gościniec wyszła Kłoska. Genowefa nie mogła poruszyć głową, więc czekała. Kłoska zbliżyła się do niej i ciekawie obeszła fotel dookoła. Kucnęła przed Genowefą i zajrzała jej w twarz. (…) - Wstań i idź - powiedziała. - Nie - szepnęła Genowefa i w nieświadomym ruchu, pokręciła głową. Kłoska zaśmiała się i ruszyła w stronę Prawieku”.
Na naszych oczach Kłoska przechodzi transformację. Początkowo dzika i nieprzystosowana, nie potrafiła odnaleźć się w rzeczywistości wsi, jadała to, co zebrała z pola, lub dostała za „kurwienie się”. Z biegiem czasu stała się kobietą samodzielną, pewną siebie i swoich racji, budzącą respekt i strach. Mimo niechęci Prawieku, osiedla się na jego skraju i, mimo że większą część swojego życia spędza w lesie, to jednak staje się dla prawiekowej społeczności kimś w rodzaju szamanki, która nie wiadomo skąd i
od kogo, ale dużo wie o przeszłości i przyszłości, potrafi leczyć ziołami a także mlekiem ze swoich piersi, pełnych mleka wbrew prawom natury.
Mimo, że odsunięta od ludzi Kłoska akceptuje swoje miejsce w chacie na Wydymaczu, w lesie, w którym nauczyła się żyć, który ją karmił, a także dał jej dziecko. Ma swój wewnętrzny instynkt, dzięki któremu odnalazła się poza społecznością, tworząc własny świat, w którym jest wolna. Jedynym brakiem, jaki odczuła jest odejście córki, która wychodząc za Ukleję, niejako odrzuca swój związek z matką, lasem i naturą. Autorka wpisała Kłoskę, w mit o greckiej bogini Demeter, która oddała swoją córkę Korę mężczyźnie, ale jedynie na pół roku, natomiast drugie pół zastrzegła sobie. Ruta nie jest
w stanie wytrzymać nawet pół roku z Ukleją i ucieka poza granice Prawieku, wydostaje się z „garnka”, jednocześnie zamykając sobie drogę powrotną. W życiu Kłoski nie ma też mężczyzny, nie ma miłości. Jest wyłącznie zwierzęcy instynkt i pożądanie, jak
w przypadku Złego Człowieka czy Arcydzięglowego mężczyzny. Jest sama sobie panem
i władcą, życie w odosobnieniu. Nic nie wiemy o jej ambicjach i pragnieniach. Możemy się tylko domyślać, że jest ona na swoim miejscu i już tam zostanie.
IV
Córka wiedźmy
Ruta została poczęta latem, kiedy powietrze w chałupie jej matki, przeniknięte było słodko - cierpkim zapachem arcydzięgla. W nocy, kiedy Kłoska spała wszedł do jej chałupy Arcydzięgiel w postaci jasnowłosego chłopaka, o skórze szorstkiej jak łodyga rośliny. „- Pragnęłam cię przez całe lato - powiedziała w usta pachnące cukierkami, kandyzowanymi owocami, ziemią, kiedy spadnie deszcz. - I ja ciebie”. Arcydzięgiel ukorzenił się w ciele Kłoski i po dziewięciu miesiącach urodziła Rutę. Przyszła na świat tego samego dnia, co Izydor syn Misi, z którym później łączyła ją „specjalna” więź. Kłoska urodziła na zeszłorocznej wiązce siana, szybko, w kilka minut, duże i piękne niemowlę.
Ruta, już jako dziewczynka ukochała sobie dom Boskich, który był największy i najpiękniejszy, zrobiła sobie siedzisko na starym bzie i stamtąd oglądała wieczorami to, co się działo w środku. Pewnego razu dostrzegła w środku chłopca w podobnym do niej wieku. Żałowała, że krzak bzu był zbyt niski i nie mogła zajrzeć, co on robi na strychu domu. Ruta dowiedziała się, że ma na imię Izydor, i że nie wszystko jest z nim do końca jest w porządku - miał za dużą głowę i wiecznie otwarte usta. Pierwszy raz zobaczył ją schowaną w bzie i złapał ją za nogę. Wyrwała się, uciekła w stronę lasu. Od tego momentu czekał na nią. Kilka dni później pojawiła się i w milczeniu razem obserwowali dom. Podobało im się to milczenie, zaczęli razem spędzać coraz więcej czasu. Ciągnęła Izydora do lasu, mimo jego początkowego strachu przed oddalaniem się od domu. W końcu widząc umiejętności i wiedzę Ruty, przestał się bać i całkowicie zdał się na jej instynkt. „Ruta miała wiele pomysłów. Bawili się w chowanie i odnajdywanie, w udawanie drzew,
w berka, w układanie z patyczków różnych figur, raz małych jak dłoń, czasem wielkich, na kawał lasu”.
Najbardziej fascynowały ją grzyby. Gdy ich szukała, jej wzrok stawał się żółty i przeszywający. „Opowiadała, że prawdziwe królestwo grzybów jest ukryte pod ziemią, tam gdzie nigdy nie dochodzi słońce. Mówiła, że na powierzchnię ziemi wychodzą tylko grzyby skazane na śmierć, albo za karę wygnane z królestwa. Tutaj giną od słońca, z ręki człowieka, podeptane przez zwierzęta. Prawdziwa podziemna grzybnia jest nieśmiertelna”. Najbardziej kochała muchomory. Śmiała się z Izydora, kiedy mówił, że są trujące, ponieważ już nie raz ich próbowała. Wtedy przyniósł jej książkę kucharską Misi i przeczytał, że są trujące. Poprosiła, aby nauczył ją czytać. Do jesieni przekazał jej to, co sam potrafił. Ona w zamian pokazała mu granicę Prawieku.
Ruta umiłowała sobie las i wcale nie przejmowała się, że Prawiek a dokładniej las stanowią jej dom i nie przeszkadzała jej granica, której nie można było przekroczyć. Bez znaczenia było dla niej to, że jest zamknięta w świecie, w którym się wychowała i o którym wiedzę przekazała jej matka. Mówi „- Nie martw się, Izek. Po co nam jakieś inne światy?”
W czasie wojny matka Ruty budowała schron, bała się żołnierzy i czuła, że niosą zło, od którego chciała uchronić siebie samą i córkę. Bezmyślnie wysyła dziewczynę samą do Florentynki, aby pożyczyła od niej psa, który ostrzegałby je przed obcymi. Podczas drogi dziewczyna zobaczyła stojącego przy drzewie mężczyznę. Cofnęła się i chciała bezszelestnie wycofać, lecz drugi z żołnierzy musiał ją zobaczyć wcześniej, zaszedł ją od tyłu, i wykręcił jej ręce. Inny żołnierz podszedł i uderzył ją w twarz tak mocno, że upadła na ziemię. „Mężczyźni odstawili karabiny i gwałcili ją. Najpierw jeden, drugi, a potem przyszedł jeszcze trzeci. Ruta leżała na wolskiej drodze, która była granicą między Niemcami a Rosjanami. Obok niej leżał koszyk z jeżynami i ziemniakami. Tak znalazł ją drugi patrol. Teraz mężczyźni mieli mundury w innym kolorze. Po kolei kładli się na niej i po kolei, jeden drugiemu dawali do potrzymania karabiny”.
Kłoska zdała sobie sprawę z tego, że popełniła straszny błąd dopiero wtedy, kiedy Ruta zniknęła jej z oczu. Poszła za nią, ale spóźniła się. Gdy znalazła ją na drodze nieprzytomną, pokrwawioną i z zadartą do góry spódnicą, zrozumiała, co się stało. Położyła Rutę na tych samych liściach łopianu, na których umarło jej pierwsze dziecko i długo wsłuchiwała się w oddech córki, po czym drżącymi dłońmi zaczęła mieszać zioła, z których najbardziej pachniał arcydzięgiel.
Ruta przeżyła, a po wojnie stała się piękną kobietą o miodowych włosach. Misia po namowie Genowefy, będąc trzeci raz w ciąży, wzięła ją do pomocy w domu. U Boskich poznała Ukleję, właściciela cukierni w Taszowie i kilku jeszcze innych, mniej już oficjalnych interesów.
Czy gwałt i wszystko, co zobaczyła, i czego doświadczyła w czasie wojny tak zmieniło Rutę, że zapragnęła rzeczy materialnych, zapragnęła uciec od tego świata. Coraz rzadziej kładła się już na mchu i wsłuchiwała w życie grzybni. Chciała uciec od piętna, jakie na niej ciążyło - posiadania matki, która została odrzucona przez ogół ludzi jako czarownica, od której ludzie odsuwali się z nieukrywaną niechęcią czy strachem. Ruta widząc magiczną granicę Prawieku doświadczyła teraz uczucia uwięzienia. Czuła, że jeśli tu zostanie, nie ucieknie przed swoim przeznaczeniem, że zasady obowiązujące w Prawieku będą jej dotyczyły, mimo że będzie dorosła i wolna.
Kiedy poszli oglądać środek Prawieku Izydor dotknął jej nogi i powiedział: „- Chciałbym być twoim mężem, Ruta. Chciałbym się z tobą kochać” . Wtedy Ruta zrobiła się zimna i zacięta. Wykrzyczała mu w twarz, że nie zamierza wyjść nigdy za tego, kogo kocha, ale za kogoś, kogo nienawidzi, ponieważ „świat jest zły. Widziałeś to sam. Co to za Bóg, który stworzył taki świat? Albo sam jest zły, albo pozwala na zło. Albo mu się wszystko poplątało”. Odchodząc powiedziała Izydorowi, że wychodzi za Ukleję. „- Chcę stąd odejść do miasta, chcę podróżować, chcę mieć kolczyki i czółenka”
- szepnęła, a pod Izydorem ugięły się nogi.
Sama sobie wybrała tę drogę, mimo że matka ostrzegała ją mówiąc, że Ukleja to wilkołak, który ją skrzywdzi. „Bałwochwalczy stosunek do modnych sukienek, eleganckich kapeluszy i nylonowych pończoch popycha dziewczynę w ramiona Uklei, bezwzględnego, prostackiego - przedstawiciela powojennej władzy”.
Wymogła na nim, aby pojechał z nią na Wydymacz i poprosił Kłoskę o jej rękę. Tej udało się wymóc na nim, aby latem Ruta mogła być u niej w Prawieku. Kiedy byli na urodzinach u Pawła Boskiego Ruta usiadła z Misią w kuchni i płakała, mówiąc, że nie jest szczęśliwa. „Ukleja, zamykał Rutę w domu samą. (…) Niczego jej nie brakowało. Chodziła z pokoju do pokoju, słuchała radia, przebierała się w swoje suknie, przymierzała pantofle i kapelusze. Miała dwie szafy ubrań, kasetkę pełną złotej biżuterii, kilkanaście kapeluszy i dziesiątki par butów, więc dostała to, czego chciała”. A jednak nie była szczęśliwa, mogła wychodzić z domu wyłącznie z mężem. On na pijackie imprezy,
na których się nudziła. Ukleja kupił od zadłużonego fotografa aparat i wyposażenie ciemni. Kiedy zmuszał ją do stosunku włączał samowyzwalacz w aparacie i robił zdjęcia w czasie aktu. Widziała potem na nich siebie, przygniecioną przez jego tłuste ciało. Szybko sama doszła do tego, jak używać aparatu. Przebierała się w swoje suknie i robiła zdjęcia.
W wigilię ugotowała bigos i dodała do niego kardamonu. Podobały jej się jego czarne błyszczące ziarna oraz nazwa. W kolorowej gazecie znalazła artykuł o Brazylii. Dowiedziała się, że jest tam wielka rzeka i równie wielki las. Ukleja wrócił pijany, nie smakował mu bigos z kardamonem. Powiedział jej, że potrafi się tylko pieprzyć z Ruskimi, Polakami oraz z tym głupkiem Izydorem. Uderzył ją w twarz i próbował zgwałcić, ale jego męskość odmówiła mu posłuszeństwa. Ruta uciekła i zamknęła się w pokoju. Przebierała się w swoje sukienki, a kiedy już jej się to znudziło, w dwie walizki spakowała gazetę
z artykułem o Brazylii i wszystko, co miała najcenniejszego - futra, biżuterię. Uciekła. Jak się później okazało z kartki, którą otrzymał Izydor, udało jej się dotrzeć do wymarzonej Brazylii. Tęskniła do niego i do matki. Wyjazd dał Rucie wolność, ale wiązał się z opuszczeniem „dwóch najbliższych osób - Kłoski i Izydora, których tajemniczą innością mogła się wcześniej napawać i pocieszać”.
Już jako Amanita Muscaria musiała zrezygnowac z przeszłości, którą może nie mogła się pochwalić przed innymi, bo była niematerialna, ale w której była szczęśliwa. Myślała, że ucieknie od famy, jaka się za nią niosła, że będzie normalna i nigdy niczego nie będzie jej brakować. Przeceniła się. Była zbyt wrażliwa, aby być ładną ozdobą, z którą jej mąż mógł zrobić, co chciał, nad którą miał władzę.
V
Tancerka jednego widza
Przejeżdżającej, przez wieś Dusznica, tancerce oraz towarzyszącemu jej mężczyźnie, spodobał się stary pensjonat ze sceną. Kupili go za grosze od gminy, pod warunkiem, że zrobią z niego teatr. Mężczyzna zrezygnował z tego przedsięwzięcia po trzech miesiącach i wyjechał.
Ona uparcie trzymała się swojego zamierzenia - chciała tańczyć na scenie pensjonatu. Zachowywała się tak, jakby w ogóle nie zwróciła uwagi na jego odejście. Nie zrobiła w tej ruderze specjalnych remontów. Jesienią przez rozbite szyby wiał wiatr i wwiewał do pensjonatu liście. Tancerka cały czas spędzała w sali ze sceną. Tu było posprzątane, pomalowane, tu powiesiła lampiony. Gdy sprawdzała scenę obcasami, z gramofonu płynęła na całą wieś muzyka symfoniczna.
Wieczorem tancerka siadała przy biurku i pisała listy do ojca. Wszystkie lądowały w starej skórzanej walizce. Opowiadała w nich ojcu o swoim życiu, o tym, że kupiła teatr, w którym będzie mogła tańczyć co tylko będzie chciała. W każdym z listów podkreślała, że największym jej pragnieniem jest to, aby ojciec zobaczył ją tańczącą. Nadal bolały ją słowa wypowiedziane przez ojca w przeszłości, zarzucające jej brak talentu. Uważała, że na starość trzeba się pogodzić. Miała nadzieję, że ojciec widząc jej taniec, będzie z niej dumny i zmieni swój wcześniejszy sąd.
Podczas pierwszego występu zorganizowanego w pensjonacie tańczyła fragmenty z „Jeziora łabędziego” Czajkowskiego. Sala ze sceną, ku zdziwieniu obecnych, zmieniła się nie do poznania. Balerinę oświetlały dwa reflektory, podłoga została wyłożona połyskującą folią, zaś fragmenty mchu i murawy dawały złudzenie jeziora. Tańczyła pełna odwagi i z lekkością, jakby była nieprzyzwyczajona do chodzenia. Dziewięć osób, które przyszły biły brawo.
Wieczorem znów usiadła do pisania listu. Opisywała jak pierwszy raz od bardzo dawna znów tańczyła. Udowadniała ojcu, że jest szczęśliwa. A przecież on uważał, że artysta nie może być szczęśliwy. Zastanawiała się jak to jest z jego miłością. Czy mógłby jej nie kochać? Tancerka napisała wówczas coś bardzo ważnego,: „ludzie tak bardzo pragną być artystami, żeby ich kochano. O nic innego nie chodzi”. Czy to, dlatego tancerka nie mogła przestać tańczyć? Może brak uczuć ze strony ojca chciała sobie zrekompensować byciem kochaną przez widownię, przez nią podziwianą i oklaskiwaną?
A może po prostu chciała, żeby ojciec zobaczył w niej artystkę. Docenił jej poświęcenie dla tańca i okazał jej, choć cień uczuć.
W zimie dalej ćwiczyła. Uruchamiała dwie dmuchawy i w sali po kilku minutach robiło się ciepło. Zauważyła, że nie nadąża już za muzyką, nie miała już tej szybkości i dawnej lekkości. Na Boże Narodzenie przygotowała „Dziadka do orzechów.” Powysyłała zaproszenia do mieszkańców wsi, do wójta, do burmistrza pobliskiego miasteczka i do aptekarki. Przyszły jednak tylko cztery osoby. Tancerka płakała tego wieczoru. Przestała ćwiczyć i cały czas leżała skulona na łóżku. Po tygodniu, do jej drzwi zaczął dobijać się gospodarz, przestraszony brakiem dymu w kominie i brakiem śladów na śniegu. Powiedział, że jedzie saniami do wsi i że może zrobić jej zakupy. Potem codziennie przychodził do niej i palił w wielkim kaflowym piecu.
W kolejnym niewysłanym liście do ojca, napisała, że czuje się niekochana,
nie może zaznać spokoju, bo robi wszystko, żeby stać się godną jego miłości. Zawarła te słowa w bezosobowej formie, żeby nie brzmiały jak zarzut. Napisała, że żyje w krainie Syzyfów i tych, którzy nabierają wodę sitami.
Kiedy zelżał śnieg pojechała do miasta, kupiła farby i pędzle. Gospodarz śmiał się
z niej, że nie warto malować tego domu, bo to rudera i szkoda tylko pieniędzy. Spędzała całe dnie w sali ze sceną i malowała. Tuż przed Wielkanocą wysłała kolejne zaproszenia. Gospodarz chodził od domu do domu i prosił ludzi, żeby przyszli, uszanowali jej wysiłek.
W niedzielę po południu, wiedzeni strzałkami, mieszkańcy weszli do ciemnego pomieszczenia. Potem rozbłysło światło i mieli wrażenie, że są w tłumnym teatrze, z widownią, lożami i balkonami. Jeszcze do niedawna odrapane ściany, pokryte były teraz ciągami twarzy, od podłogi, aż po sufit. Zabrzmiała muzyka i ujrzeli tancerkę całą w białych tiulach. Tańczyła wyjątkowo lekko, w jej ruchach wcale nie było widać ile ma lat. Wszystkim się bardzo podobało, nawet domagali się bisu. Wieść o malunkach rozeszła się po całej okolicy. Wzbudziły duże zainteresowanie. Tancerka przez całe lato występowała regularnie, co niedzielę dla zdumionych jej osobą turystów, gości i mieszkańców. Nakręcono o niej film dla telewizji lokalnej. Gdy dostała kasetę z nim, napisała pierwszy skończony list do ojca. Opowiedziała w nim o całej walizce nigdy niewysłanej do niego korespondencji. Uważała, że ojciec nie miał racji, skreślając ją ze swojego życia, a ponieważ jest już za stara na wstyd i na lekceważenie z jego strony, żąda od niego zgody i normalnej rodzinnej atmosfery. Ten list wysłała, dołączając do niego kasetę.
Tego samego dnia, wieczorem dostała telegram, że ojciec nie żyje. Była wściekła, zmięła telegram i podeptała go. Odniosła sukces, w który nigdy nie wierzył jej ojciec, ale nie zdążyła mu tego udowodnić. Pozapalała światła w całym pensjonacie i w czwartym rzędzie domalowała jeszcze jedną twarz, ukłoniła się w jej stronę, i zaczęła tańczyć. Dopięła swego. Ojciec zobaczył ją tańczącą.
Dzięki tancerce możemy zobaczyć, jak stosunki rodzinne mogą zaważyć na życiu człowieka. Bohaterka trwa przy swojej decyzji bycia artystką, jednak pełnię szczęścia przysłania jej brak akceptacji ojca. Mimo odnoszonych sukcesów wciąż odczuwała brak wsparcia i miłości z jego strony.
.ości.onych sukcesów brak jej najwazniejszego jej człowieka. zczęścia przesłania.ić._______________________________________
VI
Poszukująca głosu
Krysi Popłoch, urzędniczce z banku w Nowej Rudzie śniło się, że ktoś do niej. Początkowo były to słowa nielogiczne i wyrwane z kontekstu. W końcu usłyszała wyraźnie wypowiedziane zdanie, miły, męski głos szeptał: „Mam na imię Amos”. Krysia zaczęła z nim rozmawiać. Amos pytał ją o zdrowie, o pracę, o jej rodziców. Zapytała go z niepewnością gdzie jest, a on odparł, że w Mariandzie. Spytała, co robi w jej uchu. Odpowiedział: „Jesteś niezwykłą osobą i pokochałem cię. Kocham Cię”. Zrobiło to ogromne wrażenie na trzydziestoletniej kobiecie, mieszkającej wciąż z rodzicami, która aby nie czuć się bezbarwną, przeźroczystą urzędniczką, z każdym rokiem robiła sobie coraz mocniejszy makijaż. Nagle poczuła, że jest bezgranicznie i bezwarunkowo kochana. Pozornie w banku była ważna, najlepiej ubrana, z modną blond fryzurą, jednak jej życie było bezbarwne. Po pracy, „obwieszona” zakupami wracała brudnym autobusem na wieś, do domu, w którym nic się nie działo.
Może dlatego, postanowiła odnaleźć mężczyznę, do którego należał głos. Po pracy, poszła na pocztę i w książkach telefonicznych szukała Amosa. Początkowo w Mariandzie, czyli obecnej Częstochowie, a potem także w innych miastach. Mimo długiego wertowania nie znalazła żadnego Amosa. Uznała, że to jakiś szyfr i wtedy - bingo! - odnalazła
A. Mosa w Częstochowie.
Po świętach przyszło do banku zawiadomienie o kursokonferencji właśnie
w Częstochowie. Postanowiła pojechać. Poszła pod dom A. Mosa i kręciła się pod nim dość długo, jednak nie zdecydowała się wejść. Szkolenie okazało się tak nudne, że
w notatniku malowała kwiatki i rozglądała się po sali. Wieczorem były korniszony
i wódka, a ręce mężczyzn błądziły po kolanach kobiet. I tak przez trzy dni.
Czwartego dnia Krysia stanęła przed drzwiami A. Mosa. Zapukała. Otworzył jej szczupły mężczyzna w pidżamie, palący papierosa. Wpuścił ją do środka. W mieszkaniu był bałagan. Pewna, że to jest właśnie głos z jej snów powiedziała „to ja jestem Krysia”. Mężczyzna uparcie szukał jej twarzy w pamięci, pstrykając przy tym palcami. Przewijał w głowie imprezy, na których był, poznane kobiety, spytał nawet czy przypadkiem ze sobą nie spali. Zaprzeczyła i opowiedziała mu o swoich snach, w których on do niej mówił. Był zdziwiony i uznał ją za agentkę UB. Powiedział, że już dostał paszport i wyjeżdża stąd. Po czym stwierdził, że jest zajęty i dał jej do zrozumienia żeby sobie poszła. Powiedziała do widzenia i wyszła.
Płakała całą drogę na dworzec. Na miejscu dowiedziała się, że ostatni pociąg do Wrocławia już odszedł, więc zamówiła herbatę i czekała na następny. Po jakimś czasie usłyszała jego głos. Spytał, co mówił do niej w jej snach. Sprawdził, że następny pociąg ma dopiero rano i zaprosił ją do siebie, zaznaczając, że ma dwa pokoje. Zawahała się, ale poszła. Powiedziała mu, że chyba go z kimś pomyliła, może to wcale nie była Częstochowa i że będzie szukać dalej.
W jego domu zobaczyła wkręconą w maszynę kartkę papieru z wierszem. Tytuł brzmiał „Noc w Mariandzie”. To był znak, poczuła szybciej pulsującą krew. Zaakceptowała tego chudego mężczyznę z zaczerwienionymi oczami jako tego, który wchodził w jej sny. Przytuliła się do niego. Pachniał kurzem, papierem i dymem z papierosów. Szepnęła mu „A jednak to ty, znalazłam cię”. Pocałował ją i zaczął rozbierać. Zniosła to jak ofiarę za to, że on ją pokochał i nawet poddała się rytmicznym ruchom jego ciała, obejmując go rękoma. Kiedy było po wszystkim nastawił budzik
i powiedział, że czas spać, ponieważ rano ma pociąg. Spytała, dlaczego ją pokochał. Odpowiedział „przyjechałaś do nieznajomego faceta przez pół Polski. Opowiedziałaś mu swój sen i poszłaś z nim do łóżka. To tyle. Jesteś walnięta”.
Dowiedziała się, że Mariand to „knajpa” na rynku, w której zbierają się miejscowi „menele” i piją wódkę. Ciągle niedowierzała temu, co ją spotkało. Rano wracała do Nowej Rudy. Spała po tym wydarzeniu cały dzień i udawała, że zapomniała o tej głupiej podróży do Częstochowy. Zapomniała też o tlenieniu włosów, o malowaniu paznokci.
Po jakimś czasie we śnie pojawił się znów głos Amosa. Krysia poszła do jasnowidza, od którego dowiedziała się wszystkiego i była spokojna.
W nocy znów głos Amosa powiedział „kocham Cię, jesteś niezwykłą osobą”.
Wydawało się jej, że rozpoznała ten głos, że wie, do kogo należy i usnęła szczęśliwa. Rano obudziła się z poczuciem, że coś wie, ale nie za bardzo wiedziała co.
Prosta kobieta mieszkająca tylko z rodzicami, codziennie wchodząca w utarty i dobrze znany jej schemat życia urzędniczki bankowej, nagle we śnie dotyka mocy uczucia. Czuje się prosto, bezwarunkowo kochana przez mężczyznę. To burzy dotychczasowe życie Krysi, bo nagle dostrzega w nim brak miłości. Głos Amosa zaczyna wchodzić głęboko w jej świadomość, dając pozór szczęścia i bycia kochaną. Skąd się wziął głos w głowie Krysi, czy Amos był postacią stworzoną przez jej podświadomość, czy rzeczywiście - za pomocą jakiejś nieznanej magii - ktoś gdzieś ją pokochał? Może ten głos miał na celu uświadomienie Krysi niepełności dotychczas prowadzonego przez nią życia. Problem zaczyna się wtedy, kiedy Krysia za wszelką cenę postanawia przyporządkować głos i imię realnemu mężczyźnie. Odzywa się w niej zagłuszone pragnienie prawdziwej, zwyczajnej więzi z mężczyzną. Wyszukała kogoś, o podobnym nazwisku i pojechała do niego, licząc, że jej sen nie jest tylko jej wyimaginowanym światem, że jest realny. Stworzyła w swojej głowie iluzję i wmówiła sobie, że ona istnieje. Jednak miłość ze snów zostaje zderzona z rzeczywistością, która w brutalny sposób obchodzi się z magią słów, które bohaterka usłyszała we śnie. A. Mos okazuje się nieudacznikiem, kreującym się na poetę. Już w samym szukaniu jej w pamięci widać, że tworzone przez niego relacje z kobietami są przypadkowe, czysto fizyczne i nierozerwalnie związane z dużą dawką alkoholu. Za swoją szansę uważa wyjazd za granicę, lecz czytelnik ma wrażenie, że to kolejna kreacja A. Mosa, szansa, którą szybko zaprzepaści.
Podczas spotkania z tym człowiekiem, Krysia okazuje się naiwna. Chcąc potwierdzić prawdziwość swojego wyśnionego świata, zgadza się na kontakt fizyczny, z którego nie czerpie żadnej przyjemności. Jednoznacznie też odczuwa, że jej „ofiara” była dla niego jedynie zaspokojeniem żądzy. Jest to dla niej przeżycie upokarzające. Wraca więc z powrotem do snu, w którym jest tą wyjątkową i kochaną. Zatraca się we śnie, zamiast go odegnać. Nie chce zapomnieć, znów marzy o Amosie, tym właściwym, wyidealizowanym.
Na koniec autorka kpi z nas, wprowadzając wątek jasnowidza, który sprzedaje bohaterce jej przyszłość, jak dobrą bajeczkę.
Tokarczuk, pisząc o tym zdarzeniu z ironią spogląda na ludzką potrzebę miłości, piękny sen obdziera z magii, konfrontując go z rzeczywistością. Tęsknota poszukiwaczki jest niestety w każdej kobiecie. Często powielają one te same naiwne błędy, wierząc
w szczęśliwe zbiegi okoliczności. Traktują życie jak telenowelę, w której wystarczy jedno słowo, czy jedno spojrzenie, aby odnaleźć miłość. Tragizm tej opowieści jest tym większy, że to nie będzie zapewne ostatnia próba Krysi w odnalezieniu Amosa (Amora?). Słowa, które słyszy bohaterka zagłuszają jej rozsądek, magiczny głos Amosa rozbudza bowiem
w niej potrzebę bycia kochaną i kochania. A może sens jest inny? A jeśli każda z nas kobiet jest marzycielką, poszukującą miłości. Mimo niepowodzeń wciąż wierzymy, że gdzieś jest ktoś, kto gotowy jest nas pokochać, ktoś nam przeznaczony.
VII
Zakochani w Agni
Zjawiła się w Nowej Rudzie zaraz po wojnie, sama, bez bliskich. Dostała pracę w aptece. Zakochała się w Nim, człowieku, który w błyszczących oficerkach przywracał kopalnię do życia. Po dwóch miesiącach wzięli ślub, dostali przydział na dom i z innych, jeszcze opuszczonych, znosili do swojego sprzęty i meble. Wyciągali z nich wszystko, co uważali za warte uwagi, co spowodowało, że na stałe przywiązali się do przedmiotów. Stało się dla nich ważne to, co materialne, posiadanie i nabywanie kolejnych rzeczy. On awansował, ona zapisała się na studia. Jeździli na zakupy do Wrocławia i Świdnicy, gdzie kupowali dobre, drogie ubrania, którymi lubili zwracać uwagę otoczenia.
Zabezpieczali się, kiedy wieczorem „szli do łóżka, w miłość”. Nie chcieli mieć dzieci, to był dla nich banał, schemat, którego nie chcieli powielać. Ona bała się, że musiałaby się dzielić z dzieckiem miłością do Niego. Tłumaczyli się, że czasy są niepewne, że z dziećmi trzeba wciąż chodzić do lekarza, a tak byli wolni. Kupili pianino, znanej marki, które miało jedną małą wadę - głuche D, ona grała na nim, dając wytchnienie zmęczonym po pracy palcom.
Jednego dnia, z godziny na godzinę, wszystko się zmieniło. Dni stały się dla nich jakieś podobne. W tym czasie wykryto w jej jajniku guz. Czekały ją naświetlania, może operacja. Wtedy dopiero pomyślała, że jednak chciałaby mieć dziecko. Przygryzała wargi, ale on nie zauważał jej żalu. Wyjechał w delegację. Kiedy w nocy była sama przytulała do brzucha termofor, zakładała sweter i wełniane skarpety, a i tak wciąż było jej zimno.
Kiedy grzała się na werandzie zobaczyła idącego ulicą chłopca, jakby nie z tego świata, z długimi włosami, w skórzanej kurtce, z wojskowym plecakiem. Przyglądała mu się, a on to zauważył. Przystanął, popatrzył na nią i ruszył dalej. Po kilku chwilach wrócił i zaproponował, że mógłby skopać jej ogródek. Zgodziła się. Potem przyglądała się mu, jak pracuje. Wyglądał jak dziewczyna. Po skończonej pracy zaprosiła go na zupę. Kiedy jadł patrzyła na jego młodą, gładką i opaloną twarz. Powiedział, że nazywa się, Agni, że uciekł z domu dziecka i chce się dostać, przez otwartą granicę w Czechosłowacji, do Austrii. W zamian za skopanie ogródka, poprosił o nocleg. Zgodziła się, a zasypiając zastanawiała się czy chłopak już śpi i czy dla bezpieczeństwa nie sprawdzić kieszeni jego kurtki. Jednak bardziej, nie dawała jej spokoju myśl o jego nagiej, gładkiej skórze.
Nagle usłyszała kroki, ogarnął ją strach. W otwartych drzwiach zobaczyła chłopca. Spanikowała, włączyła lampkę i kazała mu wyjść. Tłumaczył jej, że przyszedł się z nią pożegnać, ponieważ uznał, że łatwiej mu będzie przekroczyć granicę w nocy. Kiedy się uspokoiła, przysunął się do niej i zaczął głaskać ją po szyi. Spytał, kiedy wróci jej mąż. W butach i ubraniu wszedł pod kołdrę. Powtarzała sobie, że to tyko sen. Rano dotarło do niej, że to działo się naprawdę. Chciała go wyrzucić, jednak on z ogromną pewnością siebie pocałował ją w szyję i szepnął: „Wcale tego nie chcesz. Chcesz żebym został do poniedziałku”. Miał rację. Chciała żeby został. Kochali się znów, potem ona próbowała dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Zadawała pytania, ale nie odpowiadał. Opuścił dom, przed przyjazdem jej męża, obiecując, że wróci.
Po powrocie męża, usiadła przy nim, popatrzyła na niego i zaczęła płakać. Powiedziała przez łzy, że znów musi jechać do Wrocławia. Chcąc ją pocieszyć, wyciągnął z walizki pudełko z prezentem urodzinowym dla niej. Pozwolił go jej otworzyć miesiąc wcześniej. Kiedy zobaczyła, że kupił jej buty i torebkę z delikatnej cienkiej skórki, jej łzy wyschły.
Tłumaczyła się z czekania na Agni sama przed sobą, zastanawiała się czy tak postępując nikogo nie krzywdzi. On raz się zjawiał raz nie, a ona czuła, że jego obecność ją leczy, zbiera jej ciało w całość i nie pozwala mu się rozpaść. Wciąż nie wiedziała gdzie mieszka. Przychodził do niej z niezwykłym wyczuciem, kiedy męża nie było, jakby dobrze znał ich rozkład dnia, albo czytał w jej myślach. Wyjadał coś z garnków, kochali się i odchodził.
Żyła w dwóch światach, obok dwóch mężczyzn. Agni wcale nie pytał czy chce, był dla niej twardy, zajęty sobą. Dawała mu siebie, a on brał, zniewalając ją swoim dotykiem. Jego opalona skóra, „skwierczała” pod jej dłońmi.
Nie chciała kochać się z mężem, bo przy nim czuła, że umiera, przeszkadzał jej zapach jego skóry, przesiąknięty papierosami i smarem do maszyn. Mimo, że był bardziej czuły, kiedy się kochali, czekał na nią, zaglądał jej w oczy, to między jego ciałem a nią nie przeskakiwała żadna iskra, byli do siebie zbyt podobni. Kiedy odwoził ją do szpitala, poprosiła, żeby jej nie odwiedzał, a kiedy już miał odchodzić szepnęła - „powinno być sprawiedliwie. Powinni ci obciąć jaja”.
Odczuł to jak policzek. Nie udało mu się wydusić żadnego słowa. Patrzyła na niego, kiedy odchodził, nie potrafił zrobić nic więcej, jak tylko poprawić nerwowo kapelusz. Został w domu sam. Brakowało mu gospodyni. Myślał nawet o znalezieniu starszej kobiety z lwowskim akcentem, takim, jaki miała jego matka.
Następnego dnia na schodach siedziała młoda, ładna, zielonooka dziewczyna w roboczych spodniach. Powiedziała, że poprosiła ją o pomoc jego żona. Weszła śmiało do domu i zabrała się za robotę. Kiedy zapytał, powiedziała mu, że ma na imię Agni. Przyniosła mu odgrzany bigos i herbatę. W wyobraźni zobaczył obraz jej nagiego, szczupłego ciała i poczuł niepokój. Wycofał się do sypialni tłumacząc się, że jest zmęczony. Poprosiła o klucze od domu mówiąc, że jutro przyjdzie i ugotuje mu gołąbki.
W nocy miał erotyczny sen. Śniła mu się Agni.
Nazajutrz zadzwonił do szpitala, do żony. Mówiła bezbarwnie, a słów, które dotyczyły operacji nie chciał słyszeć. Kiedy wrócił do domu zobaczył tę zielonooką dziewczynę, trzymającą w ręku wielką główkę kapusty. Chodził za nią krok w krok, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Cały czas przyglądał się jej. Kiedy podawał jej nóż, przytulił się nagle do jej ciała, poczuł jej zapach. Pachniała, ogórkami, czymś zielonym i świeżym, za czym zawsze tęsknił. Całował ją po twarzy, a nie usłyszawszy „nie”, kochał się z nią.
Powroty do domu stały się dla niego bolesne, zgromadzone w nim przedmioty, przypominały mu o chorej żonie w szpitalu. Czuł, że zawsze odpowiadając na jego pytania kłamała. Zastanawiał się, dlaczego. Była obca, jakby nie z tej gliny i to pociągało go w niej do szaleństwa.
Najbardziej, lubił leżeć z nią w łóżku, „wymęczony seksem” i opowiadać jej o sobie. Odkrywał w ten sposób swoje życie, a jednocześnie dotykał innej odmiany miłości. Ona „nie potrzebowała żadnej kokieterii, umizgów czy podchodów”. Był jej wdzięczny, że była, że słuchała, że pachniała ogórkami. Zmierzył dziewczynie dłońmi talię i kupił dla niej we Wrocławiu spódnicę. Potem siedząc w Basztowej widział, jak w tej spódnicy szła ulicą.
Pojechał do żony. Była po operacji. Pomyślał, że ona zmaga się ze śmiercią, wystraszył się i łzy stanęły mu w oczach. Po powrocie nie mógł odgrodzić się od myśli, że ona umrze, a on będzie z „cudną Agnieszką”. Wynajął pokój na przedmieściu i tam tuląc się do jej drobnych piersi wyznał płacząc, że chciałby, aby jego żona umarła.
Po jej powrocie do domu Agni więcej się nie pojawiła. Szalał, błądził po mieście
i szukał jej. Siadał w Basztowej i pijąc wódkę za wódką i szukał jej wśród przechodniów. Wydawało mu się, że nie przeżyje jej nieobecności, „umierał od środka”. Odsuwał się od żony.
Ona mówiła „wiem, że stałam się zgryźliwą jędzą” i też odchodziła od zmysłów z tęsknoty za Agni. Pod byle pretekstem wychodziła z domu i przyglądała się przechodzącym mężczyznom. Czasem zrozpaczona, wołała w noc: Agni, Agni … Agni, wierząc, że ją usłyszy. Chciała się zabić, ale nie potrafiła.
Oboje żyli tęsknotą. Świat stał się dla nich „papierowy, kruszył się”, musieli uciekać poza własne, tęskniące wciąż ciała. Oboje tak żyli, „ale każde osobno”. Nie mówili już do siebie kocham, zamiast tego w ich życiu pojawił się zwrot - trzymajmy się razem, który powtarzali sobie wciąż jakby to miało coś zmienić. Stali się mechanizmami, które bezmyślnie przeżywały kolejne dni. Ona ocknęła się pierwsza z tego marazmu
i poczuła, że czas umierać. Złamała rękę, nie chodziła, nie mówiła. Zaczęło jej się plątać w głowie. Umarła, a on zaraz po niej.
Wystarczyło, aby w życie dwojga ludzi wszedł hermafrodyczny Agni, a uświadomili sobie jak puste było dotąd ich życie. Okrojone z marzeń, skupione na egoistycznych potrzebach, materialnych zachciankach. Młodość Agni wzbudziła w nich tęsknotę za utraconym czasem, macierzyństwem oraz ojcostwem. Zapragnęli posmakować jeszcze raz młodości. Szczupła postać Agni dawała im bezpieczeństwo, pomogła przetrwać trudny czas. Pojawiła się w momencie choroby żony i po jej powrocie do domu zniknęła.
Z tej nierealnej historii, można wyciągnąć smutny wniosek, że zbytni egoizm w miłości, przesadny materializm, ciągłe odkładanie rzeczy naprawdę ważnych na później, ma smutne konsekwencje. Zbyt szybko okazuje się, że nie jesteśmy już młodzi, a choroba może pozbawić nas doświadczenia bycia matką i ojcem.
Doświadczenie to powoduje, że opisani tu bohaterowie przeżywają kryzys, ich uczycie gubi się pod jego ciężarem. Wywołuje w nich chęć odmłodzenia się i zdobycia jeszcze jednej szansy poprzez romans z młodą osobą, jaką jest pojawiający się w ich życiu hermafrodyczny Agni. Narrator jednoznacznie pokazuje, że próba odzyskania straconego czasu może zakończyć się tylko ciągłą tęsknotą.
VIII
Kochanka
Przeczytała w gazecie, że jej dawny ukochany będzie w Allenstain. Świadomość, że będzie tak blisko nie pozwoliła jej zasnąć. Wszystko nagle w niej ożyło, a może nigdy nie umarło i zawsze w niej było. W myślach wyobrażała sobie ich spotkanie, jego zaskoczenie, minę.
Rano oznajmiła mężowi, że chce wyjechać na kilka dni do ojca. Spakowała się, wsiadła do pociągu. W czasie drogi wspominała dawne czasy. Moment, kiedy poznała pisarza. Jego blond włosy. Ich pośpieszną noc w hotelu, a przede wszystkim łazienkę, w której kiedy on jeszcze spał, oglądała jego pędzel do golenia i drewnianą mydelnicę.
Te przedmioty wzruszyły ją na tyle, że potraktowała ten moment, jako początek jej miłości do niego.
Po przyjeździe do Allenstain w jedynym hotelu w mieście, zapytała czy tutaj zatrzyma się pisarz. Wynajęła pokój i poszła się odświeżyć. Upięła starannie włosy, skrapia się perfumami.
Odpoczywając, wspominała wspólnie spędzone przez nich chwile w Wenecji. Pamiętała jak ze szczegółami opowiadał jej o swojej rodzinne. Charakteryzował tych ludzi jakby każdy z nich był kimś wyjątkowym.
Patrząc na zegarek pomyślała, że właśnie jest sjesta w pokoju dzieci, zatęskniła za ich zapachem. Ponieważ miała sporo czasu poszła na kawę a potem udała się w stronę dworca. Na pustym peronie znów zagłębiła się we wspomnieniach. Miała przed oczami ich rozstanie w Wenecji, jego łzy, jego listy.
Zobaczyła pisarza dopiero przy wyjściu z dworca. Otaczała go młodzież, jednak dostrzegła jego twarz. Był inny, bardziej dopasowany, siwiejący.
Ostatni list, jaki od niego dostała kończył się tak „nie chodzi mi o nic innego w życiu, o to tylko żeby pisać. Wiem, że mnie zrozumiesz”. Jednak pół roku później, łasy na tytuły ożenił się z córką jakiegoś profesora. Napisała wtedy do niego długi list. Domyślała się, że nie doczytał go do końca, pewnie wyrzucił albo spalił, bo nigdy nie dostała odpowiedzi. Przez następne lata z gazet dowiadywała się jakichś szczątkowych informacji o jego życiu, dzieciach, kolejnych książkach. Dręczyła ją obsesja, że w jego książkach znajdzie jakiś znak dla siebie, wytłumaczenie dla tego strasznego zdania.
Była jedną z pierwszych osób, które przyszły do miejscowego teatru gdzie miał odbyć się odczyt. Na spotkaniu w teatrze znów mogła mu się przyjrzeć. „Tchnęło od niego jakąś czystością”, był ogolony, blady, elegancki. To przypomniało jej jego bose stopy, jego twarz i chłopięcy uśmiech, kiedy leżał na niej, z oderwanym guzikiem od koszuli, mokry od potu.
Usiadł, wyciągnął papiery i przejechał wzrokiem po sali. Zadrżała, kiedy poczuła jego wzrok na sobie. Ale była za daleko, żeby mógł ją poznać. Jednocześnie uświadomiła sobie, że poznałaby go wszędzie z każdej odległości. Była zawiedziona jego zachowaniem - nie przedstawił się, nie podziękował mieszkańcom, nie pochwalił miasta. Mówił
o muzyce, „z arystokratyczną elegancją, nic ponad, nic pod”. Uchwyciła z tego może jedno zdanie.
Poczuła się ogromnie samotna i nic nie było w stanie tego zmienić, zastanawiała się, dlaczego człowiek nigdy nie docenia tego, co ma, dlaczego zawsze chce czegoś, czego nie może mieć, czemu jest w ludziach taka skaza.
Kiedy skończył i zaczął podpisywać książki wyszła i wróciła do hotelu, ale za kontuarem nie było recepcjonisty. Sama wzięła klucz, a po chwili namysłu sięgnęła jeszcze po drugi, od pokoju swojej dawnej miłości. Kiedy weszła do tego pokoju, rozejrzała się.
Z rzeczy jej znajomych rozpoznała w łazience jedynie drewniane pudełko na mydło. Po tym, kiedy on odszedł szukała takiego w drogeriach, jednak nigdy nie znalazła. Słysząc hałas, uciekła na swoje piętro.
Kiedy płaciła za pokój, recepcjonista pochylił się nad nią i szepnął do niej: „to właśnie jest ten T.” Chciała się odwrócić, ale nie mogła. Zastygła na chwilę w bezruchu i poczuła się ogromnie ciężka. Wsiadła do dorożki, a koń chyba poczuł jej ciężar, bo nie chciał ruszyć. Na dworzec powiedziała.
Pisarz nigdy jej nie wyjaśnił, dlaczego ją zostawił, jego ostatnie zdanie okazało się nieprawdziwe, w momencie, kiedy ożenił się z córką profesora. Nie miał odwagi powiedzieć jej prawdy i dlatego ona wciąż żyła nadzieją, że to nie była dla niego tylko erotyczna przygoda, bo przecież płakał, kiedy się rozstawali, przecież tak im było dobrze ze sobą. Kochanka nie jest w stanie zaakceptować faktu, że jej pisarz, dawno już o niej zapomniał i w żadnej z jego książek, które uparcie wertowała i czytała po parę razy, nie znajdzie ukrytego znaczenia przeznaczonego tylko dla niej.
Bohaterka ma już ułożone życie, męża, dzieci. Tylko ten niedokończony romans ciągle żyje w jej podświadomości. Jakaś jej cząstka, wciąż za nim tęskni. Na wieść,
że będzie w pobliżu rzuca dom i wyjeżdża, właściwie sama nie wiedząc, czemu.
W myślach układa sobie scenariusze spotkania oraz dokładnie wyobraża moment,
w którym on ją pozna i zostawi wszystko, żeby z nią porozmawiać. Jednak, gdy ma sposobność, kiedy mogłaby wszystko wyjaśnić, usłyszeć jakieś słowa rezygnuje.
Po przeczytaniu dręczy nas myśl, dlaczego ona ucieka, czy boi się konfrontacji własnych wspomnień o nim z brutalnymi słowami, z rzeczywistością, a może ta podróż uświadamia jej, że ten mężczyzna jest wyjątkowy jedynie w jej wspomnieniach.
W rzeczywistości jest egoistą, który dla blichtru ożenił się z córką profesora. Gardzi mieszkańcami małego miasteczka, traktując swój odczyt jak nudny obowiązek. Mówi monotonie, świadomie w swoim odczycie chwali się wiedzą, nie zastanawiając się nawet czy ma to jakiekolwiek znaczenie dla słuchających go ludzi.
Nie dowiemy się, czy po powrocie do domu kochanka nadal w każdej perfumerii będzie pytać o drewniane pudełko na mydło, czy będzie go wspominać mając swój własny niezburzony jego przykrymi słowami mikroświat. Być może to ponowne spotkanie, choć z daleka, spowodowało, że zobaczyła go w innym świetle. Odkryła, że kocha wspomnienia i człowieka, który dawno przestał istnieć, bądź istniał tylko w jej mirażach z przeszłości.
IX
Niebanalna, bo Najbrzydsza
Występowała w cyrku. Miała wielką głowę pełną narośli i wypukłości, niskie czoło pokryte bruzdami, maleńkie szpary oczu, ogromnie opuchnięte, zawsze otwarte usta, spiczaste zęby. Całą jej twarz pokrywał długi aksamitny meszek. Nawet jej uśmiech wyglądał jak grymas. Ludzie porównywali w lustrze wspomnienie jej twarzy z własną i oddychali z ulgą. Podczas pokazów nie mówiła, choć jak się potem okazało potrafiła i to całkiem mądrze. Była konkretna, wręcz mądrzyła się, choć wydawało się, że słowa przez nią wypowiadane będą tak samo dziwne jak jej twarz. Mówiła w wielu językach, ale w żadnym dobrze, ponieważ od dziecka wychowała się w cyrku, w międzynarodowej trupie wszelkiej maści dziwolągów.
On, specjalnie za nią, przyjechał do Wiednia. Fascynowała go, zastanawiał się, jak to jest być kimś takim jak ona, jak widzi się wszystko oczyma podobnymi do świńskich, jak czuje się zapachy przez zniekształcony nos i jak to jest dotykać siebie takiej. Nie było mu jej żal, patrzył sercem na jej serce i pokochał ją jak anioła o odrażającej twarzy. Wyobrażał sobie jak to jest kochać się z nią, całować się, ściągać z niej ubranie. Kręcił się koło cyrku kilka tygodni, aż w końcu zdobył zaufanie dyrektora, załatwiając im kontrakt. Wtedy pozwolono mu sprzedawać bilety, z czasem zastąpił grubą konferansjerkę,
bo lepiej od niej „rozgrzewał” publiczność przed występami Najbrzydszej.
Lubił ją podglądać i obserwować godzinami. Wtedy jego obrzydzenie malało, aż czasami nawet wydawała mu się zwyczajna. Dzięki niej zarabiał, stawiano mu wino za opowieści o niej. Opisem jej twarzy czarował młode i piękne kobiety, które kazały sobie o niej opowiadać nawet podczas stosunku.
Wymyślił na jej temat mnóstwo obrzydliwych historii, bo ona sama nie wiedziała, dlaczego tak wygląda, skoro od niemowlęctwa była w cyrku i każda z tych jego wymyślonych historii, mogła być prawdziwa.
Kiedy cyrk wracał do Wiednia na zimę oświadczył się jej. Drżała i zarumieniła się, ale powiedziała „dobrze” kładąc głowę na jego ramieniu. Czuł, że ma szczęście, że trafiła mu się najbrzydsza z kobiet, że tylko głupcy uganiają się za najpiękniejszymi. Ona garnęła się do niego jak oswojone zwierzątko. Chciał ją pokazać całemu światu, snuł plany.
Kiedy powiedziała mu, że wolałaby osiąść z nim w głuszy, gotować mu, wychowywać dzieci i zajmować się ogrodem, zadecydował za nią mówiąc: wychowałaś się w cyrku. Chcesz, potrzebujesz, aby na ciebie patrzono. Umarłabyś bez wzroku tych ludzi”.
Ślub wzięli w małym kościele. Księdzu, który im go udzielał tak trzęsły się ręce, że o mało nie zemdlał. Gośćmi byli tylko cyrkowcy, bo powiedział jej, że nie ma żadnej rodziny. Przez całe wesele odwlekał moment pójścia z nią do łóżka, jakby trochę bał się tego zbliżenia. Kiedy w końcu byli sami, poprosiła, żeby dotknął jej twarzy. Nie zrobił tego, a kiedy nie widziała, zamknął oczy i posiadł ją jak każdą inną, bez uniesień.
W następnym sezonie, sami już dbali o siebie. Zrobił jej zdjęcia i rozesłał je po świecie, mieli mnóstwo występów. Jeździli pierwszą klasą, ona w kapeluszu z gęsta szarą woalką. Kupił jej sukienki i wiązał jej gorset, więc wyglądali jak normalna ludzka para.
Jednak ciągle, nawet kiedy najlepiej im się powodziło, on od czasu do czasu uciekał. Widać taka była jego natura. Schodził ku portowym „melinom” z plikiem banknotów, za które pił i opłacał prostytutki. Kiedy zrobiła mu o to pierwszy raz wyrzuty, uderzył ją
w brzuch - dalej bał się dotknąć jej twarzy.
Po lekturze listu profesora z Wiednia, nie opowiadał już o żonie, jako efekcie syfilisu czy potomku wściekłego wieprza. Teraz powołując się na badania naukowe, przedstawiał ją jako mutanta, wybryk natury, błąd ewolucji. Profesor, dzięki któremu uzyskał te informacje wziął go nawet na bok i spytał czy nie myśleli o dziecku.
Jakiś czas potem, bez związku z rozmową między nim a profesorem, powiedziała mu, że jest w ciąży. Od tego czasu targały nim dwa pragnienia. Z jednej strony chciał, aby dziecko było takie jak ona, z drugiej przerażała go ta myśl, bo przecież to było także jego dziecko. Śnił, że wyrywa dziecko z brzucha żony, żeby ochronić je od jej genów, albo, że to on jest tym dzieckiem uwięzionym w jej wielkim ciele. Kiedy ludzie widzieli jej brzuch, to jakby trochę wybaczali jej tą brzydotę. Zadawali jej pytania o dziecko, a ona zawstydzona odpowiadała prawie szepcząc. Wszyscy robili zakłady, co się urodzi, jakiej będzie płci i czy będzie tak samo nieestetyczne jak ona. Ona tymczasem szyła kaftaniki.
Uważała, że ludzie są samotni i żal jej ich było, kiedy siedzieli wpatrzeni w jej brzydotę, uważała, że oglądają ją po to, aby wypełnić sobie czymś swoją własną pustkę.
„Czasami myślę, że ludzie mi zazdroszczą. Ja jestem przynajmniej jakaś. A oni bez niczego wyjątkowego, bez właściwości”.
Urodziła bez kłopotów, cicho i prawie bez pomocy, jak zwierzę, położna przyszła tylko przeciąć pępowinę. Zapalił światło, żeby przyjrzeć się dziecku. Było jeszcze gorsze niż jego matka, aż musiał zamknąć oczy, potem dopiero stwierdził, że dzidziuś to dziewczynka.
Znów czuł się rozdarty, jednocześnie cieszył się i rozpaczał. Marzył i ogarniał go strach. Planował przyszły sezon. Napisał list do profesora, umówił fotografa, który trzęsącą się ręka zrobił zdjęcia matce i córce.
Po urodzeniu dziecka po raz pierwszy pocałował ją w twarz. Choć tylko w czoło, jednak dla niej to i tak było dużo. Jej twarz rozjaśniła się i spojrzała na niego innym wzrokiem.
Wczesną wiosną obie zachorowały. W gorączce próbowała karmić dziecko nie rozumiejąc, że ono umiera i nie ma siły ssać. Po jego śmierci ocknęła się na chwilę, ale tylko wydała z siebie rozpaczliwy skowyt. Nie mógł znieść tego krzyku, więc uciekł z mieszkania, pozwalając umrzeć i jej samej.
Kiedy Najbrzydsza umarła, zamknął się sam w pokoju i patrzył na nie, obie nagie, ciężkie materialne. Zadzwonił do profesora i kazał mu je ratować. Podpisał się pod dokumentem, który pozwolił profesorowi na badania oraz na wypchanie jego żony i córki, aby stały się nieśmiertelne. Uczony dołączył obie do większej kolekcji: dwugłowych niemowląt, zroślaków wszelkiej maści w Patoloisches Museum.
Urodzona w cyrku, szokująca swoją brzydotą widzów na całym świecie kobieta, wzbudziła zainteresowanie mężczyzny, który oczarowany nią, jeździł za cyrkiem, aby
w końcu zaproponować jej małżeństwo. Wydawałoby się, że Najbrzydsza dostała gwiazdkę z nieba. Jednak mężczyzna jest nią wyłącznie zafascynowany, nie potrafi jej pokochać jak człowieka, traktuje ją jak cenny przedmiot, coś, czym może się pochwalić
i co odróżnia go od reszty świata. Jest mężem najbrzydszej kobiety świata, która nie tyko, że przynosi mu doskonały zarobek, to jeszcze oswojona jak zwierzę, jest mu się całkowicie poddana.
Mimo, że ona marzy o małym domku z dala od ludzi, w spokoju, on wybiera za nią inny scenariusz. Nadal ma być sensacją miast i miasteczek. Okazem za zobaczenie, którego ludzie gotowi są zapłacić. Jej mąż rozkręca interes wymyślając coraz to nowe i coraz bardziej okrutne historie, wyjaśniające przyczynę brzydoty żony. Nie liczy się w ogóle z jej zdaniem, a już na pewno nie z uczuciami. Jego małżeństwo z Najbrzydszą, nie jest bezinteresowne. Mimo zaakceptowania jej brzydoty nadal nie jest w stanie pocałować jej w usta, kocha się z nią z zamkniętymi oczami, z obowiązku a nie z miłości. Pod jego wpływem, kobietą godzi się na liczne męczące pokazy i badania u profesora.
Po jej śmierci, sprzedaje ją i ich własną córkę do instytutu, gdzie dołączają je do galerii dziwolągów.
Bohaterka uważa, że ludzie, którzy na nią patrzą zazdroszczą jej, ponieważ jest wyjątkowa, charakterystyczna, każdy, kto raz ją zobaczy będzie o niej pamiętał. Nie jest nieszczęśliwa z powodu swej brzydoty, ale w momencie, kiedy wydaje jej się, że ma szansę na normalne życie, na normalny dom, że nie będzie musiała już być sensacją prowincjonalnych miasteczek, jej ukochany nawet nie wdając się z nią w dyskusje, wmawia jej, że nie umiałby żyć bez spojrzeń ludzi. A ona umiałaby.
Mimo, że nie znała innego życia jak w cyrku, miała nadzieję, że mężczyzna, który ją wziął za żonę, zabierze ją z miejsca, gdzie codziennie musiała zmagać się z ogromem, pełnych wyrazu obrzydzenia twarzy. Potrzeba akceptacji sprawiła, że stała się znów bezwolnym przedmiotem tyle, że już nie w cyrku.
X
Parka
Piotr, nauczyciel długo przyglądał się Parce, młodej Ukraince. Po trzech miesiącach poprosił jej ciotkę, o rękę dziewczyny. Parka była wtedy w nieślubnej ciąży i ciotka wiedząc o tym uznała, że to jakiś cud, że tego nauczyciela Bóg jej zsyła. Powiedziała jej, że dzięki niemu, nie będzie musiała wchodzić na drzewo i skakać, pić naparu z ruty, ani iść do „babki” po zioła, aby którymś z tych sposobów pozbyć się dziecka. Uznała, że Polak, to dobra partia i dzięki małżeństwu z nim Parka będzie mogła urodzić wcześniej poczęte dziecko.
Młodej dziewczynie od początku Piotr się nie podobał. Był chudy i dużo starszy. Najprostsze słowa wymawiał obco. Nie chciała go.
Zaprosił ją na wycieczkę kolejką do miasta. Zwracała swoją urodą uwagę mężczyzn, oglądali się za nią, kiedy razem z Piotrem jadła lody.
Gdy napar z ruty nie pomógł, nie miała już wyjścia, musiała wyjść za tego polskiego nauczyciela. Ślubu udzielił im katolicki ksiądz razem z popem. W nocy, kiedy leżeli obok siebie przyznała się mu, jednym tylko słowem - „Myron”.
Kiedy urodziło się dziecko dali mu na imię, Leokadia, Lalka. Niedługo potem Petra, jak na niego mówiła, powołali do wojska. Przed wyjazdem długo żegnał się z córką. Wrócił po kilku miesiącach, chudy, brudny i z brzydką, byle jak zszytą w polowym szpitalu raną. Parka zwinęła jego mundur i wcisnęła go między belki w stodole, a zamiast portretu Piłsudzkiego w salonie powiesiła ikonę.
Kiedy na Ukrainę weszli Rosjanie „Petro biadolił z uchem przyciśniętym do radia”. Kiedy pojawili się we wsi stracił i radio, i pracę. W szkole Rosjanie urządzili kwaterę, jeździli po mieście i spisywali wszystko, organizowali. Wieczorem spotkała Myrona, powiedział jej „dobrze ci tak. Wyszłaś za mąż za starca, a teraz pojedziesz z nim na białe niedźwiedzie”. Zrozumiała, że będą wywozić Polaków. Ciotka Marynka stwierdziła „Zrób coś. Jeśli dasz się stąd ruszyć, zginiecie”.
Dokwaterowano im rosyjskich lekarzy. Podczas rozmowy o ubraniach okazało się, że żona lekarza, Luba nie nosi bielizny. Od tej pory żyli z produkcji majtek. Na maszynie, którą dostali w prezencie ślubnym, Parka szyła żonom oficerów majtki. Dziesiątki majtek dziennie. Po wsi krążyły wieści, że wywożą całe polskie rodziny, jednak w ich wsi nic takiego się jeszcze nie stało.
Parka wiedziała, że musi coś zrobić, przyglądała się Rosjanom przez płot udając, że rozwiesza pranie, bądź robi coś w ogrodzie. Najważniejszy z nich oficer, Jurij Liberman, był przerażający. Lewa strona jego twarzy była poparzona, lewa ręka drewniana, a na lewej nodze miał metalową szynę. Ubrała się w swoją najlepszą sukienkę, umalowała i poszła do niego. Skłamała, że jej mąż nie jest Polakiem, że może się tak stać, że ludzie na nich doniosą. Oficer obejrzał ją od stóp do głów i kazał jej przyjść wieczorem.
Poszła. Przed wyjściem napiła się wódki. Wartownik nie chciał jej wpuścić, jednak ona nie odeszła, czekała. Kiedy Liberman pojawił się w oknie, spotkała jego oczy
I po chwili wartownik pozwolił jej wejść. Rozebrał się szybko i położył na niej. Po powrocie myła się długo w miednicy drżąc z odrazy. To nie był jedyny raz, znosiła ten wstyd jeszcze kilka razy, aż stopniowo zaczęła tęsknić do „niespodzianek, jakie niesie każdy zwrot jego twarzy”. Wywieźli wszystkich, oprócz nich. Zaszła w ciążę z tym oficerem. Stara kobieta z sąsiedniej wsi „zrobiła tak, że poroniła”, jednak przez miesiąc chorowała. W tym czasie kwaterę przeniesiono w inne miejsce, a jedyne pamiątki po Libermanie, adres, złoty łańcuszek, kawałek materiału z jego koszuli i kilka pierścionków zakopała w ogrodzie pod śliwą.
Nie żałowała swojej zdrady. „Nie wstydzę się ani gwałtownej miłości na stole pełnym papierów, ani fal przyjemności, choć powinnam czuć tylko obrzydzenie”.
Kiedy Petro spytał czy to prawda, zaprzeczyła. Ale od tego czasu spali osobno, a on demonstracyjnie mówił po polsku.
Mimo trudnego czasu Piotr próbował pracować, lecz zaraz tracił pracę. Potem dowiedzieli się, że jego brat, wraz z ciężarną żoną i jej ojcem zostali zamordowani. Po tym zdarzeniu jej mąż siedział pochmurny w domu przy oknie i palił. Bał się. Kiedy ktoś o niego pytał mówiła, że go nie ma, i nie wie gdzie jest. W końcu doszło do tego, że obudził ją w nocy, wepchnął jej do rąk pistolet, wycelował w siebie prosząc, żeby go zastrzeliła. Przez pięć miesięcy musiał dla własnego bezpieczeństwa przesiedzieć w skrytce pod podłogą.
Mimo wszystko musieli wyjechać, bo on będąc Polakiem nie miał prawa tu pracować. Wsiedli do pociągu, który wywiózł ich do nieznanej Parce Polski. Ciotka Marynka zdecydowała się jechać z nimi. Wzięli ze sobą tylko skrzynię i walizkę ze zdjęciami oraz książkami, która i tak przepadła w drodze. Lalka nie zniosła podróży w dusznym pociągu. Umarła. Parka prosiła, aby osiedlić się przy jej grobie, w „gównianym Kluczborku”. Petro miał przydział pracy jeszcze dalej, przy zachodniej granicy, dlatego był głuchy na jej błagania. Spakowali się i wsiedli znów do pociągu. Kiedy osiedlili się w Lewinie nie odzywała się do niego przez rok. Niedługo po przyjeździe do Polski ciotka Marynka umarła na zapalenie płuc.
Tu na Dolnym Śląsku on został dyrektorem w szkole, ona zaocznie zrobiła maturę i dostała pracę w bibliotece. Zamieszkali w małej ciemnej kamienicy przy rynku, jednak ona dalej nie pozwala mu się dotknąć, mówiąc, że nie da mu dziecka, że jej Lalka została tam w Kluczborku. Chodzili na zabawy do remizy, gdzie ona zawsze zakochiwała się w którymś z muzyków i wracali do domu, nie odzywając się do siebie. Dopraszała się od Piotra czułości i słów, ale ignorował ją, i wychodził trzaskając drzwiami.
Parka dwa razy odwiedzała swoje rodzinne strony, za każdym razem przywożąc stamtąd skrawki swojej przeszłości: kilimy, ręczniki, wyszywane koszule. Kiedy ponownie rodzi mu dziecko, on mimo jej nalegań, żeby nazwać ją Marynką - wybiera imię Ida.
Dalej nie jest szczęśliwa. Wciąż od nich ucieka. Kiedy wychodzi, córka z ojcem widzą jak prawie biegnie do wsi w jednej ze swoich odświętnych sukienek. Ojciec rzucał wówczas córce spojrzenie, w którym była prośba o wyrozumiałość „to nie jej wina, że jest taka”.
Zakochała się posterunkowym Karabinowiczu. Mąż krzyczał na nią, że jest głupia i naczytała się romansów, żeby miała na uwadze dorastającą córkę. Ona nie zważając na nic, wyprowadza się z domu. Karabinowicz przyjął ją do siebie, ale czuła, że jej obecność nie jest mu na rękę. Lubił jej dotykać, a ona jego. Przy nim zamieniała się w słabą kobietę. Prała mu, gotowała, chciała mieć z nim dziecko. Zapożyczyła się w pracy by kupić mu motocykl. Ludzie plotkowali, że on mógłby być jej synem, że taki wstyd, odwracali od niej głowy na ulicy.
Córka nigdy nie wybaczyła jej tego, że ilekroć myślała o matce widziała ten sam obraz - najpierw jej nogi w nylonowych pończochach i w końcu ją samą, leżącą pod ogromnym cielskiem Karabinowicza. Szybko musiała dorosnąć. Nie chciała wpuścić matki do domu. Przejęła jej obowiązki, gotowała ojcu obiady.
Okazało się, że Mieczyk Karabinowicz wystąpił o przeniesienie. Spakował walizkę, wsiadł na motocykl i odjechał.
Wróciła do Petra i córki. Aby być z dala od ludzkich szeptów, przenieśli się do ludzi do małego domku na zboczu i żyli „obok siebie, nie z sobą jak obcy, którzy zmuszeni są przez pewien czas mieszkać razem”.
Córka miała do niej żal. Wyjechała uczyć się we Wrocławiu, gdzie odwiedzał ją i pisał do niej tylko ojciec.
Petro umarł pierwszy, w niedzielę, kiedy śnieg był tak duży, że nie sposób było zawiadomić nikogo na dole. Parka ułożyła go na werandzie i codzienne wychodziła, próbując napisać na śniegu, że on umarł. Wciąż padający śnieg niweczył jej pracę, więc musiała zaczynać od nowa.
Siedząc sama z ciałem męża, przyprowadziła sobie do towarzystwa kozę. Przy jego posłaniu wspominała swoje życie.
Córka przyjechała na pogrzeb. „Całowały się na powitanie jak sąsiadki - muskały policzkami (…) Potem piły kawę i matka opowiadała jej plotki ze wsi. (…) Mówiła po swojemu myląc słowa polskie i ukraińskie. Kiedyś Ida nie mogła tego znieść, teraz przyzwyczaiła się - »właściwość jej matki« to tak samo jak jej drobne ciało, jak nerwowe ruchy, jak jej chichot”.
Po pogrzebie Parka chciała zostawić ten dom, mówiła nawet Idzie, że się do niej wprowadzi, ale nie potrafi się stąd ruszyć. Córka nie wiedząc, co robić, posprzątała zapuszczony dom, zostawiła matce pieniądze i wyjechała, wracając do swoich spraw.
Kilka miesięcy później dowiedziała się o chorobie matki i zabrała ją do siebie.
W końcu Parka trafia do szpitala, gdzie umiera. Ida jeszcze kilka dni po jej śmierci chodziła w jej szlafroku.
Parka, zmuszona sytuacją wychodzi za mężczyznę, którego nie kocha. Zdradza go i odchodzi, ale zawsze wraca, bo jak sama mówi on jest bezpieczny. Swoim ciągłym poszukiwaniem miłości rani nie tylko Petra, ale i córkę. Obco czuje się na Dolnym Śląsku i tęskni za krainą dzieciństwa, za Ukrainą. Całe życie ma za złe mężowi jego narodowość, która zmusiła ich do wyjazdu. Swoim postępowaniem sprawia, że jej córka też nie potrafi odnaleźć się w rzeczywistości i tworzyć trwałe więzi z ludźmi. Jak pisze Ostaszewski „w budowaniu trwałych więzi przeszkadza bohaterom (…) emocjonalny deficyt, uczuciowe wytłumienia. Nawet sytuacje graniczne - choroba, śmierć nie wytrącają ich z emocjonalnego letargu, skłaniają jedynie do analizowania sytuacji teraźniejszej i przeszłej”.
BIBLIOGRAFIA
Browarny Wojciech, Powieściowe transgresje Olgi Tokarczuk, „Arkusz” 1996, nr 12.
Czapliński Przemysław, Śliwiński Piotr, Literatura polska 1976 - 1998. Przewodnik po prozie i poezji, Kraków 1999.
Faliszewska Olga, W kręgu mitu, „Acta Universitas Lodzienis”, Fol. Literatura polska - 2003.
Glensk Urszula, Proza wyzwolonej generacji 1989 - 1999, Kraków 2002.
Głowacka Aneta, Wielość w jedności. „Opcje” 2002, nr 2.
Kołakowski Leszek, Obecność mitu, Wrocław 1994.
Koss Agata, Rozmowa z Olgą Tokarczuk, „Kresy” 1997, nr 2.
Lengren Magda, Blask międzybytu, „Twórczość” 1999, nr 11.
Lis P., „Psów” żal, „Przegląd Polski” dodatek kulturalny do „Nowego Dziennika”, 12 maj 1994.
Maliszewski Karol, Karol Maliszewski rozmawia z Olgą Tokarczuk, „Odra” 1996, nr 4.
Orski Mieczysław, Mitopoetyka bytu, „Odra” 2002, nr 6.
Orski Mieczysław, O prozie Olgi Tokarczuk, „Przegląd powszechny” 1999, nr 11.
Ostaszewski Robert, Recenzja „Ostatnich historii”, „Książki w Tygodniku”, 24 październik 2004.
Popek Waldemar, Ludzie- latawce, rozmowa z Olgą Tokarczuk o jej najnowszej powieści, „Wiadomości Literackie”, 2004.
Rabizo - Birek Magdalena, Pięknie gra, „Twórczość” 2002, nr 9.
Smolka Iwona, Preteksty do snucia opowieści, z O. Tokarczuk rozmawia Iwona Smolka, „Nowe Książki” 2004, nr 8.
Szaket Jan, Księga pamiątkowa, „Fa - Art”., 1995, nr 2.
Śmietana Urszula, Gra rytmy i role, „Czas Kultury” 2002, nr 2.
Tokarczuk Olga, Prawiek i inne czasy, Warszawa 1996.
Tokarczuk Olga, Dom dzienny, dom nocny, Wałbrzych 1998.
Tokarczuk Olga, Gra na wielu bębenkach, Wałbrzych 2002.
Tokarczuk Olga, Ostatnie historie, Kraków 2004.
Uniłowski Krzysztof, Cała prawda o prozie środka, „Fa- Art.” 2002, nr 4.
Uniłowski Krzysztof, Cała prawda o prozie środka, „Fa - Art” 2003, nr 1-2
Witkowski Michał, Przy pałeczkach Olga Tokarczuk, „Nowe Książki” 2002, nr 2. Ziemianin Andrzej, Babski przełom, „Wiadomości Kulturalne” 1995, s. 34.
J. Szaket, Księga pamiątkowa, „FA - art” 1995, nr 2, s. 52 - 54.
K. Uniłowski, Cała prawda o prozie środka (2), „FA - art” 2002, nr 4, s. 32.
D. Nowacki, cyt. za K. Uniłowski, op. cit., s. 32.
K. Uniłowski, op. cit., „FA - art” 2002, nr 4, s. 33.
L. Kołakowski, Obecność mitu, Wrocław 1994, s. 93.
P. Czapliński, P. Śliwiński. Literatura polska 1976 - 1998. Przewodnik po prozie i poezji. Kraków 1999,
s. 249.
O. Faliszewska, W kręgu mitu, „Acta Universitas Lodzienis”, Fol. Literatura polska - 2003, s. 3.
W. Popek, Ludzie- latawce, rozmowa z Olgą Tokarczuk o jej najnowszej powieści,
„Wiadomości Literackie” 2004, nr 2, s. 3.
O. Tokarczuk, Dom dzienny, dom nocny, Wałbrzych 1998, s. 236.
P. Czapliński, P. Śliwiński., op. cit., s. 259.
M. Zapędowska, cyt. za K. Uniłowski, Cała prawda o prozie środka (3), „FA - art” 2003, nr 1-2, s. 75.
K. Uniłowski, Cała prawda o prozie środka (2), op. cit., s. 39.
W. Browarny, Powieściowe transgresje Olgi Tokarczuk, „Arkusz” 1996, nr 12, s. 6.
A. Ziemianin, Babski przełom, „Wiadomości Kulturalne” 1995, s. 34.
I. Smolka, Preteksty do snucia opowieści, z O. Tokarczuk rozmawia Iwona Smolka, „Nowe Książki” 2004,
nr 8, s. 5.
Tamże, s. 5.
M. Orski, O prozie Olgi Tokarczuk, „Przegląd powszechny” 1999, nr 11, s. 238 - 240.
O. Tokarczuk, Dom dzienny, dom nocny, op. cit., s. 144.
M. Rabizo - Birek, Pięknie gra, „Twórczość” 2002, nr 9, s. 105.
M. Lengren, Blask międzybytu, „Twórczość” 1999, nr 11, s. 129.
Tamże s. 128.
Karol Gustav Jung, za A. Głowacka, Wielość w jedności, „Opcje” 2002, nr 2, s. 20.
M. Orski, Mitopoetyka bytu, „Odra” 2002, nr 6, s. 47.
O. Tokarczuk, Ostatnie historie, Kraków 2004, s. 179.
Tamże, s. 83.
U. Śmietana, Gra rytmy i role, „Czas Kultury” 2002, nr 2, s. 105.
P. Lis, „Psów” żal, „Przegląd Polski” dodatek kulturalny do „Nowego Dziennika”, 12 maj 1994.
A. Koss, Klucze do nas samych, „Kresy” 1997, nr 2, s. 191.
K. Maliszewski, Karol Maliszewski rozmawia z Olgą Tokarczuk, „Odra” 1996, nr 4, s. 111.
U. Śmietana, op. cit., s. 105.
U. Śmietana, op. cit., s. 103.
M. Witkowski, Przy pałeczkach Olga Tokarczuk, „Nowe Książki” 2002, nr 2, s. 16 - 17.
I. Smolka, op. cit., s. 6.
Tamże, s. 5.
M. Rabizo - Birek, op. cit., s. 105.
K. Kralkowska - Gątkowska, Zwyczajność małych ludzi, „Śląsk” 2002, nr 12, s. 73
M. Witkowski, Przy pałeczkach Olga Tokarczuk, „Nowe Książki” 2002, nr 2, s. 17.
M. Orski, Mitopoetyka bytu, op. cit., s. 47.
Tamże, s. 48.
O. Tokarczuk, Dom dzienny, dom nocny, op. cit., s. 144.
O. Tokarczuk, Otwórz oczy już nie żyjesz [w:] Gra na wielu bębenkach, Wałbrzych 2002, s. 17.
Tamże, s. 7-8.
Tamże, s. 19.
Tamże, s. 23.
Tamże, s. 23.
Tamże, s. 23.
Tamże, s. 24.
Tamże, s. 33.
Tamże, s. 41.
Tamże, s. 42.
Tamże, s. 23.
Tamże, s. 7.
O. Tokarczuk, Bardo. Szopka [w:] Gra na wielu bębenkach, op. cit., s. 118.
Tamże, s. 122 - 123.
I. Smolka, op. cit., s. 6.
Tamże, s. 5.
O. Tokarczuk, Prawiek i inne czasy, Warszawa 1996, s. 9.
Tamże, s. 8.
Tamże, s. 8.
Tamże, s. 11.
Tamże, s. 11.
Tamże, s. 69.
Tamże, s. 70.
Tamże, s, 75.
Tamże, s. 60.
Tamże, s. 90.
Tamże, s. 105.
Tamże, s. 25.
Tamże, s. 43.
Tamże, s. 44.
Tamże, s. 45.
Tamże, s. 55.
Tamże, s. 75.
Tamże, s. 70.
Tamże, s. 71.
U. Glensk, Proza wyzwolonej generacji 1989 - 1999, Kraków 2002, s. 163.
O. Tokarczuk, Prawiek i inne czasy, op. cit., s. 80.
U. Glensk, op. cit., s. 163.
O. Tokarczuk, Tancerka [w:] Gra na wielu bębenkach, op. cit., s. 259.
O. Tokarczuk, Dom dzienny, dom nocny, op. cit., s. 31.
Tamże, s. 36.
Tamże, s. 36.
Tamże, s. 41.
Tamże, s. 43.
Tamże, s. 44.
Tamże, s. 236.
Tamże, s. 243.
Tamże, s. 251.
Tamże, s. 252.
Tamże, s. 252.
Tamże, s. 255.
Tamże, s. 256
Tamże, s. 256.
Tamże, s. 260.
Tamże, s. 260.
O. Tokarczuk, Wieczór autorski [w:] Gra na wielu bębenkach, op. cit., s. 149.
Tamże, s. 150.
Tamże, s. 151.
O. Tokarczuk, Najbrzydsza kobieta świata [w:] Gra na wielu bębenkach, op. cit., s. 133.
Tamże, s. 136.
O. Tokarczuk, Ostatnie historie, op. cit., s. 158.
Tamże, s. 158.
Tamże, s. 158.
Tamże, s. 164.
Tamże, s. 164.
Tamże, s. 166.
Tamże, s. 167.
Tamże, s. 48.
R. Ostaszewski, Recenzja Ostatnich historii, „Książki w Tygodniku”, 24 październik 2004.
O. Tokarczuk, Ostatnie historie, op. cit., s. 83.
R. Ostaszewski, op. cit.
- 11 -