NAUCZYCIEL

AUTOR: QUEENIE

http://www.snapegranger.zh.pl/forum/viewtopic.php?t=491

Będę Cię karmił dymem z papierosa,

gorzkim browarem i najtańszym winem.

Będę kupował Ci brzydkie sukienki

i Harlequina raz na tydzień.

I nigdy przy mnie nie będziesz się śmiała

i zestarzejesz się bardzo wcześnie.

Więc się zastanów dobrze moja mała,

czy nie opuścisz mnie aż do śmierci…

ROZDZIAŁ I

Dzień rozpoczynał się mgliście. Mury starego uniwersytetu tonęły w smugach białej, dymnej zasłony. Hermiona szczelniej otuliła się płaszczem, gdy poczuła przenikające ją na wskroś mokre zimno. Był wczesny ranek i podążała tą samą drogą, co zawsze, przez wąskie, kręte uliczki, wybrukowane kocimi łbami, by w końcu znaleźć się przy alei parkowej i wspiąć łagodnym zboczem wprost do głównej bramy. Promienisty gotyk budził w niej ambiwalentne odczucia. Wydawał się zbyt monumentalny, ale przypominał też odległy czas, gdy była jeszcze uczennicą. Jednocześnie taka architektura cudownie współgrała z jej własnym wewnętrznym stylem, zarazem surowym i bogatym. Czuła się dobrze wśród kamiennych ścian, pod gwiaździstymi sklepieniami.

W pracowni na piętrze panował niesłychany bałagan i Hermiona wiedziała, że zanim przyjdzie profesor, będzie musiała posprzątać rozrzucone woluminy i pootwierane księgi.

Zdążyła uporać się z nieporządkiem, gdy drzwi do sąsiedniego gabinetu otworzyły się i wszedł profesor Ian Ducklin. Określenie „profesor” nie do końca pasowało do tego stosunkowo młodego mężczyzny o chłopięcym wyglądzie i szybkich ruchach. Hermionę niejednokrotnie zdumiewało jego roztargnienie. Zastanawiała się, jak to możliwe, że tak nieuważny człowiek może być genialnym twórcą, który dzięki swojej skrupulatności potrafi udoskonalać najtrudniejsze zaklęcia.

Najpierw herbata, a potem jeszcze raz wrócę do tego wersetu. Jestem pewna, że wybór był właściwy. Chyba muszę zacząć od studiów muzycznych. Westchnęła.

Założyła szary fartuch, który służył jej podczas prac z zakurzonymi dokumentami, ale zanim zeszła po kamiennych schodach wiodących wprost z jej pracowni do archiwum, przekroczyła próg gabinetu profesora Ducklina. Był to przestronny pokój z podręczną biblioteką. Zatrzymała się przy szafce z pozycjami z zakresu muzykologii i teorii dźwięku. Znalazłszy właściwą książkę, wolno wróciła do własnej pracowni.

Jeszcze do niedawna miała poczucie misji. W starych tekstach poszukiwała inkantacji potrzebnych do tworzenia nowych zaklęć. Jej dziedziną była magia uzdrowicielska, leczenie różnorakich psychoz, stanów depresyjnych, opętań i tym podobnych schorzeń.

Zainteresowania medyczne były spadkiem po rodzicach i nieraz przychodziło jej na myśl, że gdyby pozostała w tamtym świecie, jej przeznaczeniem byłby zawód lekarza.

Do tworzenia inkantacji nadawała się poezja, zwłaszcza miłosna. Podążyła tym tropem i nawet napisała o tym serię artykułów, opublikowanych jakiś czas temu w Nowościach uzdrowicielskich.

Praca była jednak żmudna, a opracowanie jednej inkantacji wymagało nie tylko wiedzy z dziedziny zaklęć, muzyki i literatury, ale też sporo szczęścia. Potrzebna była duża wrażliwość i wyczucie, aby we właściwy sposób operować słowem i możliwie najdokładniej dostosować melodię i treść do rodzaju schorzenia, a czasami nawet konkretnej osoby.

Na początku to zajęcie wydawało jej się fascynujące. Dziesiątki razy powtarzała te same wersety, kładąc nacisk na różne sylaby, i czasem natrafiała na właściwe nuty. Ale nie potrafiła modulować głosu w taki sposób, żeby od razu osiągnąć zamierzony efekt. Praca była mozolna i wieloetapowa. I wymagała zaangażowania całego zespołu ludzi. Hermionie trochę to przeszkadzało. Wolała pracować w samotności i nie dzielić z nikim swojego sukcesu.

Praca pochłaniała ją bez reszty, ale… tak, od pewnego czasu nachodziły ją wątpliwości. Czuła, że zatrzymała się w miejscu. Nie była w stanie udoskonalić własnego warsztatu. Niepokoił ją brak możliwości przełamania pewnej bariery. Gdy długie tygodnie spędzała nad dostosowaniem właściwej melodii, a rezultat jej działań był mizerny, prawie popadała w rozpacz. Była dobrym rzemieślnikiem, solidnym, profesjonalnym, dokładnym, cierpliwym, ale nie posiadała tego czegoś. Talentu?

Choć promotor był zachwycony jej pracowitością i precyzją, ona sama czuła, że w tej dziedzinie nie przeskoczy poprzeczki, którą sobie postawiła. A taka ocena samej siebie była dla niej prawie nie do zniesienia.

Utknęłam - myślała, ale szybko odsuwała od siebie to spostrzeżenie.

Ten dzień okazał się deszczowy jak większość dni mijającego miesiąca, wlókł się leniwie i nie zapowiadał szczególnych wydarzeń. Około południa Hermiona zjadła lunch w towarzystwie koleżanek z wydziału i stąpając wolno po schodach, wracała do swojej pracowni. Właśnie miała zejść do archiwum i przydźwigać na górę dawno przejrzany wolumin, gdy jej uwagę zwróciło głośne pukanie dobiegające z sąsiedniego gabinetu, od którego dzieliły ją na wpół uchylone drzwi.

Gość, który przybył do profesora Iana Ducklina, przeszedł przez pokój i przywitał się cicho z jej promotorem.

- Witaj, Hardt! - zawołał profesor Ducklin. - Już zaczynałem wątpić w twój przyjazd. A jednak nie zaprzestałeś poszukiwań. Pomogę, ile będę mógł, ale nie myśl, że łatwo przedrzeć się przez te teksty.

Rozmówca Iana coś odpowiedział, jednak nie dosłyszała jego słów.

- Rozumiem, że zależy ci na czasie. Moja asystentka pokaże ci odpowiednie miejsce, możesz tam pracować, jak długo zechcesz.

Hermiona została uprzedzona o konieczności zajęcia się gościem profesora, jakimś naukowcem, który chciał przejrzeć archiwum ich katedry w poszukiwaniu… no właśnie, czego?

I wtedy usłyszała ten głos… Nie była w stanie pomylić go z żadnym innym.

Wstrzymała oddech, czując, jak jej serce mocno przyśpiesza. Skoncentrowana patrzyła na wpół uchylone drzwi, zza których dobiegał ją odgłos rozmowy. Jak prowadzona na niewidzialnej nitce, powoli podeszła do wejścia i jednym pchnięciem otworzyła je na oścież. Bez słów przywitania przestąpiła próg i poszukała wzrokiem rozmówcy Iana. Mężczyzna stał tyłem do okna, więc nie mogła dostrzec wyraźnie jego rysów. Jedynie czarny strój i jaśniejsza plama twarzy w otoczce ciemnych włosów kazały jej się domyślać, kim jest nowo przybyły.

- Witaj, Herm! - zawołał jej promotor. - A oto i dawno zapowiadany profesor Hardt.

Ian nie zauważył dziwnego zachowania dziewczyny i napięcia, z jakim przypatrywali się sobie Hermiona i jego gość.

Pierwszy ocknął się mężczyzna. Podszedł do niej zdecydowanym krokiem i wyciągnął rękę.

- Duncan Hardt. - Bardzo wyraziście zaakcentował swoje nazwisko.

- Miło mi pana poznać. Hermiona Granger - powiedziała powoli, jednocześnie wsuwając swoją drobną dłoń w jego mocny uścisk. Miała wrażenie, że specjalnie chwycił jej rękę z taką siłą, zupełnie jakby tym gestem chciał ją przywrócić do przytomności.

- A więc powitania mamy już za sobą. - Ian uśmiechnął się i z zadowoleniem zatarł dłonie. Był zupełnie nieświadomy gry toczącej się między dwiema pozostałymi osobami. Iskrzące między nimi emocje, choć mogły oświetlić połowę miasta, były dla niego niedostrzegalne.

***

Krętymi schodami zeszli do zamkowego archiwum. Pod ścianami, jedna przy drugiej, stały olbrzymie szafy, przeszklone i bogato zdobione. Wysoko sklepiony loch z kolumnadą pośrodku pachniał kurzem, ale nie sprawiał wrażenia wilgotnego. Było chłodno i dość mroczno, pomimo kaganków przytwierdzonych do kamiennych ścian. Pod jedną z nich stał duży, poczerniały ze starości, dębowy stół, a paląca się na nim lampa rzucała zielonkawe światło na jego popękany i wytarty blat. Sklepione przejścia prowadziły do innych komnat archiwum. Ciche odgłosy rozmowy upewniły Hermionę, że nie byli tam sami. Zapewne profesorowie i doktoranci poszukiwali w sąsiednich salach dokumentów.

- To miejsce jest do pańskiej dyspozycji - powiedziała Hermiona. - Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę mnie zawołać. Jeszcze nie wszystko jest skatalogowane, a ja tu znam prawie każdy wolumin.

- Nie wątpię w to - odpowiedział z nutą dobrze jej znanej ironii.

Nie był zainteresowany pomocą. Jedyne, czego pragnął, to żeby zostawić go w ciszy, spokoju i samotności. Zrobił kilka kroków do przodu, a ponieważ nie słyszał, żeby dziewczyna ruszyła się z miejsca, odwrócił się nieznacznie i powiedział:

- Dziękuję, panno Granger.

Czując się wyproszoną, wspięła się z powrotem po kamiennych schodach.

Usiadła w pracowni na piętrze. Popatrzyła na pożółkłe rękopisy, leżące przed nią na biurku. Nie mogła spokojnie powrócić do swojego zajęcia. Drzwi od archiwum otworzyły się i ostatni studenci opuścili biblioteczne lochy.

Wizyta profesora Snape'a zburzyła jej spokój. Przybył tu pod przybranym nazwiskiem, jako naukowiec, z czego wynosiła, że prowadzi jakieś badania. Ale jakie i gdzie? - zastanawiała się. Próbowała odtworzyć w myślach to, co czytała na temat jego procesu po wojnie. Nie pamiętała, jak długo trwał i czy tamten czas spędził w Azkabanie. Wtedy jeszcze spotykała się z Ronem i to on głównie ekscytował się tą sprawą. Wściekał się, że nie wie o wszystkim dostatecznie dużo, a Harry, który uczestniczył w procesie, był związany przysięgą milczenia.

Ron… Ilekroć wspominała swojego przyjaciela, czuła koszmarne wyrzuty, których nijak nie umiała zagłuszyć. Nigdy nie doceniała wrażliwości tego chłopaka. Był wewnętrznie słaby, skłonny do upadku, najbardziej kruchy z całego rodzeństwa. Nie pogodził się z rozpadem swojej rodziny, ze śmiercią matki, wyjazdem bliźniaków, kalectwem Ginny. A ona, Hermiona, okazała się kompletną egoistką. I wtedy, kiedy może potrzebował jej najbardziej, oddaliła się. Początkowo prowadziła go przez życie za rękę, ale po jakimś czasie jej zapał ostygł. Zdała sobie sprawę, że Ron nigdy nie będzie dla niej oparciem. Nie miała ochoty wywlekać go z barów o czwartej nad ranem i leczyć jego skołatanej duszy. Zajęła się sobą. I sama się dziwiła, jak łatwo przyszło jej dokonanie takiego wyboru. Pewnie wpłynęły na to wojna i zmiany, jakie ze sobą przyniosła. Zmiany te dokonywały się nie tylko w świecie, ale i w nich samych. Może zwłaszcza w nich samych…

Znów wróciła myślą do tego, co Ron opowiadał jej na temat procesu Snape'a. Wyszukiwała w pamięci dawno nieodświeżane informacje, starała się precyzyjnie odtworzyć wszystko, co wiedziała na ten temat. Przypomniała sobie to, co uczyniło proces wydarzeniem miesiąca. Ku zaskoczeniu większości czarodziejskiego świata w roli świadka obrony wystąpił Moody. Ale ta część procesu toczyła się już za zamkniętymi drzwiami. Ludzie snuli różne przypuszczenia, niektóre były całkiem śmieszne, niektóre wręcz fantastyczne. Wiadomo jednak było, że to Alastor Moody ocalił tyłek Snape'a i dla wielu stanowiło to zagadkę.

Moody już wtedy był osobistością z dużymi szansami na wygraną w najbliższych wyborach. Okoliczności zaistniałe po wojnie stworzyły tego człowieka na nowo. Moody miał charyzmę, a ze swoją ideą czystego społeczeństwa był znakomitą odpowiedzią na potrzebę chwili. Jego ludzie przemierzali kraj wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu zbiegłych sług Czarnego Pana. Odnosił sukcesy. Wylansowany w ten sposób podjął się swojego zadania ze spokojem i całkowitym przekonaniem, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Kiedy wchodził na mównicę, witały go owacje, a on niczym starożytny trybun władczym gestem dziękował za zaufanie i szacunek. Moody, który dotąd żył w cieniu, nareszcie zaistniał, spełniał się i sięgał po najwyższą władzę. I w takim właśnie momencie, gdy zaufanie do niego osiągnęło punkt kulminacyjny, Moody postawił wszystko na jedną kartę i otwarcie stanął po stronie Snape'a.

Po zakończeniu procesu i wydaniu wyroku oczyszczającego go z wszelkich zarzutów Snape wycofał się, wyjechał dokądś i słuch o nim zaginął. A teraz, po latach, zjawił się tu, na jej uniwersytecie, pod przybranym nazwiskiem i swoim najściem zakłócił jej spokój tego dnia.

Mijała kolejna godzina, a Hermiona nie powracała do swojego zwykłego zajęcia. Siedziała, patrząc przez okno na zarośnięte chwastami aleje parku. Rudy dywan traw pokrywały różnokolorowe desenie z opadłych liści. Znów odżywały w niej wspomnienia.

Wypowiedziała cicho zaklęcie i woda w kociołku zafalowała. Hermiona ponownie pchnęła ciężkie, drewniane drzwi zamykające wejście do archiwum. Powoli zeszła schodami na dół, uważając, by nie zrobić tego zbyt głośno. Stanęła na ostatnim stopniu i skierowała wzrok w głąb komnaty, gdzie przy stole zastawionym stertą woluminów siedział Snape. Jego pióro z zawrotną szybkością przesuwało się po pergaminie.

A więc on tu jednak jest. Nie wydawało mi się - pomyślała. Ta komnata na swój sposób przypominała loch Hogwartu i nagle Hermiona znów poczuła się małą dziewczynką. Zapragnęła usiąść na schodach, podeprzeć brodę dłońmi i nie odrywać oczu od sylwetki profesora.

- O co chodzi, Granger? - zapytał, nie podnosząc wzroku znad swojej pracy.

- Przyszłam zapytać, czy może życzy pan sobie czegoś. - Jej głos zabrzmiał nienaturalnie głośno.

- Spokoju - warknął.

- Może zrobić panu herbaty? Właśnie wstawiłam wodę.

- Nie, nie trzeba - odpowiedział, biorąc do ręki stary dokument i podnosząc go bliżej oczu. Najwyraźniej czymś zainteresowany przesunął się w kierunku światła. Hermiona westchnęła i wolno wróciła na górę.

Przypomniała sobie, że czasami w trakcie lekcji eliksirów pijał poranną kawę. Jej zapach rozchodził się po całym lochu dopóki nie został wchłonięty i zagłuszony przez opary wydobywające się z kociołków. Zagryzła spierzchnięte usta. Dwie łyżeczki cukru. Tam na dole jest chłodno, gorąca kawa dobrze mu zrobi.

ROZDZIAŁ II

Już po raz trzeci tego dnia schodziła po kręconych schodach, tym razem stąpając jeszcze ostrożniej, z kubkiem pachnącej kawy w dłoni. I znów to samo, nawet nie oderwał oczu od papierzysk, zielona teczka opatrzona wyblakłym złoconym monogramem EK leżała przy końcu stołu.

Alchemia Kelleya! Czego on szuka? Eliksiru wiecznej młodości? - pomyślała zaskoczona.

Te cymelia, zgromadzone akurat w archiwum ich katedry, były niezwykle trudne do odszyfrowania, zawiłe i niejednoznaczne. Wymagały nie tylko mądrości i wiedzy czytającego, ale również wielkiej wyobraźni. Ze zdumieniem popatrzyła na Snape'a.

Podeszła pewnym krokiem do stołu. Przed samym nosem profesora postawiła kubek z parującym napojem.

- Cóż to, Granger? Niezrealizowane uczucia macierzyńskie? - skwitował jej troskę.

Uśmiechnęła się bez cienia złości. Świat mógł oszaleć, zagubić się w wojnie, jej życie mogło rozpocząć się na nowo, ale pewne rzeczy nie ulegały zmianom. Snape pozostał Snape'em. Z jakiegoś powodu była to miła świadomość.

- Nie, po prostu zrobiłam panu kawę - odpowiedziała lekko.

- Nie pijam gorzkiej.

- Dwie łyżeczki cukru, profesorze. Tak, jak pan lubił. - Uśmiechnęła się z triumfem.

Uniósł w górę brew i odchylił się na krześle. Z niedowierzaniem wpatrywał się w dziewczynę.

Stała trochę bezradnie, tak jakby czekała na jakiś gest profesora, którym zaprosiłby ją do towarzystwa.

Czego ja właściwie tu szukam? Dlaczego nie odejdę na górę? Czuła w sobie gorączkowy niepokój.

Ale jakaś dziwna siła nie pozwalała jej oderwać się od tego miejsca.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu; Hermiona z wyrazem ciekawości, większej niż nakazywała przyzwoitość. Z zachowania profesora biła ta sama co kiedyś, dobrze jej znana pewność siebie. Siedząc, bawił się piórem. Przesuwał je w palcach powolnym, eleganckim ruchem.

Przelotnie spojrzała na jego ręce i zadziwił ją ich widok. Nie pamiętała, że były duże i silne. Śnieżnobiałe mankiety koszuli wyraźnie kontrastowały z ciemnymi, delikatnymi włosami przy nadgarstkach i zewnętrznej krawędzi dłoni. Poczuła się dziwnie speszona.

A niech to! - pomyślała i odważnie spojrzała mu w oczy. Postarzał się. Na twarzy były widoczne wyraźne cienie, a we włosach dało się zauważyć pojedyncze srebrne nitki. Dostrzegła również, że ta niegdyś prawie kredowobiała twarz, choć nadal blada, wygląda, jakby bardziej przywykła do kontaktu ze słońcem i wiatrem.

- Długo jeszcze będziesz to robić? - zapytał spokojnie, a chłód w jego głosie był jak smagnięcie batem.

- Przepraszam - powiedziała potulnie i poczuła, że zaczynają jej płonąć policzki.

- Czy mogę pana o coś spytać? - dodała, aby ukryć zmieszanie i załagodzić niezręczną sytuację. Choć wcale jej nie zapraszał, usiadła na krześle stojącym z boku stołu.

- Jedno pytanie. Wolno ci zadać jedno pytanie, a ja na nie odpowiem tylko przez wzgląd na bystrość umysłu, jaką wykazałaś się dziś rano - rzucił chłodno.

Dziesiątki myśli opadły ją jak rój pszczół. Wirowały w jej głowie prawie ze słyszalnym brzęczeniem, ale wewnętrznie buntowała się przeciwko warunkowi postawionemu przez Snape'a. Chciała porozmawiać, a on potraktował ją z góry.

- Dziękuję, ale… poczekam na szczęśliwszy czas. - Sama zadziwiła się swą butną i nie do końca przemyślaną odpowiedzią.

- Jak uważasz, pamiętaj, że dawałem ci szansę. - Skrzywił się ironicznie.

Sięgnął po kubek z gorącym naparem, przez chwilę, zanim upił łyk, trzymał go w obydwu dłoniach, rozgrzewając palce. A potem odstawił kawę i zrobił gest, którego zupełnie u niego nie pamiętała: przeczesał palcami włosy ku tyłowi, ale one po chwili znów osunęły się na twarz.

- W takim razie porozmawiajmy o tobie - powiedział. - Jesteś asystentką Iana i zajmujesz się… zaraz, zaraz - zmarszczył czoło - zaklęciami miłosnymi czy też czymś równie niedorzecznym.

- Nie zajmuję się żadnymi zaklęciami miłosnymi! - zawołała oburzona. - To jest kreowanie nowej rzeczywistości uzdro…

- Wiem, co to jest - przerwał jej spokojnie - ale wierz mi, na jedno wychodzi. - Uśmiechnął się drwiąco.

- Z jakiej racji pan się z tego wyśmiewa, profesorze Snape? - zapytała, z satysfakcją obserwując, jak skrzywił się, słysząc swoje nazwisko, i choć w pomieszczeniu byli sami, nieznacznie obejrzał się w tył.

- Chcesz eksponować swoją przewagę, Granger? - warknął.

- Nie. Chcę porozmawiać - powiedziała prawie pokornie. Nagle zdała sobie sprawę, że potrzebuje rozmowy. I może właśnie z tym człowiekiem.

Spojrzał na nią z nieskrywanym zdumieniem. Obserwował, jak przez chwilę walczyła sama ze sobą, jakby postawienie pytania sprawiało jej trudność.

Od dawna miała wątpliwości dotyczące sensu swojej pracy, ale głęboko je skrywała . Nie rozmyślała nad tym, podświadomie obawiając się konsekwencji takich rozważań. Teraz miała szansę na rozmowę z kimś, komu nie zależało na jej życiu, kto powie jej prawdę, bo ranienie innych przychodzi mu z łatwością. Wiedziała, że za moment usłyszy to, co ostatnio podszeptywał z cicha jej wewnętrzny głos.

- Czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego praca, którą wykonuję, wydaje się panu bez sensu? - Starała się zadać to pytanie możliwie najdelikatniej.

Przez chwilę uważnie przyglądał się dziewczynie. Miał ochotę rzucić jakąś ciętą uwagę, zrobić aluzję do jej wyglądu szarej myszki, którego nabyła przy pracy w archiwum, choć przecież widział doskonale, że miała zadatki na bycie piękną, ale… pytanie zostało zadane bardzo poważnie. Ograniczył się zatem do prześliźnięcia wzrokiem po jej sylwetce, zdeformowanej szarym fartuchem. Westchnął z rezygnacją i upił łyk kawy.

- Ponieważ okłamujesz samą siebie, wmawiając sobie, że to twórczość. To jest praca, którą może wykonywać każdy, nawet najbardziej przeciętny czarodziej. Oczywiście z lepszym lub gorszym skutkiem. Ale powiedzmy sobie szczerze - to nie ma żadnego znaczenia, bo efekty tej pracy nie posuwają świata naprzód.

A więc stało się. Jasno i zwięźle ubrał w słowa to, czego się obawiała i… na co czekała. Niemniej jednak wypowiedź Snape'a odczuła jak wymierzony policzek.

- Widziałem na twoim biurku poezję Thomasa Carewa. Szukasz odpowiednich zaklęć do czego, Granger? Do wróżb miłosnych? Studiujesz sonety? I któryż to? - Uśmiechnął się ironicznie.

Nagle pochylił się do przodu i… zaczął mówić.

Więcej miłości chcę lub wzgardy więcej;

Wiedź mnie na równik lub na biegun chłodny,

Niech ulga będzie równa mej udręce…

Jego oczy nie były błyszczące, raczej aksamitnie matowe. Gdzieś zniknęła pogardliwa nuta w jego głosie. Ciche słowa brzmiały tak, jakby szeptał je do ucha ukochanej. Były skierowane do niej i aż zabrakło jej tchu od tego wrażenia. Mówił to tak swobodnie, jakby większość życia spędził na czytaniu miłosnych sonetów i jakby poezja stanowiła cząstkę jego samego. Skupione emocje, które niczym promień światła rozbłysły w komnacie, ugodziły ją boleśnie jak sztylet. Słowa, które wypowiedział, a raczej sposób, w jaki to zrobił, poruszyły całym jej kosmosem, a na dodatek… nagle zrozumiała, że coś, nad czym ona spędzała długie godziny, on zbudował w ciągu paru sekund. Usłyszała to. Intonacja, jaką stworzył, była tą jedyną i właściwą. Siedziała niemal zdruzgotana i ze zgrozą wpatrywała się w twarz profesora.

- Takimi rzeczami się bawisz, Granger? - zadrwił, przerywając recytację w połowie zdania. - Najwyraźniej jednak podążasz nie swoją drogą. Poezja miłosna powinna dawać ukojenie. A ty wyglądasz na sfrustrowaną - ocenił złośliwie jej reakcję.

Widząc, że patrzy na niego oniemiałym wzrokiem, poruszył się niespokojnie.

- Znasz już moje zdanie, więc pozwolisz, że wrócę teraz do swojej pracy - zakończył.

Jasnowidz! Co on sobie właściwie wyobraża? - myślała, otrząsając się jak z letargu po ostatnim wrażeniu. - Że wyleje na mnie kubeł pomyj i wróci do swojej pracy, a ja… a ja co? no właśnie, a ja co?

- Chwileczkę profesorze, skoro uznał pan za stosowne wyśmiać mnie i moją pracę, może powie mi pan, nad czym sam pracuje? Nad jakim to niezbędnym dla świata wynalazkiem? - spytała zaczepnie.

- Dałem ci szansę na zadanie tego pytania, ale nie skorzystałaś z mojej szczodrobliwości. Gryfońska buta i nieuzasadniona pycha - skwitował. - Życie jest brutalne, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś. Zawsze trzeba korzystać z okazji, gdy się nadarza. Inaczej ominiesz to, co najważniejsze.

Usłyszała wystarczająco dużo, żeby poczuć się kompletną idiotką. Zaczerpnęła powietrza.

- A co jest najważniejsze? - spytała nieoczekiwanie dla samej siebie. - Jedna odpowiedź i przysięgam, że wyjdę stąd, zamknę za sobą drzwi i nie będzie pan musiał oglądać mnie przez resztę swojego pobytu - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Więc co jest w życiu najważniejsze, profesorze? - Wojowniczo wpatrywała się w twarz Snape'a.

On to wiedział. On, człowiek, który przeżył wszystko i wszystkiego doświadczył, musiał posiąść wiedzę, którą ona ledwo muskała opuszkami palców. Mogła tak błądzić w życiu, poszukując swojego miejsca, ale mogła też zaczerpnąć z cudzej skarbnicy. Widziała w jego oczach głęboko ukrytą mądrość. On wiedział. Czuła też, że swoją wiedzą niechętnie podzieli się z kimkolwiek.

- Swoje życie masz przeżyć sama, wybierając nie zawsze właściwe drogi i ucząc się na własnych błędach. Cóż to, chcesz, żebym podał ci przepis na eliksir udanego życia? Nie ma czegoś takiego, Granger, nie ma na to eliksiru.

- Ale pan wie, co jest najważniejsze, prawda? - Czuła, że upiera się jak dziecko.

Przewrócił oczami zniecierpliwiony.

- Ja wiem. Ale to jest moja wiedza, wyjęta z mojego życia. Niekoniecznie musi być właściwa dla ciebie. A swoją drogą, co za szczęśliwa okoliczność zrobiła z ciebie filozofa? Jesteś jeszcze młoda Granger, masz czas.

- To nie jest prawda - powiedziała powoli, podnosząc na niego wzrok. - Robię to, co robię, bo taki był mój wybór. Dziś nie jestem pewna, czy słuszny. - Aż dziw, że nie udławiła się tym zwierzeniem. - Moi przyjaciele budują swoją przyszłość beze mnie, a ja ciągle szukam. Czasem chciałabym robić coś zupełnie innego, ale... - zająknęła się.

- Tak? Słucham w napięciu.

Lekceważący ton jego głosu sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej skrępowana własnymi słowami. Zagryzła wargi.

- Proszę, proszę, i kto by pomyślał, że panna Granger będzie potrzebować uzdrowiciela duszy. No cóż, sytuacja jest mało komfortowa, ale nie bez wyjścia - zadrwił. - Szpital Świętego Munga chyba w dalszym ciągu oferuje takie usługi.

- Czy musi pan mnie wciąż obrażać, profesorze? Czy nie widzi pan, że staram się być szczera? - zapytała nagle.

- Pudło, Granger. - Miała wrażenie, że Snape doskonale bawi się jej kosztem, bo uśmiechnął się z wyższością i satysfakcją. - Nie czuję się wzruszony. Szczerość to kicz - powiedział z całym przekonaniem. Hermiona uczepiła się tego twierdzenia. Słowa Snape'a odebrała jako prowokację do dalszej rozmowy.

- Nie! Nie zgadzam się. Może być siłą lub słabością. Ale tandetą?! - zaprzeczyła gwałtownie.

- Chcesz rozpocząć ze mną dyskusję o szlachetnych porywach uczuć? - burknął.

- Nie były w końcu panu obce - przerwała mu bystro.

Odchylił się na krześle i wbił w dziewczynę przenikliwy wzrok. Nerwowo przytupywał nogą. Rozmowa schodziła na grząski grunt, na którym nie poruszał się zbyt zręcznie.

- Doprawdy? - spytał powoli, a swojemu głosowi postarał się nadać najbardziej lodowate tony. - Zadziwiasz mnie, Granger. I niepokoisz… Możesz to uznać za komplement - dorzucił.

Już otwierała usta, gdy przerwał jej szorstko.

- Widzę, że nie zostawisz w spokoju mojej skromnej osoby, póki nie zaspokoisz swoich dziwacznych potrzeb. Bardzo chcesz rady na ten moment swojego życia, Granger? Nie wiem wprawdzie, dlaczego chcesz jej ode mnie, kładę to na karb twojej łatwowierności, ale jeśli jej chcesz, to dam ci ją. - Cedził powoli każdy wyraz. - Życie to bezustanna walka, w której nie ma miejsca na sentymenty. A ty cóż? - Uśmiechnął się drwiąco. - Na pozór silna i odporna, w rzeczywistości jesteś wiotka i podatna jak jedwabna wstążka. Dajesz się wykorzystywać, a to już jest zbrodnia…

Nie dokończył. Zamilkł raptownie, jakby dalsze słowa utknęły mu w gardle. Jego ciałem wstrząsnął gwałtowny kaszel. Zdusił go i zacisnął zęby tak mocno, że widać było ostro zarysowaną linię jego szczęki.

W ciszy, która zapadła, Hermiona słyszała bicie swojego serca. Profesor oparł łokcie o blat i wsparł głowę na dłoniach. Trwał w tej pozycji jakiś czas, a potem westchnął z rezygnacją i spojrzał na dziewczynę.

- Jestem zmęczony - powiedział cicho.

Jego słowa były jak intymne wyznanie i Hermiona poczuła dziwną troskę wypełniającą jej duszę.

- Nie będę już panu przeszkadzać - powiedziała równie cicho - ale mam nadzieję, że dokończymy tę rozmowę kiedy indziej.

Bardzo chciała, żeby przytaknął, ale on nie powiedział nic.

***

Wzdrygała się w nieprzyjemny sposób za każdym razem, gdy pod drzwiami pracowni dały się słyszeć czyjeś kroki. I sama siebie ganiła za głupią nadwrażliwość.

Nie była w stanie nic na to poradzić. Czekała.

Była przekonana, że Snape spędzi przy pracy nad dokumentami kilka dni.

Spróbuję jakoś załagodzić sytuację, jest drażliwy, więc nie będę zaczepna i nie będę mu się sprzeciwiać, może wtedy zechce ze mną porozmawiać - zastanawiała się, wracając do opracowywania wersetów.

Więcej miłości chcę lub wzgardy więcej;

Wiedź mnie na równik lub na biegun chłodny,

Niech ulga będzie równa mej udręce…

Zdawała sobie sprawę, że już zawsze będzie mogła usłyszeć te słowa tylko w ten sposób, w jaki wymówił je profesor.

Bardzo żałowała, że melodia brzmi jedynie w jej uszach.

Spróbuję go poprosić, żeby powiedział to jeszcze raz. Na pewno mnie wyśmieje, ale może zgodzi się. Schowam swoją dumę do kieszeni, no… może niezupełnie, ale ją poskromię. Muszę być ostrożna, bo jego łatwo zdenerwować. Z zadowoleniem układała w głowie strategię rozwoju ich wzajemnych relacji na najbliższy dzień.

Czas płynął powoli. Tego dnia pogoda się zmieniła. Zza chmur co chwilę wyglądało słońce, oświetlając smutne, jesienne drzewa. Hermiona kończyła trzecią filiżankę herbaty, gdy przyszedł profesor Ducklin.

- Hermi, będziesz mi potrzebna - powiedział, uchylając drzwi. - Weź ze sobą wnioski końcowe na temat zaklęć i inkantacji służących do leczenia psychoz. Instytut Karola tego potrzebuje.

- Jak to? - zdziwiła się. - Wyniki naszych badań? Przecież to jeszcze nieskończone.

- Taki układ, nic nie poradzimy. Oni będą prowadzić tę sprawę dalej. Chciałbym, żebyś ty z ramienia Uniwersytetu zarządzała projektem. Właśnie wracam ze spotkania, jakbyś była tak miła i zrobiła mi filiżankę kawy, byłbym wdzięczny. Jestem skonany, a tu jeszcze tyle pracy przed nami.

Zapadał zmierzch, a oni wciąż pracowali. Inkantacje stosowane przez uzdrowicieli leczących ciężkie przypadki psychoz musiały być bardzo precyzyjnie dopracowane. To było jak magia płynąca z dźwięków muzyki. Słowa grały rolę drugoplanową, najważniejsza była melodia wiersza.

Snape mógłby leczyć ludzi - myślała. - Sposób, w jaki wypowiada słowa, to prawdziwe mistrzostwo, ciekawe, że nigdy dotąd tego nie zauważałam, dopiero teraz… Zastanawiający jest też fakt, że w ogóle zna ten wiersz. Poezja miłosna i on? Połączenie więcej niż irracjonalne, a jednak…

Kiedy zdecydowali się w końcu na chwilę przerwy, Hermiona spytała obojętnym tonem:

- Czy profesor Hardt przyjdzie dziś do archiwum?

- Słucham? Hardt? Och, już od dawna zapowiada swój przyjazd, ale najwyraźniej jest zajęty i nie ma czasu.

W pierwszym momencie była przekonana, że się przesłyszała, ale kolejne zdanie profesora rozwiało wszelkie wątpliwości.

- Pewnie przyjedzie bliżej lata.

Czuła, że jej żołądek boleśnie się kurczy i zaczyna gnieść ją pod żebrami. Wstała i podeszła do okna. Mgła… Przymknęła oczy i oparła głowę o szybę, jej chłód doskonale ostudził rozpalone czoło. Zapatrzyła się w dalekie latarnie, zapalające się kolejno wzdłuż mokrej alei. Słyszała, że profesor od dłuższej chwili coś mówi, ale słowa były dla niej zupełnie niezrozumiałe.

Powróciła do stołu, jednak nie mogła skupić uwagi na pracy. W końcu zauważył to i niecierpliwie zwrócił jej uwagę. Nie pomogło. W głowie miała zamęt i wciąż tłukła się w niej uporczywa myśl. Snape już nie wróci. Odszedł i zatarł za sobą ślady swojego pobytu.

ROZDZIAŁ III

Dlaczego zrobił to Ianowi, a mnie oszczędził? To pytanie nie dawało jej spokoju, chociaż odpowiedź wydawała się oczywista.

Ponieważ Ian ma szerokie znajomości. Jest kimś ważnym. Ja nie mogę zaszkodzić- takie musiało być rozwiązanie, bo przecież Snape mógł być okrutnikiem, ale nie partaczem.

Zrobił to celowo. Pozostawił mi pamięć, tylko po co? Kolejne pytanie bez odpowiedzi.

Analizowała to po raz setny i wciąż wracała do punktu wyjścia.

Od pierwszego dnia zaświtała jej myśl, że powodem rzucenia na Iana Obliviate musiała być rozmowa, jaką czarodzieje odbyli po jej wyjściu z uczelni. Może wtedy padły między nimi słowa, których nie sposób było inaczej wymazać? Ian mógł odkryć, że Snape to były śmierciożerca. Zważywszy na fakt, że Ian w czasie wojny stracił prawie całą rodzinę, nie wiadomo, jak zareagował na swoje odkrycie.

Podobało jej się wyjaśnienie, że Snape nie miał innego wyjścia. Sama nie wiedziała dlaczego, ale lubiła tak myśleć…

Z drugiej strony, jeśli Snape'owi zależało na zachowaniu anonimowości, to dlaczego nie wypił eliksiru wielosokowego? No właśnie…

Spojrzała w lustro i krytycznie oceniła swój wygląd.

Gdybym dodała jeszcze szal, to normalnie Trelawney - pomyślała wściekle.

Całe szczęście, że w gabinecie miała zapasowe ubranie. Przebrana w białą bluzkę i ciemną spódniczkę dla odmiany przypominała uczennicę.

Westchnęła. Rozczesała włosy, pod szyją zawiązała kolorową apaszkę.

Jako tako - oceniła się. - A Snape'em zajmę się po konferencji. Jak się dowiem, gdzie mieszka, osobiście tam pojadę i wyduszę z niego prawdę.

- No, Hermi, wszyscy już czekają. - poganiał ją Ian. - Zabrałaś notatki?

- Oczywiście. Nie martw się. Wszystko jest tu, poukładane chronologicznie. - Potrząsnęła trzymaną w ręce teczką.

- Tak, tak - powiedział w roztargnieniu i potknął się o schodek.

Hermiona zachichotała. Ian miał na sobie zdecydowanie za długą szatę. Idąc, potykał się o własne nogi, ale kiedy zaczynał mówić o zaklęciach, wszyscy ze zdumienia przecierali oczy. Był rewelacyjny.

- Hermi, to twój dzień - powiedział.

- Nie - zaprzeczyła, mile połechtana jego słowami. - Ty jesteś bardziej przekonywający.

- Ale w tobie jest siła. - Nie dał za wygraną.

- A w tobie talent - odparowała.

- A w tobie spokój i konsekwencja - zakończył. - Już dawno tak postanowiłem. Chcę, żebyś to była ty.

- W takim razie prowadź, Makdufie. - Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Z uniesionymi głowami weszli do sali.

W ostatnich tygodniach pracowała wytrwale, prawie od świtu do nocy. Przygotowywała projekty, konferencje z naukowcami z kontynentu, prowadziła praktyki w Świętym Mungu, zajmowała się konkretnymi przypadkami chorób. Ale kiedy wieczorami przykładała głowę do miękkiej poduszki, jej myśli odbiegały ku tamtemu spotkaniu z Severusem.

Nie jestem wiotka i podatna, profesorze. Sama umiem wybierać, wcale nie jestem słabą istotką - zżymała się na niego w myślach. - Dlaczego właśnie taką radę mi dałeś?

Zastanawiała się nad tym, ale tylko do momentu, kiedy okazało się, że kolejne rewelacyjne rezultaty jej pracy wykorzystuje ktoś inny do budowania własnego autorytetu.

- Hermi, to taki zawód. Niestety, efekt końcowy to zawsze wygrana zespołu - tłumaczył jej Ian.

- Ale my się staraliśmy, a oni spiją całą śmietankę - buntowała się.

- No, nie bądź dziecinna - zganił ją. - Zwycięstwo jest sukcesem całego zespołu ludzi.

Dziecinna! - oburzyła się w myślach. - Znowu ktoś przypisze sobie zasługi, nasze zasługi, Ianie! Tak jak ostatnim razem! Spędziłam nad tym wiele tygodni, wyniki przedstawiłam na konferencji, a teraz ktoś inny, kto wypracuje efekt końcowy, będzie nazwany twórcą tego zaklęcia.

I wtedy pomyślała, że ludzi można wykorzystywać na różne sposoby. Ian nie miał dość twardego charakteru, a jego ugodowość i chęć pójścia na kompromis niestety powodowały, że tkwili w cieniu. A jej nie wolno było wyjść przed szereg i doprowadzić sprawy do końca.

Może właśnie to miał na myśli Snape, mówiąc o wykorzystywaniu?

Po upływie miesiąca miała wrażenie, że jego wizyta na uniwersytecie była jedynie wytworem jej wyobraźni albo snem, o którym nie mogła zapomnieć. Chciała z nim porozmawiać, powiedzieć mu, jak bardzo się mylił, ale niestety…

Któregoś dnia, gdy Ian zmęczony pisaniem artykułu rozdzierająco ziewał i gładził się ospale po brzuchu, postanowiła zaczerpnąć informacji.

- Słuchaj, już dawno chciałam cię spytać - zaczęła, starając się, żeby jej głos brzmiał lekko. - Gdzie mieszka profesor Hardt?

- Aaa… gdzieś nad jeziorem, zdaje się - powiedział w roztargnieniu.

- Nad jeziorem? - zdumiała się. - W Szkocji?

- No, chyba tak. Wiem, że nad jeziorem - dodał stanowczo.

- A dla kogo pracuje?

- Właściwie to sam tego nie wiem. - Wyszczerzył zęby w rozbrajającym uśmiechu.

Bardzo go lubiła, ale po tej odpowiedzi miała ochotę trzepnąć poczciwego Iana w łepetynę.

Zgubiła nić.

Nie dała za wygraną i wysłała sowę do Hogwartu, do dyrektor Sinistry, zmyślając jakąś bajeczkę o konieczności zasięgnięcia rady u Mistrza Eliksirów. Profesor Sinistra odpowiedziała jej jasno, że Snape nie utrzymuje kontaktów z uczelnią, a ona sama niestety nie zna miejsca jego pobytu. I tak urwał się kolejny trop.

Luty był wyjątkowo mroźny. Siedziała w bibliotece, przygotowując się do zajęć ze studentami. Od nowego semestru miała prowadzić fakultet z zaklęć w zastępstwie Iana, który na miesiąc wyjechał z Anglii. Cały wydział pozostawał na jej głowie, ale była spokojna. Wiedziała, że da sobie radę. Martwiło ją tylko, że wciąż nie znajdowała czasu na przejrzenie starych gazet. Postanowiła wrócić do procesu Snape'a i dokładnie przeanalizować tę sprawę. Chciała wyczytać odpowiedzi na dręczące ją pytania. Co takiego stało się w życiu profesora, że ukrywa się pod przybranym nazwiskiem? Przecież proces zakończył się dla niego sukcesem.

Kiedy kilka dni później prawie drżącymi rękami przerzucała kilkuletnie periodyki, czuła się zawiedziona. Spodziewała się znaleźć jakiś ślad, a tymczasem okazało się, że nie wyczytała z tego wiele więcej niż to, co wiedziała wcześniej. Charakterystyczny był brak jakiegokolwiek zdjęcia z procesu. Nic. Suche wzmianki. Rola Alastora Moody'ego sprowadzona do niezbędnego minimum.

Po jego pierwszym wystąpieniu proces utajniono. Na salę rozpraw nie miały wstępu osoby postronne i dziennikarze, a świadkowie zobowiązani byli do zachowania tajemnicy. Wprowadzenie klauzuli tajności tłumaczono potrzebą ochrony rodzin osób, których dotyczyło postępowanie. Międzynarodowy Trybunał Czarodziejów uznał, że sprawa budzi bardzo negatywne emocje i relacjonowanie procesu mogłoby wywołać niepokój społeczny w kraju. Teraz Hermionie wydało się to nielogiczne. Chyba że Snape został świadkiem koronnym…

W Azkabanie przebywało wówczas dwudziestu ośmiu oskarżonych; wśród nich Snape. Dwudziestu sześciu było wciąż na wolności. Dwudziestu z nich ścigano z publicznego oskarżenia, zarzuty przeciw pozostałym były utajnione. Do czasu rozpoczęcia procesu zmarło w niewyjaśnionych okolicznościach dziewięciu podejrzanych. Jeden z nich popełnił samobójstwo w Azkabanie, dwóch zginęło podczas próby aresztowania. Za tymi, którzy pozostawali na wolności, uganiały się „szwadrony” Moody'ego.

Severus Snape zasiadał na ławie oskarżonych wśród innych śmierciożerców i przez dwa miesiące nie udowodnił swojej niewinności. Aż do czasu, gdy Moody w swym pierwszym, patetycznym wystąpieniu, które wzbudziło taką sensację, bardzo pewnie określił rolę Severusa Snape'a jako tego, który „wytyczył drogę”. To właściwie wszystko - „wytyczył drogę ku zwycięstwu”. W świecie czarodziejów zawrzało.

Jak to możliwe? - zapytywała siebie. - I dlaczego z ujawnieniem prawdy Moody zwlekał tyle czasu? Przebieg procesu niestety nie pozwalał jej odpowiedzieć na to pytanie. Sprawa została zakończona w błyskawicznym tempie, zupełnie tak, jakby komuś na tym zależało. W tym samym czasie postarano się zainteresować społeczność czarodziejską wiadomościami z Walii, gdzie wykryto nowe, nieznane skupisko byłych zwolenników Czarnego Pana. Zamknięci na jakiejś odludnej farmie, otoczeni przez ludzi Moody'ego, spłonęli żywcem, wypełniając rozkaz fanatycznego przywódcy, jednego z tych, którzy nie umieli pogodzić się z klęską. Obraz zniszczeń był tak przerażający, że niejednego mniej odpornego człowieka mógł doprowadzić do szaleństwa. Zwęglone ciała mężczyzn, kobiet i dzieci, zastygłe w dziwnych pozach. Piekło z obrazu Boscha. Hermiona wzdrygnęła się.

Tą wiadomością opinia publiczna żyła przez kilka dni. W tym czasie proces został zakończony, a wyrok uniewinniający był tylko krótką wzmianką na dole pierwszej strony.

Czy Moody mówił prawdę? Harry, który przecież uczestniczył w rozprawach, trzymał się wersji o winie Snape'a. Był zobowiązany do dotrzymania tajemnicy, ale swoje zdanie, przynajmniej do pewnego czasu, wygłaszał oficjalnie. Ale czy Harry był w tym wypadku obiektywny? Nienawidził Snape'a odkąd Hermiona pamiętała, a po zdarzeniach na wieży astronomicznej popadał niemal w obłęd, gdy wspomniano przy nim o Snapie. Ron z kolei był podatny na wpływy, zwłaszcza wpływy Harry'ego…

Hermiona pomasowała skronie… W głowie miała zamęt i nie mogła poukładać rozchwianych myśli.

Czego ja szukam? - zastanawiała się, wściekła na samą siebie. - Przecież to przeszłość, pogrzebana, zapomniana, a ja spodziewam się znaleźć rozwiązanie zagadki. Snape został uniewinniony, ale egzystuje w świecie pod przybranym nazwiskiem. Dlaczego? A Moody? Jaki był faktyczny motyw jego działań?

Przypomniała sobie zadowoloną, roześmianą twarz Ministra Magii, wyzierającą z pierwszych stron gazet. To był wielki czarodziej, uczciwy i nieprzejednany, niemożliwe, aby splamił swój honor nieprzyzwoitym postępkiem. Jeśli stanął po stronie Snape'a, to znaczy, że Snape był niewinny. Do takich wniosków doszła i sprawiło jej to ulgę. Niemniej jednak wątpliwości pozostały.

Zajęła się poszukiwaniem Snape'a wśród naukowców. Niestety, był to kolejny ślepy tor. Nazwiska Snape i Hardt nie figurowały w aktualnych rejestrach uczonych. Prowadzenie badań na własną rękę można było nazwać przedsięwzięciem irracjonalnym i właściwie niemożliwym. Do tego potrzebne były pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Więc kto finansował jego badania i na czym one polegały? Aż podskoczyła z podniecenia, zdając sobie sprawę, że nie wie najważniejszego.

Ułożyła plan działania. Przedmiotem zainteresowania Snape'a były konkretne dokumenty, spuścizna po starym antykwariuszu. Hermiona postanowiła przejrzeć nieznane sobie księgi i z nich wyczytać, czego Snape szukał w ich archiwum.

Wydawało się, że wspomnienie spotkania z profesorem wraz z upływem czasu powinno przyblednąć, jednak ku jej zaskoczeniu było zupełnie na odwrót. Gdy zastanawiała się nad jakimś wyborem, brzmiało jej w uszach to, co powiedział o jej słabości. Czoło Hermiony przecinała pionowa zmarszczka i po stokroć upewniała się, czym podyktowana była jej decyzja.

Gdy tydzień później udawała się na spotkanie z Ronem, znów rozpamiętywała ich rozstanie. Zawsze miała z tego powodu wyrzuty sumienia, była przekonana, że to ona zostawiła Rona i poszła swoją drogą, nie oglądając się za siebie. Ale czy tak było naprawdę? Przecież to Ron oddalał się powoli od niej, szukał towarzystwa poza nią, otaczał się ludźmi, których nie akceptowała, a ich wpływ na Rona uważała za zgubny. I to on nic sobie nie robił z jej wątpliwości, znikał na całe dnie i noce, zmieniał się. Więc może to wcale nie był jej wybór? Może tak naprawdę to Ron zadecydował za nią, ale swoim zwyczajem poczekał, aż to ona postawi kropkę nad i?

Ulica Pokątna jak zwykle tętniła życiem. Hermiona sprytnie lawirowała w kolorowym tłumie przechodniów. Minęła nieco zaniedbaną fasadę sklepu z magicznymi zabawkami i skręciła w bok, gdzie wspięła się po kamiennych schodkach wąskiej uliczki . W tym miejscu uliczka przechodziła łagodnie w mały rynek, zbudowany na planie pięciokąta. Na jednym z boków piętrzyła się pokaźna brama z kutego żelaza, o wymyślnych wzorach. Za nią rozpościerała się dzielnica, od osiemnastego wieku zamieszkała głównie przez cudzoziemców przybyłych z kontynentu. Pewnie z powodu przeważającej liczby emigrantów pochodzących z księstw ówczesnej Europy Środkowej zwana była dzielnicą niemiecką.

Schludne kamieniczki stojące w zadbanych ogrodach, szerokie ulice, odnowione fasady domów, wszystko tu było uporządkowane i czyste.

W jednej z tych kamienic, na pierwszym piętrze wynajmował mieszkanie Ron Weasley.

Hermiona lekko pchnęła drzwi. Ustąpiły z żałosnym skrzypnięciem. Wbiegła na piętro i zatrzymała się przed mieszkaniem z numerem 15.

Ron szczerze ucieszył się z jej odwiedzin.

- Och, Miona, wejdź - zawołał, chwytając dziewczynę za rękę i wciągając do środka. - Dobrze, że uprzedziłaś mnie sową, przynajmniej posprzątałem. Z grubsza - dodał ze śmiechem, gdy zobaczył, jak dziewczyna z aprobatą rozgląda się po pokoju.

Hermiona z ulgą popatrzyła w roziskrzone, wesołe oczy Rona i nagle z całych sił go objęła. Sprawiał wrażenie zdziwionego. Wstrzymał oddech.

- Miona… wszystko dobrze? - zapytał cicho.

- Och, tak - powiedziała, odsuwając się nieznacznie. - Po prostu cieszę się, że… no wiesz, że jakoś ci się układa, bo się układa, prawda? - zapytała z wielką nadzieją w głosie.

- Tak, oczywiście. W zeszłym tygodniu wygrałem kilka meczów i znów jestem na fali - powiedział lekko.

- Więc stale zajmujesz się szachami? Myślałam, że z tym skończyłeś.

- No, nie - odpowiedział markotnie.

- Ron, to przecież hazard - Lekko zmarszczyła brwi, ale powstrzymała się przed dalszym kazaniem.

- Czego się napijesz? Trafiłaś na dobry dzień, jestem przy forsie, mam nawet duży wybór - zawołał z dumą.

- Herbatę, jeśli można.

- Och, Miona, nie bądź taka grzeczna. - Uśmiechnął się.

- A jednak herbatę.

Ron wzruszył ramionami i zniknął na moment w drugim pokoju, a Hermiona wygodniej rozsiadła się w fotelu i odetchnęła z ulgą. Jak to miło widzieć go w dobrej formie, bo ostatnim razem... Odsunęła od siebie tę myśl.

- Jedyna nadająca się dla gościa - powiedział, stawiając przed nią niebieską filiżankę w białe chmurki.

No nie, chyba sam tego nie kupił - pomyślała Hermiona.

- A ty co będziesz pił?

- Ja to, tak na lepszy początek dnia… - Zawahał się i jakby zmieszał.

Różdżką przysunął barek, na którym pęczniały butelki z kolorowymi płynami. Do dużego kieliszka nalał sobie wino w kolorze głębokiego rubinu.

- Jest naprawdę wyśmienite, Miona. Nie chcesz?

- Nie, dziękuję - powiedziała i poczuła się tak, jakby ktoś przytroczył jej kamień do szyi. Nastrój zadowolenia, który ogarnął ją w chwili przyjścia, po prostu się rozpłynął.

- Co robiłaś na Pokątnej? - zapytał Ron i upił spory łyk wina.

- Interesy uczelniane i konieczność pobuszowania w „Esach i Floresach” - skłamała.

- I znalazłaś coś ciekawego?

- Nie. Ron, rozpoczniesz studia od nowego roku? - Postanowiła zmienić temat.

- Pewnie tak. - Jego słowa brzmiały jednak mało przekonująco. - Wiesz, już myślałem, że w tym roku, ale z pieniędzmi było krucho…

Bo nic nie oszczędzasz - pomyślała ze złością.

- Poza tym wiesz, Miona… ze mną jest pewien problem, tak naprawdę nigdy nie przodowałem w żadnym przedmiocie, zawsze byłem średni. Ze wszystkiego. Nie jest łatwo wybierać w takiej sytuacji…

Mam ten sam zgryz. Ja ze wszystkiego byłam równie wybitna i na co mi to przyszło? - pomyślała, a głośno powiedziała:

- Ron, nie musisz zostać naukowcem. Powinieneś mieć zawód, porządną pracę dającą stały, pewny dochód.

Ron roześmiał się szczerze, chłopięco. Odrzucił głowę w tył, a potem przeczesał palcami swe gęste, rude włosy.

- Zawsze ta sama! Czy znasz na świecie jakąkolwiek rzecz pewną? - spytał filozoficznie, jakby na przekór śmiechowi, który poprzednio rozbrzmiał. - Spójrz na Percy'ego. Pracuje jako weryfikator, większego fanatyka nie można sobie wyobrazić. Ostatnio tak mnie przepytał o szczegóły związane z moim udziałem w decydującej bitwie, jakby podejrzewał, że stałem wtedy po niewłaściwej stronie. A ja zawsze byłem pewny, że niewinny ze mnie chłopak. Tyle lat po wojnie, a oni wciąż szukają wrogów. Niech to szlag! To powinno się zrobić wiele lat temu - rzucił niechętnie i dopił wino do końca..

Hermiona poczuła się dziwnie, zupełnie jakby miała poruszyć zakazany temat. Jak to dobrze, że Ron zahaczył o politykę. Bo już zastanawiała się usilnie, jak dojść do tematu, który interesował ją najbardziej.

- A wiesz może, co się stało ze Snape'em? - spytała, starając się nadać głosowi obojętny ton.

- Ze Snape'em? - Na jego twarzy zagościł wyraz obrzydzenia. - Zaszył się pewnie gdzieś jak szczur, żeby nie wchodzić ludziom w drogę.

- Trochę nie rozumiem. - Starała się być bardzo wyważona. - Przecież został uniewinniony.

- Uniewinniony? - przerwał jej gwałtownie. - Miona, no ty chyba naiwna jesteś.

- Dlaczego? - Poczuła, że serce jej przyspiesza.

- Przecież ten proces to była farsa, kiepskie przedstawienie dla wybranych. Wszystko zostało sfingowane - zaperzył się.

- Ale przecież Moody miał argumenty na korzyść profesora. - Nie dawała za wygraną.

- Miona - powiedział z politowaniem - dałaś się omamić jak większość. Snape to śmieć, był nim zawsze i taki pozostanie. A proces był dęty. Pomyśl, dlaczego go utajnili, no?

- Musieli mieć jakieś powody, nie wszystkie procesy toczą się przy zapalonych świecach. Wiesz przecież jak dziennikarze przekłamują okoliczności i wszędzie szukają afery. W tym wypadku sprawa była zbyt poważna, by rzucić ją na żer. Uważam, że dotykała spraw istotnych dla bezpieczeństwa kraju.

Ron pozostawał głuchy na jej argumenty.

- Snape to wyjątkowa kanalia. Jest gotowy na wszystko, byle ocalić siebie. A proces utajnili, żeby móc lepiej manipulować ludźmi, opinią publiczną. Czego oczy nie widzą i uszy nie słyszą… Wiesz, wtedy łatwiej podać taką prawdę, jaką się chce - oznajmił i nalał sobie kolejny kieliszek wina. - Zresztą Harry też tak uważał - zakończył, jakby to definitywnie przesądzało sprawę.

- No, nie wiem. Nie jestem przekonana - powiedziała Hermiona. - Kto miałby korzyści z tego, że Snape jest na wolności, zamiast gnić w Azkabanie?

- Moody - odpowiedział krótko. - Ty sobie nie wyobrażasz, jaki on jest… Mówi się, że jest śmiertelnie chory, to podobno jakaś mugolska przypadłość, ale z życia potrafi korzystać jak mało kto. Ale proszę, Miona, zostawmy ten temat, nie przyszłaś tu chyba rozmawiać o nich?

Uciekła wzrokiem w bok. To, co usłyszała, jeszcze mocniej legło jej na sercu. Może Ron miał rację, może to wszystko było z góry ukartowane? W końcu spotkała się ze Snape'em i wiedziała, że w dalszym ciągu pozostał draniem.

- Ron, nie pij już więcej - powiedziała. Ta wizyta zamiast jej pomóc, tylko wprawiła ją w przygnębienie.

- Miona, no co ty? - Uśmiechnął się łagodnie. - Ja mam mocną głowę. Ja nie piję dużo. Naprawdę.

I im bardziej ją o tym zapewniał, tym mocniej czuła, że wszystko jest nie tak.

Rozmowa dziwnie utknęła w martwym punkcie, i to głównie z jej winy. Ron czynił wysiłki, żeby ją rozbawić, opowiadał dykteryjki z życia graczy, ale Hermionę wcale one nie bawiły. Nie mogła uporać się z nadmiarem uczuć, które ją przepełniały.

W końcu wstała.

- Chcesz już iść? - wystraszył się.

- Muszę.

- Miona, może… myślałem, że jeśli zostaniesz w Londynie do jutra, to mogłabyś zatrzymać się tutaj - zaproponował z nadzieją w głosie.

- Nie, nie - odpowiedziała szybko. - Muszę wracać. Wieczorem mam jeszcze sesję naukową.

Odetchnęła z ulgą, gdy zdała sobie sprawę, że Ron jest jednak zbyt dumny, żeby prosić.

Stojąc w drzwiach, odwróciła się nagle.

- Ron… uważaj na siebie.

Jakież to było banalne. Prawie widziała własną obłudę - szkaradnego potwora szczerzącego zęby - gdy mówiła te słowa.

Nie potrzebuj mnie Ron. Nie potrzebuj, proszę. Wszystko w niej krzyczało.

- Dzięki, że wpadłaś - powiedział cicho.

Chciała już iść, uciec, by nie przytulić tego chłopaka, nie dać mu fałszywej nadziei. Widziała, jak na coś czekał, jak z wdzięcznością przyjąłby każdy, nawet najmniejszy przejaw zainteresowania z jej strony. Nie mogła. Wyszła na ulicę, czując się zupełnie rozbita.

Było jej żal Rona, siebie i tego uczucia, którym wzgardziła.

Zaczęła biec. Na wąskich schodach prowadzących na Pokątną niemal pourywała obcasy swoich kozaków. Jednak nie przestała, czuła, że zmęczenie rozsadza jej serce, a w płuca wbijają się ostre igiełki. W końcu chwyciła żelazny pręt ogrodzenia i zmusiła się do odpoczynku. Lodowaty chłód metalu boleśnie ugniatał jej dłoń. Pochyliła głowę i przysiadła na kamiennym murku.

Zapatrzyła się na ośnieżone drzewa pobliskiego parku, tworzące bajkowo-koronkowy krajobraz. We własnej wyobraźni ujrzała odległy las nad jeziorem i kogoś, kto brnie przez zaspy, jedynie po własnych śladach odnajdując ścieżkę do domu. W jego kominku bierwiona żarzą się czerwonawym blaskiem, a on siada w fotelu i chucha w zmarznięte dłonie…

Posłuchaj mnie uważnie, dziewczyno. Bądź konsekwentna i akceptuj swoje wybory. Nie oglądaj się za siebie. Zajmij się tym, co dla ciebie najważniejsze - przemówił w jej głowie aksamitny głos.

Tym, co najważniejsze…

ROZDZIAŁ IV

Przy końcu wioski, osiadłej na zboczu wzgórza, wznosiła się stara karczma. Jej zmurszały, wystający ponad ziemię fundament, pamiętał jeszcze czasy Jerzego III. Budynek chylił się ku ruinie. Dach zapadł się w kilku miejscach i do wnętrza izby przez szpary zaglądał księżyc. Przy brudnym, zakurzonym stole, siedział mężczyzna w czarnym stroju i czytał przy świecy. Skwierczał knot. Mężczyzna odłożył pergamin i utkwił wzrok w migającym, wąziutkim płomyku.

Uśmiechnął się krzywo, słysząc znajomy odgłos aportacji. Drzwi do izby bezszelestnie się uchyliły i w progu pojawił się drugi mężczyzna. Wszedł, lekko utykając. Widać było, że nie jest zadowolony. Zasępił się i nieżyczliwie rozejrzał po pomieszczeniu.

- Nareszcie - warknął ten, który czekał.

- O co tym razem chodzi, Snape? - zapytał Moody ze zniecierpliwieniem w głosie. Nie usiadł na krześle przygotowanym dla niego po drugiej stronie stołu. Przechadzał się po izbie, obserwując siedzącego.

- O fundusze na podróż - powiedział dobitnie Severus.

- Wybierasz się na wycieczkę? - zakpił, a widząc ciężkie spojrzenie Severusa, dodał: - Nie mam na własność Gringotta.

- To nie moja sprawa. Potrzebuję pieniędzy. - Głos Snape'a brzmiał stanowczo.

Moody roześmiał się na tę uwagę, choć sytuacja wcale nie była dla niego zabawna.

Snape znudzonym gestem przetarł oczy.

- Cztery tysiące, Moody.

- Oszalałeś? Skąd ja ci wezmę tyle forsy? Przecież dopiero co wydałem tysiąc na twoje potrzeby, a sprowadzenie tej kupy pożółkłych śmieci kosztowało mnie prawie drugie tyle.

Severus wzruszył ramionami i wbił w Moody'ego zimne spojrzenie.

- Przypominam ci, Moody, że to leży również w twoim interesie. Mój sukces okryje cię chwałą jeszcze większą niż ta, w której taplasz się teraz. Muszę wyjechać.

- Nie! - wykrzyknął Moody gwałtownie, jak zawsze gdy czuł, że nie ma racji. - Trzeba to będzie załatwić inaczej.

Obserwował Severusa nieufnie. Słuchał równego, zdecydowanego brzmienia jego głosu. Widział jego niedbałą postawę, która była przejawem wewnętrznej siły, i narastała w nim złość i bezradność. Postanowił zaatakować.

- Twoje podróże sprawiają same kłopoty. I posłuchaj mnie, Snape, nie będę więcej po tobie sprzątał, mam dość tuszowania twoich pomyłek. Miotanie klątwami z byle powodu… Raz ocaliłem ci dupę i to wystarczy.

- Nikt cię o to nie prosił - wysyczał Snape, mając w pamięci ich pierwszą rozmowę w celi Azkabanu, wiele lat temu.

- I tu się właśnie mylisz. Niestety - z satysfakcją odpowiedział Moody.

Snape zacisnął zęby, widząc, jak tamten upaja się własnymi słowami.

- Sprawa wygląda następująco, Moody: ja muszę mieć ten dokument, a ty musisz zadbać, żebym go zdobył. Bardzo prosta zależność. - Uśmiechnął się szyderczo.

Moody roześmiał się nieszczerze i zaczął energicznie kuśtykać po izbie.

- Posłuchaj mnie, Snape, jesteś mi potrzebny, temu nie zaprzeczę, ale rozkazy wydaję ja.

- Swoje powiedziałem - zakończył Snape.

Moody zaklął z wściekłością.

Zachowanie ministra zdawało się nie robić na Severusie najmniejszego wrażenia. Milczał, wsparłszy podbródek na dłoni i mierzył Moody'ego chłodnym wzrokiem. Tamten z kolei nerwowym krokiem przemierzał pokój w tę i z powrotem.

Wydawałoby się, że człowiek stojący u szczytu władzy powinien z łatwością dominować nad otoczeniem, ale tak nie było. Poczucie niezależności Snape'a i jego upór były jak mur nie do przebicia. Minister wszelkimi dostępnymi środkami starał się to ukrócić, zwłaszcza gdy dostrzegał, że Snape ma nad nim taką władzę, jaką silni osobnicy mają nad słabszymi. Ilekroć przebywał w towarzystwie Severusa, czuł się jak w potrzasku i złościło go, że Snape jest tego całkowicie świadomy.

Minister zaciskał zęby z bezsilności. Niestety, sam sobie wybrał taki los. Bronił Snape'a, a nawet nadstawiał za niego karku, bo do tego zobowiązywała go przysięga sprzed lat, ale nie wyrażał zgody, by ten sługus Czarnego Pana powoli urastał w siłę i wysoko zadzierał głowę!

Snape posiadał zestaw cech, którego Moody nie spotkał u żadnego innego znanego sobie czarodzieja. Talent, ambicja, żelazna konsekwencja i gotowość na wszystko. Mieszanka godna podziwu i jakże niebezpieczna. Moody nie był głupcem i umiał właściwie ocenić sytuację. Czekał więc tylko na okazję, by ponownie wskazać Severusowi należne miejsce w szeregu.

- Zawdzięczasz mi wszystko! Wszystko, Snape! To ja pozwoliłem ci zachować życie, to mało?! Dostałeś szansę, ażeby się zrehabilitować, coś zrobić dla społeczeństwa, dla narodu.

- Robię to wyłącznie dla pieniędzy, jasne? - rzucił zimno Snape. - Nikomu nie jestem nic winien. A ten patos zachowaj na mównicę jako opium dla ludu.

Moody oparł dłonie o blat stołu i pochylił się w stronę Snape'a. Przez moment mierzyli się wzrokiem jak wściekłe psy gotowe lada moment rzucić się sobie do gardeł. Ci dwaj mężczyźni, których losy wbrew ich pragnieniom zostały w dziwny sposób ze sobą splecione, toczyli ze sobą nieustanną wojnę. Nienawidzili się i podziwiali.

- Jeszcze jedna uwaga, Snape, a trafisz tam, gdzie twoje miejsce!

- Nic z tego. Ja jestem wolny.

- Wolny? Człowieku, ty nie jesteś w stanie egzystować beze mnie! Są plamy nie do zmycia, prawda? I śmierciożerczy smród, który każdy wyczuje na milę. Beze mnie jesteś niczym.

Severus zacisnął dłoń na różdżce, co nie uszło uwadze ministra.

- Twoim problemem, Moody, jest to, że wszystkich uważasz za głupszych od siebie. Myślisz, że nie przejrzałem twojej polityki? Chcesz mnie ubezwłasnowolnić i zamknąć w getcie jak tamtych? Zapominasz jednak, że mieliśmy inną umowę, a ja nie jestem jednym z nich.

- O tak, ty nie jesteś jednym z nich, ty jesteś nad wyraz szlachetny i odważny, prawda? - zakpił Moody. - Bo trzeba mieć nie lada odwagę, żeby zabić swojego przyjaciela, a nawet czerpać… - Nie dokończył, bo reakcja Snape'a była jak burza. Rzucił się w kierunku ministra blady na twarzy i z furią w oczach.

- Nie waż się tak do mnie mówić! Nie waż się z tego kpić! - wycharczał, wbijając różdżkę w jego szyję. Chwycił Moody'ego za szatę i jednym ruchem pchnął go na ścianę.

Alastor nie stracił zimnej krwi. Wiedział, że Severus mógł działać pod wpływem impulsu, ale zdrowy rozsądek zawsze był jego mocną stroną. I nie miał zwyczaju robić czegoś, co by mu się nie opłacało. Dlatego poczekał, aż emocje Snape'a powoli opadły, a wtedy zadał mu cios w podbrzusze z całą siłą, jaką miał. Severus kurczowo zacisnął pięści na koszuli ministra i z jękiem zgiął się wpół. Moody bez problemów uwolnił się od jego uścisku. Przez chwilę patrzył z góry, jak Severus się kuli i walczy z bólem. Poczuł mściwe zadowolenie.

Nie spuszczę cię z łańcucha, Snape! Niedoczekanie twoje!

Zadanie wydawało mu się jednak ponad siły. Pojmował, że Severusa, który w swoim życiu przeszedł przez wszystko, co najokropniejsze, nie może niczym zastraszyć. Chwilowy tryumf, jakim było upokorzenie silnego przeciwnika, nie załatwiał sprawy. Dlatego jak prawdziwy gracz z rozmysłem zmienił strategię działania. Był czujny i wiedział, że nie należy ranić Severusa i odbierać mu całej satysfakcji. Wyciągnął dłoń, pomógł mu się podnieść i pchnął go w stronę krzesła.

- Severusie, nie dajesz mi wyboru… - rzekł półgłosem. - To do mnie należy ostatnie słowo, zapamiętaj to! A teraz usiądź… proszę.

A gdy tamten, wciąż skulony, ciężko zapadł się w głębokie krzesło, stanął za nim i chwycił jego ramię.

- Jesteśmy sobie potrzebni, ja o tym nie zapomniałem, ale nie wywieraj na mnie takiej presji. Zrobię, co uznam za konieczne. Pomogę, ale wyłącznie na twoją prośbę. Oczekuj ode mnie wiadomości w najbliższych dniach.

Severus nie odrzekł ani słowa, nie wyszarpnął też ramienia z uścisku Moody'ego. Z wyrazem zaciętości i nienawiści w oczach patrzył w okno, za którym cicho padał deszcz. Minister przez moment zdawał się czekać na jego reakcję, a ponieważ mężczyzna nie wykonał żadnego ruchu, odwrócił się na pięcie i opuścił niegościnną izbę. Za drzwiami zachwiał się i oparł o kamienną ścianę.

- Wybacz mi, musiałem - wyszeptał i otarł dłonią spocone czoło. - Muszę go jakoś okiełznać. On potrzebuje albo bólu, albo pieszczoty. Ja mogę ofiarować mu tylko to pierwsze...

***

Powietrze było przesycone zapachem wiosny. Rankiem w ogrodach pobliskiego klasztoru dziesiątki ptaków świergotało radośnie. Wiatr niósł od rzeki przyjemne ciepło. Hermiona z niechęcią wchodziła w kamienne mury. Łaknęła słońca, powietrza i prostej radości.

Z sercem pełnym niepokoju podeszła do szafy, której zawartość nie była jej zbyt dobrze znana. Spuścizna po Mortimerach z Kentu. Safianowe księgi zaklęć, dawno zapomniane i usunięte z powszechnego użytku. Ostatni z rodu, antykwariusz i dziwak, przekazał swoje zbiory Uniwersytetowi w P. Skóra, aksamit, złoto i emalia. Niektóre z tych ksiąg liczyły z pewnością ponad sześćset lat. Hermiona sięgnęła po oprawioną w świńską skórę teczkę z wielkim wyblakłym monogramem EK.

Alchemia Edwarda Kelleya, mugola i angielskiego alchemika, żyjącego w czasach Elżbiety I. Gdy otworzyła książkę, poczuła specyficzną woń starych druków, którą tak uwielbiała. Był to zbiór pożółkłych, postrzępionych pergaminów. Na kartach odręcznie wypisano jakieś receptury i cytaty, głównie z łaciny oraz greki. Hermiona dostrzegła również zdania pisane w języku, jak jej się wydawało, hebrajskim. Gdzieniegdzie w tekst wplecione były słowa staroangielskie, ale całość nie wyglądała na łatwą do odczytania.

Hermiona zastanowiła się… Przecież Kelley nie doczekał się uznania. Miał opinię oszusta i szarlatana, a jego wiedza i umiejętności naukowe budziły sporo zastrzeżeń. Dlaczego Snape zainteresował się działalnością alchemiczną tego mugola?...

Aby odpowiedzieć na to pytanie, Hermiona musiała sięgnąć do Historii renesansowej magii i odświeżyć wszystkie informacje dotyczące życia Edwarda Kelleya.

Nie znalazła w tym nic nadzwyczajnego. Z zawodu był prawnikiem, ale jak każdy mag tamtych czasów poświęcił swe życie zdobywaniu kamienia filozoficznego. Żył z produkcji talizmanów. Był też fenomenalnym medium i w pewnym okresie swojego życia ściśle współpracował z czarodziejem Johnem Dee - alchemikiem, matematykiem i astronomem na dworze Elżbiety I. Wspólnie zajmowali się magią enochiańską, będącą jedną z najtrudniejszych systemów magii rytualnej. Hermiona intuicyjnie odsunęła na bok ten rodzaj działalności Kelleya. Snape z pewnością nie interesował się nawiązywaniem kontaktów z istotami, które obydwaj magowie nazywali aniołami.

Nie próbuje chyba odczytać tego steku bzdur - myślała w osłupieniu. - Bo i po co? Patrzyła zdumiona na litery enochiańskiego alfabetu i słowa nieprzypominające słów żadnego znanego języka.

Nie… z pewnością nie o ten okres działalności Kelleya chodziło. Zanim związał się z Johnem Dee, był wędrownym magikiem sprzedającym cudowne eliksiry, a więc alchemia była jego największym powołaniem, i do tego należało się odnieść.

Wiosną 1582 roku obaj adepci wiedzy tajemnej wyruszyli na kontynent, dotarli do Krakowa, a potem do Pragi, gdzie rezydował cesarz Niemiec Rudolf II. Działał tam znany ośrodek kabalistyczny, a sam Rudolf płacił wielkie sumy alchemikom, którzy wabili go perspektywą pozyskania złota i antidotum na wszelkie choroby. Cudowny eliksir kładący kres śmierci… Może to jest właściwy trop?

- Tu się ukrywasz!

Hermiona zatrzasnęła księgę.

- Pracujesz nad projektem? - spytała Sara, koleżanka z zespołu naukowego.

- Tak - skłamała Hermiona.

- Słyszałam, że nad melodią głowi się Peter? - dociekała tamta. - Czy to nie przesada? Jest zbyt młody.

- Jest muzykiem, Saro, ma z pewnością lepsze wyczucie niż ja.

Sara popatrzyła na Hermionę w zdumieniu. Jeszcze do tej pory nie zdarzyło się, żeby z własnej woli oddała komuś pracę, którą powierzono jej.

- Wracajmy na górę, za chwilę zbierze się zespół - zakończyła.

Pracowała wytrwale z koleżankami i kolegami z zespołu naukowego, bo będąc pośród innych, łatwiej koncentrowała uwagę na tym, co konieczne. O prowadzenie projektu walczyło kilka uczelni i ośrodków badawczych, tak z Anglii, jak i z kontynentu, a sukces oznaczał środki finansowe, prestiż i znaczące miejsce w świecie naukowym. To była gra o dużą stawkę.

Ian zasiadł przy stole i powiódł wzrokiem po szóstce swoich najzdolniejszych studentów i współpracowników.

- Kochani, zebrałem was tutaj, bo musimy określić jakąś strategię działania.

- Naszkicowałam już konspekt. - Hermiona uśmiechnęła się. - Myślę, że możemy wspólnie go przemyśleć. Powinniśmy skupić się na naszych osiągnięciach, i dotyczy to nie tylko dziedziny zaklęć.

Sara i Mary spojrzały na siebie. Wzruszenie ramion, które zademonstrowała Mary, było tak wymowne, że zwróciło uwagę wszystkich.

- Jakieś pomysły, Mary? - Ian jak zwykle opacznie zrozumiał jej zachowanie.

- Chwilowo żadnych - odpowiedziała dziewczyna.

Po skończonej naradzie Hermiona uprzątała notatki. Było już późno i spodziewała się, że jako ostatnia wyjdzie z uczelni.

Już miała nacisnąć klamkę, gdy zza drzwi dobiegły ją głosy. Nie miała w zwyczaju podsłuchiwać, jednak to, że usłyszała swoje imię, zatrzymało ją w pół kroku.

- Wiem, Saro, wiem, że to podłe, ale nie chcę, żeby przechodziła do mego działu - mówiła Mary.

- Więc porozmawiaj o tym z Ianem.

- On tego nie pojmie, poza tym nie chcę wywoływać kłótni.

- Nie bądź hipokrytką, kłótnie są tak czy inaczej, nie widzisz tego?

- Rzygam tym jej perfekcjonizmem. Widziałaś ją dzisiaj? „Już przygotowałam konspekt”, Merlinie kochany! - Wzdrygnęła się i przerwała raptownie, bo do pokoju wszedł Peter.

- O co jej chodzi? - zapytał, gdy za Mary zamknęły się drzwi.

- O to samo, Peter - powiedziała spokojnie Sara. - Czuje się zagrożona. Oddelegowanie Hermiony do jej działu to prawie policzek.

- Hmm.

- Mary nie może tyle czasu spędzać nad książkami, ma rodzinę i inne obowiązki. Ale o swój dział bardzo dba. Boi się, że Hermiona zburzy wszystko, co tak skrzętnie budowała. Hermiona ma czas, może poświęcić się wyłącznie pracy, nie musi śpieszyć się do domu z tej prostej przyczyny, że tam nikt na nią nie czeka.

- Ale przecież Herma nie jest taka, nie wykoleguje jej ze stanowiska, nie wierzę w to.

- Jesteś pewien? - spytała Sara kpiącym tonem. - Ludzie przesadnie ambitni nie mają skrupułów Peter, zapamiętaj to.

Jak to miło dowiedzieć się o sobie czegoś nowego - pomyślała Hermiona, wracając do domu. - A więc stanowię zagrożenie. Świetnie! Oby tak dalej! Jeśli ta mamuśka nie pogada z Ianem, to ja to zrobię, albo jeszcze lepiej, rozmówię się z nią samą.

Podsłuchana rozmowa bardzo ją zabolała, może dlatego, że uświadomiła jej, jak głęboko sięgają wzajemne animozje.

Rozmyślała nad tym, wracając do domu, w którym - niech to szlag jak mogą ugodzić słowa prawdy! - nikt na nią nie czekał.

Tego dnia po skończonych zajęciach, gdy uniwersytet opustoszał, wślizgnęła się do archiwum. Podążanie jego śladem stało się ważną częścią jej życia. Początkowo usiłowała z tym walczyć, ale jej starania nie płynęły z głębi serca i były bezowocne. Jedna myśl nie dawała jej spokoju. Dochodziła do wniosku, że Snape pracuje nad czymś fenomenalnym, ale nadal nie mogła określić zakresu jego badań. Wiedza była rozległa i Hermiona błądziła jak dziecko we mgle.

Stąpała drobnymi kroczkami po wyboistych dróżkach alchemii, powolutku docierała do mrocznych zakątków przeklętego Necronomiconu - księgi, która prowadziła badaczy od jednej tajemnicy do drugiej.

Księga określana była jako wrota do szaleństwa i metamorfozy. Kiedy studiujący ją człowiek znalazł się po drugiej stronie, był już nie do poznania. Stawał się częścią tajemnicy.

Taaak…Snape czerpie ze wszystkiego pełnymi garściami, tego jestem pewna. Jemu nie grozi szczególna metamorfoza. Przebył ją pewnie dawno temu…

Zamknęła zakazaną księgę i powróciła do pergaminu zapisanego jakimiś unikatowymi literami. Manuskrypt był rodzajem zielnika. Przewracała kolejne strony. Widziała rysunki roślin, z których większości nie umiała zidentyfikować, rysunki kosmologiczne, rysunki z elementami symboliki alchemicznej.

I znów powróciła do Kelleya, który zdaniem wielu uczonych był autorem tej księgi, a sporządził ją dla cesarza Rudolfa II w zamian za sporą sumę pieniędzy. Na przestrzeni wieków naukowcy spierali się i usiłowali odczytać tajemniczy rękopis. Niestety, ich starania spełzły na niczym.

Czy to możliwe, aby Snape znał klucz do rozwiązania tej zagadki? - zastanawiała się. - On nie uznał tego za stek bzdur, czegoś w tym szukał. Manuskrypt zatem ma swoją wartość.

Hermiona otoczyła się księgami, za pomocą których próbowała rozwiązać zagadkę tajemniczych receptur. Ale napotykała coraz to nowe trudności, które zamieniały się w mur nie do przeskoczenia. Niestety, język większości zapisków był mieszaniną staroangielskiego, zepsutej łaciny pełnej niedomówień i nieczytelnych skrótów.

Teraz znów wróciła do Snape'a i jego badań. Była całkowicie przekonana, że nici prowadzą do ministerstwa. Snape musiał działać pod patronatem kogoś liczącego się. Moody…

Jaki związek łączył tych dwóch ludzi? Moody, bezwzględny wróg śmierciożerców, i Snape, były zwolennik Czarnego Pana, genialny szpieg i uczony…

Opieka Moody'ego dawała Snape'owi swobodę działania, z kolei badania musiały być przydatne dla ministerstwa.

Severus Snape był dziwnym człowiekiem. Jak to się działo, że zawsze znajdował protektorów wśród tak wielkich ludzi jak Voldemort, Dumbledore i teraz Moody…

Przypadek czy umiejętna asekuracja? A może właśnie szalona ambicja i dążenie do bycia kimś?

To nie ja, profesorze, jestem wiotka i podatna. To pan nie potrafił odmawiać tym, którzy w pana wierzyli.

Zadziwiło ją własne spostrzeżenie, ale nie miała już siły się w nie zagłębiać. Była znużona. Litery skakały jej przed oczami, w końcu zlały się w jedną wielką plamę. Ostatnim obrazem, który ujrzała w księdze, była postać brodatego bożka Pana, koźlonogiego stwora. To od niego wziął wyobrażenie średniowieczny diabeł.

Biegła po schodach, śpieszyła się. Mijała krużganki, puste korytarze i sale, aż dotarła do wysoko sklepionej komnaty. Zatrzymała się na środku, a drzwi z głuchym łoskotem zatrzasnęły się za nią. Jej ciało przeszył dobrze znany dreszczyk. Przez chwilę stała nieruchomo, próbując opanować drżenie i przyzwyczaić oczy do półmroku.

Czekał na nią. Siedział niedbale na krześle z rzeźbionym oparciem i czubkiem buta niecierpliwie trącał frędzle zwisającej ze stołu tkaniny.

- Zapal świece. - Usłyszała ciche polecenie.

Podeszła do stołu, na którym stał duży złocony świecznik. W skupieniu wymówiła zaklęcie i na sześciu świecach zapłonął ogień. Była świadoma, że mężczyzna obserwuje każdy jej ruch, ślizga się wzrokiem po jej postaci, okrytej przezroczystą suknią.

Powoli nalała wino do pucharu i zanim mu podała, upiła łyk.

Doskonale wiedziała, czego oczekiwał…

Pantofelki z głuchym odgłosem upadły na kamienną posadzkę. Zdjęty z palca pierścień, brzęcząc, potoczył się pod jego nogi. Przesunęła dłońmi po chłodnym jedwabiu w kierunku haftek. Suknia bez ramiączek nie sprawiała żadnych trudności. Wystarczył jeden zwinny ruch palców i bez oporów osunęła się po ciele.

Stała przed nim naga, ze wzrokiem utkwionym w kamiennej posadzce.

Ogarnął spojrzeniem jej ciało, zaczynając od drobnych stóp, a kończąc na zabawnych kędziorkach okalających twarz. W zakłopotaniu rozplotła długi warkocz, ale powiedział coś ostrym tonem, więc odrzuciła włosy w tył.

Nie miała wątpliwości, kim jest - jego własnością, dziwką, laleczką do zabawy. Odchyliła głowę i potrząsnęła nią, a końce loków rozkosznie połaskotały wypukłe pośladki. Musiało mu się podobać jej zachowanie, bo uśmiechnął się, a w oczach zalśniły mu drapieżne błyski.

Odstawił kielich i powoli zbliżył się do niej. Spowity w czarną szatę, zapięty na ostatni guzik, swoim wyglądem sprawiał, że jeszcze mocniej odczuwała własną nagość. Gdy zacisnął dłonie na jej ramionach, wzdrygnęła się, bo jego dotyk był mocny i piekący niczym pokrzywa. Pozostawiał na skórze bladoróżowe ślady, od których po jej ciele rozchodziło się łaskotliwe ciepło.

Uniósł jej podbródek i ich spojrzenia się spotkały. Już kiedyś widziała ten aksamitnie matowy wyraz jego oczu. Nie mogła sobie jednak przypomnieć kiedy i gdzie. W napięciu czekała na kolejny gest i drżała na myśl, że oto stoi przed nim naga, a on skromnie ubrany bawi się nią jak ulubioną zabawką.

Pewnym ruchem dotknął jej drobnych piersi. Zniknęły w zagłębieniu silnych dłoni jak małe, krągłe jabłuszka. Przez chwilę zajęty był dokładnym badaniem ich delikatnego kształtu, a potem bezceremonialnie sięgnął dłonią pomiędzy jej uda. Była oszołomiona, chciała uciec wzrokiem w bok, ale nie pozwolił jej na to. Czuła żar płynący ze szczupłych palców, gdy jego ręce bez pośpiechu brały ją sobie na własność. Przerażał ją tak zdecydowany i żądny dotyk, ale poddawała mu się bez sprzeciwu. Te cudowne dłonie umiejące sprawiać rozkosz były przecież zdolne bez skrupułów zadawać ból.

Gdy zamknęła oczy, zacmokał ustami z niezadowoleniem. Nie zareagowała, więc szarpnął jej głowę tak, by spojrzała mu w oczy.

Mówił coś do niej i uśmiechał się w ten właściwy dla siebie sposób, ale zupełnie nie pamiętała usłyszanych wówczas słów, spływały z jego ust ochryple, przechodząc w jakiś zduszony, pijany szept.

Przyciągnął ją tak nagle, że zachwiała się i całym ciałem przylgnęła do szorstkiego sukna. Delikatna skóra ud i piersi boleśnie otarła się o szaty. Wyczuła jego podniecenie i gorączkowy oddech na swojej twarzy. Pragnął jej właśnie takiej: zmysłowej, gorącej. Gdyby zechciał, mógłby z powodzeniem rozerwać ją na kawałki, bo w jego rękach stawała się miękka i podatna niczym wstążka z jedwabiu...

Odchyliła głowę do tyłu i leniwie przeciągnęła się w jego ramionach, wyraźnie go uwodząc.

- Ma pan dziecinne usta, wie pan o tym? - Zdumiała się, słysząc własne słowa. - Takie kapryśne…

Zaśmiał się krótko, gardłowo i zmrużył oczy. Jego ręce uwięziły ją w żelaznym uścisku, tak że z trudem mogła oddychać. Starała się wyswobodzić, ale miała wrażenie, że traci władzę nad sobą, że mężczyzna wchłania ją w siebie, karmi się jej siłą, wysysa z niej duszę niczym dementor. Jak z oddali usłyszała głos:

- Cała należysz do mnie.

Wtedy zaczęła się wyrywać i krzyczeć. Wykręcał jej ręce, krępował ruchy coraz boleśniej. Poczuła przejmujący chłód i spostrzegła, że komnata, w której byli, zniknęła, a oni stoją na skalnej grani. Gdzieś w dole szumiały lodowate potoki.

Szarpała się z całych sił, aż do momentu gdy mężczyzna stracił cierpliwość i uderzył ją tak mocno, że upadła. Krzyknął na nią i zrobił krok do przodu. Uchyliła się przed jego dotykiem i poczuła, że osuwa się w otchłań. Chwyciła skrawek jego płaszcza, ale wyślizgnął się z jej palców, a ona spadała coraz niżej i niżej, aż na samo dno…

- Hermiona! - usłyszała nagle i z ulgą poczuła jego dłoń mocno chwytającą jej ramię.

Załkała.

- Hermiona! - tym razem gwałtownie potrząsnął jej ramieniem.

Otworzyła oczy i przez moment nie wiedziała, gdzie jest.

Zerwała się z krzesła, wywracając je. Z przerażeniem wyszarpnęła rękę z mocnego uścisku Iana.

- Hermiona, na Merlina! - Patrzył na nią zdziwiony.

- Sen. Miałam koszmar - powiedziała przepraszająco i przycisnęła dłonie do rozpalonych policzków. - Przepraszam, ale nie bardzo jeszcze kontaktuję.

- Spędziłaś tu noc? - spytał. - Nie byłaś w domu?

- Nie - odpowiedziała gniewnie, wściekła i speszona, jakby przyłapał ją na kradzieży.

Czuła jeszcze drżenie swojego ciała i nieuchwytny zapach amortensji.

Czujne spojrzenie Iana zbijało ją z tropu.

Zwariowałam! Muszę z tym skończyć, nim będzie za późno!

Zebrała do kupy wszystkie swoje zmysły i z wysoko uniesioną głową opuściła archiwum. Czasu było niewiele. Świstoklik uruchamiał się lada moment. Hermiona zdążyła przywdziać wcześniej przygotowany strój i z notatkami pod pachą pojawiła się w gabinecie Iana. Wszyscy czekali tylko na nią.

Zanim dotknęła matowej powierzchni lustra, zobaczyła w nim swoje niewyraźne odbicie. Przymknęła oczy i zawirowała w srebrzystym pyle. Spróbowała wyprzeć ze świadomości sen i skierować swe myśli ku czekającej ich kampanii.

ROZDZIAŁ V

Międzynarodowy zjazd zorganizowany był w Sali Obrad w Londynie. Przed wejściem powiewały flagi uniwersyteckie i wszędzie wokół pełno było grupek naukowców ubranych w barwy swoich uczelni. Sala konferencyjna porażała wielkością i Hermiona nie mogła pozbyć się wrażenia, że ich zespół naukowy ginie w tłumie i przestrzeni. Z radością dostrzegła Tonks, która z ramienia Ministerstwa nadzorowała konferencję.

- Jestem tu w zastępstwie koleżanki - tłumaczyła Hermionie. - Kuratela nad światem naukowców to nie moja specjalność, ale po wszystkim zapraszam na kawę.

- O, tak! - ucieszyła się Hermiona. - Z prawdziwą przyjemnością.

Już od pierwszej chwili jasnym było, że faworytami są Amerykanie i, prawdę powiedziawszy, byli przygotowani rewelacyjnie. Hermiona doskonale wiedziała, że jej uniwersytet pozostaje w tyle. A Ian był beztroski i zdawał się nie widzieć własnej przegranej. On nie pchał się do przodu, zadowalał się którymś tam miejscem w szeregu. Hermiona zauważyła, że od początku nie dość mocno zagrzewał ich do walki. Może zawsze miał świadomość, że są bez szans? Ale w takim razie czym to było? Oszustwem czy litością w obliczu czegoś, co dla Iana było oczywiste?

Hermiona przeżyła swój osobisty sukces. Po jej wystąpieniu, uwagach, które zgłosiła do projektu, a także po udziale w dyskusji jeden z Amerykanów, stary profesor zaproponował jej pracę we własnym ośrodku.

Rozpierała ją duma i przez chwilę biła się z myślami, jaką dać odpowiedź. To było coś; praca w ośrodku badawczym nadzorującym twórczą pracę nad zaklęciami. Ale potem poczuła się dziwnie, jakby miała coś lub kogoś zdradzić…

Nie dała żadnej wiążącej odpowiedzi, pozostawiła otwarte drzwi, a przecież nie było to w jej zwyczaju. Ian wiedział o propozycji i o jej wahaniu. Nie powiedział nic i to Hermionę dodatkowo martwiło. Jego milczenie odczytywała jak niemy wyrzut.

Co powinnam zrobić? - zapytywała samą siebie. - Ian chciałby mnie zatrzymać. Jeżeli nie zechce ze mną porozmawiać, będzie to oznaczało, że albo okazuje lekceważenie, albo wymusza na mnie lojalność.

Wzdrygnęła się. Wiedziała, że jest na świecie ktoś, dla kogo jej rozważania nie byłyby dylematem. Zabrzmiały jej w uszach jego słowa: „Zawsze trzeba korzystać z okazji, gdy się nadarza. Inaczej ominiesz to, co najważniejsze.” Ale co było najważniejsze w jej życiu?

Odpowiedź na to pytanie miała poznać dopiero po latach.

- Wyglądasz na zmęczoną, Herm - powiedział Ian. - Powinnaś odpocząć.

To było wszystko, co miał jej do powiedzenia.

Czy mam być szczera? Czy mam powiedzieć o swoich rozterkach?

- Tak, wezmę zaległy urlop i wyjadę zapomnieć o wszystkim.

Popatrzyli sobie w oczy i Hermiona wiedziała, że w jej spojrzeniu Ian mógł dostrzec jedynie rozczarowanie.

Tonks czekała na nią w małej kawiarence na Starym Mieście. Był ciepły wieczór i po malowniczych wąskich uliczkach spacerowały dziesiątki zakochanych par.

- Ledwo żyję - pożaliła się Hermiona.

- Widzę. Masz. - Tonks podała jej mocno pachnący korzeniami napój.

- To alkohol? - zdziwiła się Hermiona. - Jeśli to wypiję, będziesz wyciągać mnie spod stołu.

- Nie martw się. Stawia na nogi. - Roześmiała się frywolnie, puszczając do Hermiony oko.

Napój był bardzo smaczny i faktycznie orzeźwiający.

- Nie jesteś zadowolona z przebiegu konferencji… - zaczęła ostrożnie Tonks.

- Nie - przyznała Hermiona. - Muszę to jeszcze raz przemyśleć, zastanowić się, czy to w ogóle ma sens.

- Hermiono, na takie przedsięwzięcia potrzeba pieniędzy, a o ile wiem, twój Uniwersytet jest deficytowy.

- Trzeba się bardzo przepychać łokciami, nie każdy to potrafi, Ian na przykład nie. To nas całkowicie eliminuje. A byle jakość przestaje mi odpowiadać.

- Chcesz odejść z pracy?

- Potrzebuję czegoś więcej, Tonks. Chcę więcej.

- Hermiono, żeby mieć możliwość przebicia się, potrzeba pieniędzy, talentu, świetnego pomysłu i konsekwencji w działaniu. Osobiście nie znam kogoś, kto w pojedynkę może to mieć.

- Znasz - powiedziała Hermiona i poczuła dziwne podekscytowanie, jak zawsze gdy zaczynała temat Snape'a.

- Kogo masz na myśli?

- Profesora Snape'a.

- Tak? - Tonks zdziwiła się grzecznie.

- Spotkałam go - powiedziała Hermiona i ku własnemu zaskoczeniu poczuła, że jej policzki zaczynają płonąć. - Ze styczności z każdym człowiekiem powinno coś wynikać - podjęła po chwili. - Każdy napotkany człowiek wprowadza w nasze życie dobro albo zło. Wnosi też coś ważnego.

- Sama do tego doszłaś? - Tonks starała się zdusić żartem śmiertelną powagę w głosie Hermiony.

- Nie, moja babcia tak twierdziła - powiedziała spokojnie Hermiona.

- I ty w to wierzysz?

- Ostatnio wiele o tym myślę.

Tonks powoli sączyła swój bursztynowy napój i z zainteresowaniem przyglądała się przyjaciółce.

- Czy powiesz mi, o co naprawdę chodzi?

- Tak. -Hermiona zdecydowanie spojrzała jej w oczy. - Zdobądź dla mnie informację o miejscu pobytu Snape'a. Proszę.

Tonks odstawiła szklankę i ujęła dłonie Hermiony.

- Już drugi raz w ciągu tej rozmowy wymieniasz jego nazwisko, powiesz mi dlaczego?

- Tak. I cieszę się, że wreszcie komuś o tym powiem.

Zanim zaczęła, sięgnęła po szklankę i upiła spory łyk. Wieczorne latarnie rzucały przyjemne światło na ogród, w którym siedziały. Igrały barwami tęczy we włosach Tonks. Hermiona z zazdrością pomyślała, że Tonks w tym świetle wygląda jak przepiękny sen impresjonisty.

Kiedy skończyła swą opowieść, aurorka popatrzyła na nią uważnie.

- Nie rozumiem jednego. Dlaczego chcesz go spotkać ponownie?

- Nie umiem ci wytłumaczyć dlaczego, może sama nie do końca to rozumiem… Ostatnio zgubiłam wiele nici, które wydawało mi się, że mocno trzymam w ręku. Praca… moje życie… chcę czegoś więcej. Potrzebuję zmiany, muszę wyjść ze ślepej uliczki, odnaleźć się i nabrać dystansu. I wiem, że rozmowa z nim jest… niezbędna - zakończyła swą opowieść. - Pomożesz mi?

Tonks westchnęła i powiedziała coś, co Hermionie nie do końca wydało się zrozumiałe.

- Posłuchaj mnie, Miona, to wbrew pozorom nie jest takie proste. Snape jest wolny, ale ja nie wiem, gdzie on mieszka… Ci śmierciożercy, którzy przeżyli, są pod ścisłą kontrolą Ministerstwa, ale ich rejestr ma jedynie Moody.

Hermiona poczuła przykre ukłucie gdzieś we wnętrzu.

- Więc jest to nieosiągalne. To chcesz mi powiedzieć?

- Nie, tego nie twierdzę, ale… o tym musi zadecydować Moody.

- Dlaczego Moody? Przecież powiedziałaś przed chwilą, że Snape jest wolnym człowiekiem. - Hermiona zaczynała wykazywać coraz większe rozdrażnienie.

Tonks zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie… To znaczy, widzisz… Moody zrobił wszystko, żeby byłych zwolenników Czarnego Pana jakoś zresocjalizować. Nie zawsze kończyło się to sukcesem. Nie znam przypadku Snape'a, więc nie chcę fantazjować. Jedyne co wiem, to że nigdy nie był w żadnym z obozów wychowawczych. Są jakieś sprawy pomiędzy nim a Moodym, o których mam mgliste pojęcie...

- Chyba nic z tego nie zrozumiałam. - Hermiona uśmiechnęła się ironicznie. - Co ty właściwie mi powiedziałaś, Tonks?

Tonks przysunęła się bliżej i pochyliła w stronę Hermiony. Gdy zaczęła mówić, ściszyła głos niemal do szeptu.

- Powiedziałam ci to, że nie wszyscy śmierciożercy mogli powrócić do życia w społeczeństwie. Odizolowani są ci, którzy w dalszym ciągu… hmm… mają znak.

- Snape ma?

Tonks nie odpowiedziała. Z uporem patrzyła w oczy Hermiony.

- Nie - Hermiona nie przyjmowała tego do wiadomości. - Czy to oznacza, że…

- To oznacza, że ten człowiek żyje nie tylko z piętnem wypalonym na ciele, ale też wyrytym głęboko w jego duszy. Wolałabym, żebyś go nie szukała…

- Ale dlaczego? Przecież on jest wolny, to znaczy wolny od winy… Czy nie? - spytała szybko na widok wyrazu twarzy Tonks. - Dlaczego nie odpowiadasz?

- To nie ma nic do rzeczy. Wina czy niewinność to jedna strona medalu, drugą jest kwestia skruchy i podatności na zło. Zresztą sami nie wiemy, co powoduje, że u jednych znak zniknął, a inni mają go do dziś. To ma prawdopodobnie związek ze skazą w nich samych. Czy wiesz, jakie skutki dla psychiki ma długotrwałe używanie niewybaczalnych? Miona, przecież to mordercy, którzy zabijali na rozkaz. Nie w szlachetnym pojedynku. Ich ofiary to niewinni, bezbronni ludzie, najczęściej mugole, których uśmiercali bez skrupułów. Uważasz, że takie zachowanie pozostaje bez konsekwencji dla psychiki? To szaleńcy, którzy zabrnęli zbyt daleko. Snape nie dał sobie szansy, a Moody'emu wyboru.

- Czyli nie pozwolił się złamać. - Hermiona miała trochę wyobrażenia o metodach działania Ministerstwa pod rządami Moody'ego. - Tonks, ten człowiek był szpiegiem Zakonu, został uniewinniony, czy ja czegoś nie rozumiem?

- Dlatego jest wolny - spokojnie wyjaśniła Tonks. - Ale jego wolność jest pozorna. Kto zatrudni człowieka z taką przeszłością? W dalszym ciągu oznakowanego jak sztuka bydła? Kto wyda mu glejt i weźmie na siebie odpowiedzialność za wszystko, co może uczynić?

- Rozmawiałam ze Snape'em i zapewniam cię, że nie wykazywał cech szaleńca. A znam szaleńców, bo nie zapominaj, że magia uzdrowicielska i praktyki w Mungu to dla mnie chleb powszedni.

Tonks westchnęła.

- Widzę, że podjęłaś już decyzję. Jedyne, co mogę zrobić, to skontaktować cię z Moodym. Jednak przemyśl to jeszcze raz, Miona. Snape to człowiek, który cię zniszczy, on nie ma zahamowań, zresztą jak oni wszyscy.

Hermiona odcięła się od wszelkich ostrzeżeń.

- Rozumiem, ale nie martw się o mnie. Wbrew temu, co o mnie myślisz, jestem przyzwyczajona do samodzielnych decyzji i kierowania własnym życiem.

- Nie spodoba ci się to, co powiem, ale uważam się za twoją przyjaciółkę, dlatego będziesz musiała przyjąć ode mnie tych parę słów… Byłaś jedynaczką, ukochanym dzieckiem zamożnych rodziców, potem w szkole prymuską, najlepszą uczennicą na roku. Cieszyłaś się przyjaźnią kogoś tak znaczącego jak Harry. Jesteś ambitna, przyzwyczajona do wygranej i do miejsca w pierwszym szeregu, nawet jeśli tego nie okazujesz, to tak jest. W zderzeniu z szarą rzeczywistością jeszcze nie okrzepłaś, nie nabrałaś dystansu. Rozumiem nawet, że Snape zawrócił ci głowę jakimiś mrzonkami, ale przecież zawsze wykazywałaś się zdrowym rozsądkiem. Na Merlina, czy nie mogłabyś na przewodnika znaleźć kogoś bardziej… odpowiedniego?

- Nie.

Czoło Hermiony przecięła pionowa zmarszczka, a wewnątrz siebie poczuła lodowaty chłód. Nie oczekiwała, że ktokolwiek zrozumie jej decyzję. Sama do końca nie pojmowała własnych pragnień.

Ze słów Tonks wyzierała piekąca prawda. Potrzebowała drogowskazu, bo czuła, że stoi na rozdrożu. Musiała uporządkować w sobie wiedzę nabytą w ciągu tych wszystkich lat.

Ale w jej pogoni za Severusem było coś więcej, co uszło uwadze przyjaciółki.

Chciała uwolnić się od niego, od myśli i snów, w których był obecny. Dlatego nieodzownym było, by jeszcze raz, choć na moment zaistniał w jej życiu. Tylko spotkanie z nim mogło jej pomóc zrobić ten magiczny krok i zacząć wszystko od początku. Chciała się wyleczyć, choć kiełkowała w niej obawa, że ponowne spotkanie z profesorem nie rozwiąże problemów, lecz wywoła jeszcze większy zamęt.

Każda ewentualność - to, że go w życiu spotka i to, że nigdy nie dostanie tej szansy - wydawała jej się jednakowo przerażająca.

***

Palcami stukał w blat stołu. Zniecierpliwiony spojrzał w stronę paleniska. Przez otwarte drzwi szopy zaglądało do wnętrza słońce. Usiadł ciężko w progu i zastanawiał się, na czym polegał błąd w jego obliczeniach. Któryś z kolei raz analizował reakcję składników i wciąż dochodził do wniosku, że jest o krok od wielkiego odkrycia. Z pewnością niepowodzenia nie były związane z absorpcją łupków szmaragdowych. Właściwości tego kamienia znał na pamięć.

Przejechał dłonią po zmęczonej twarzy. A niech to szlag! - znów będzie musiał powtórzyć wszystko od nowa.

Starzeję się - pomyślał Mistrz Eliksirów i uśmiechnął się drwiąco. - Wcale nie ochłodziło się po burzy.

Nadal było parno. Severus skierował wzrok w głąb szopy, gdzie na paleniskach, w kociołkach lekko parowała ciecz o zapachu zbutwiałego drewna. Ta woń prześladowała go nawet we śnie. Przeczesał włosy palcami i zamyślił się.

Muszę dotrzeć do zapisków z doświadczeń robionych w Czechach. Którego ze składników użyli? - zastanawiał się.

Był pewien, że nie przeoczył żadnego dokumentu, przestudiował dokładnie listy i zielniki. Ale nie natrafił na ślad.

A niech to szlag - pomyślał znowu i machnął różdżką. Ogień pod kociołkami zagasł.

Jeszcze dziś poślę sowę Moody'emu - zdecydował. Rzucił kilka zaklęć zabezpieczających i leśną dróżką, wijącą się wzdłuż rwącego potoku, poszedł w stronę domu.

Postanowił powrócić do studiowania wersetów. Ale przedtem zajrzał do podręcznego laboratorium. Skrupulatnie badał zawartość tygielka, na którego dnie bielił się wytrącony osad. Rozcierał go w palcach, wąchał, próbował językiem. Nie był zadowolony z rezultatów. Skrzywił się zniecierpliwiony.

Wszedł na wyższą kondygnację domu i udał się do biblioteki. Rozłożył na stole sterty notatek, zapisków, jego własnych i cudzych, kilka książek i kilka fiolek z różnokolorową zawartością. Ze szklanego naczynka wyjął czystej barwy szafir i popatrzył przez niego na otaczający świat.

„Po co posługiwać się złożonością dla znalezienia tego, co jest proste?”*

Ciało i ogień są, potrzeba mi tylko powietrza. Zmyślność, lot, powiewy uczuć, przeklęte rewiry samodoskonalenia. To koniec - pomyślał wściekle.

Wbrew temu, co zwykł prezentować światu, w całej tematyce było coś, czego nie pojmował, bo i skąd miał rozumieć istotę absolutu?

„Wszelka istota realizować może jedynie własny swój byt, lecz nie może realizować elementu, który jest mu całkowicie obcy”* - kolejny werset mignął przed jego oczami.

To był element obcy jego egzystencji. We własnym pojęciu nie był zdolny przekroczyć magicznych bram wiary, nadziei i miłości.

Musiał wrócić do początku i nie szukać rozwiązania tam, gdzie go nie znajdzie…

.

Zapadł zmierzch, a on wciąż tkwił przy swojej pracy. Machnął różdżką i pokój rozjaśniło delikatne światło.

Severus wplótł palce we włosy i westchnął. Z nagłym postanowieniem wstał i rozprostował zesztywniałe ciało. Przeciągnął się leniwie, a potem stanął w progu domu i zapatrzył się w las. Przeszedł przez puste podwórze i wolnym krokiem skierował się po zboczu w dół, w stronę jeziora.

Świecił srebrny księżyc. Gdzieś daleko, w dolinach, słychać było pobekiwania owiec pasących się na łąkach.

Cicho zagwizdał i milczący czworonogi cień podążył za nim.

Woda lekko falowała poruszona wieczornym wietrzykiem. Severus stanął na skrawku piaszczystej plaży. Szarpnął koszulę i wolno rozpiął guziki. Z przyjemnością pozbywał się przepoconej odzieży. Wbrew własnym myślom o starzeniu się, jego ciało było smukłe i młodzieńcze, a ruchy sprężyste.

Ilekroć schodził na brzeg jeziora, powtarzał ten sam rytuał.

Przez chwilę stał nagi, z dłońmi opartymi na biodrach. Patrzył na przeciwległe urwiste zbocze i góry piętrzące się na horyzoncie.

Później zbliżał się do brzegu, pozwalając, by woda pieszczotliwie łaskotała jego stopy. Wtedy uśmiechał się, a twarz wyrażająca zadowolenie stawała się niepodobna do jego własnej.

A potem wchodził głębiej w jezioro i prawie z dziką namiętnością rzucał się w granatową toń. Zanurzał się cały i nie wypływał tak długo, aż powierzchnia wody się wyrównywała. Wtedy raptownie wynurzał się z głębi. Pływał wolno, w skupieniu.

Lubił to jezioro. Za każdym razem, gdy chłodna woda obmywała jego ciało, czuł się wolny i niezależny. Upajał się poczuciem swobody. W takich chwilach bywał prawie szczęśliwy.

Wyszedł na brzeg, a krople wody długimi strużkami spływały po jego ciele. Otrząsnął się i rzucił na piasek.

Wypoczywał po forsownym treningu, a łagodny wietrzyk delikatnym podmuchem pieścił jego ciało. Rozleniwiony przymknął oczy i oddychał głęboko. Parna czerwcowa noc pachniała soczystą zielenią.

Rozluźnił mięśnie i uwolnił swe myśli od nieustannej kontroli. Przepływały swobodnie przez jego umysł, subtelnie muskając głębsze obszary podświadomości, zawsze tak starannie ukryte nawet przed nim samym.

Był panem na swej ziemi. To wszystko wokół było jego dziedzictwem, które kiedyś, jeśli los pozwoli, przekaże w spadku swoim potomkom…

Ileż to miesięcy przebywał tu sam, na tym pustkowiu, pośród posępnych gór, w chatce przycupniętej nad brzegiem jeziora?

Miał wszystko to, o co walczył - swoje miejsce na ziemi. Musiał przebyć długą drogę, by znaleźć się dokładnie tutaj. Pomyślał o dawnych przyjaciołach, poległych na wojnie lub zgładzonych z wyroku prawa. Nie zawinił w tym, lecz wyciągnął wszelkie korzyści z ich śmierci.

Nie miał złudzeń, kim był w istocie: złym człowiekiem o wybitnych zdolnościach.

Kolejna kropla spłynęła po jego brzuchu, ku plecom, kończąc swój żywot w wilgotnym piasku. Severus uśmiechnął się. Przypomniało mu to zmysłowy dotyk wypielęgnowanej, kobiecej dłoni. Otworzył oczy: nad nim, ponad wierzchołkami wysokich jodeł zamykała się noc. Jej grafitowa czerń powoli opływała wszystkie widoczne dotąd kształty.

Bez pośpiechu przesunął dłonie wzdłuż szczupłych bioder. Wiele miesięcy minęło, odkąd ostatni raz miał kobietę.

Pieszczotliwie pogładził swoją męskość. Przez jego umysł w jednej chwili przetoczyła się burza wspomnień, fragmentów życia, dawno zapomnianych doznań.

Uniósł się na łokciach i popatrzył na swoje ciało.

Wolno przesunął ręką w górę i w dół. Jego ruchy były płynne i spokojne, nie spieszył się, jakby miał przed sobą jeszcze długą noc.

Niemal natychmiast z jego pamięci wyłonił się obraz tamtej dziewczyny, która kiedyś, po wszystkim, podziękowała mu za wspólnie spędzoną noc. Wyrzucił ją wtedy za drzwi, wściekły na samego siebie za dziwną słabość, dławiącą go w gardle.

Akurat tych wspomnień nie chciał dotykać. Nie teraz. Ale lawina się obsunęła i już nie miał drogi odwrotu.

Jej ciało, już nie dziecka, a jeszcze nie kobiety, było po dziecinnemu miękkie i aksamitne. Była krucha w jego twardych ramionach, gdy brał ją trochę żartem, a trochę przemocą.

Jęknął gardłowo.

Od nowa przeżywał krzyk, płacz i niezrozumiałe prośby szeptane w jego czarne włosy.

Był dla niej o wiele za mocny, zbyt ognisty i gwałtowny. Musiała cierpieć pod jego ostrymi ruchami, bo wciąż prosiła. Nie pamiętał tylko, czy o więcej, czy o to, żeby przestał…

Dłoń Severusa przyspieszyła gwałtownie. Klęknął na mokrym piasku, by móc oddać się w pełni własnym przeżyciom.

Wezmę cię, dziewczyno, wezmę cię - jęknął w głębi siebie.

Pochylił głowę, a czarne włosy zakryły jego twarz wykrzywioną teraz w grymasie żądzy.

Orgazm był tak silny i niepohamowany jak tamtej nocy. Jeszcze długo drżał przy każdym ruchu, a z jego ust wydobywał się ni to jęk, ni to szloch.

I w chwili, gdy ocknął się z głową opartą o pień wysokiego drzewa, poczuł całą samotność i pustkę swojego życia.

Nienawidził siebie za te pragnienia prostego cieśli z przedmieścia. Ale nic na to nie mógł poradzić: pragnął kobiety, swojej, własnej, i żeby należała tylko do niego.

*Cytaty pochodzą z Wyciągu z prawdziwej alchemii różokrzyżowców

ROZDZIAŁ VI

Minister Magii wracał do swej rezydencji po owocnym wieczorze. Posiedzenie Wizengamotu zawsze było stresujące, zwłaszcza że musiał przekonywać wiele osób do swoich koncepcji. Moody był popularny w społeczeństwie, ale posiadał liczną opozycję wśród współrządzących.

Nie obawiał się tych czystokrwistych, rasowych czarodziejów, bo sam był jednym z nich. Nie poddawał się potędze magii, gdyż czuł w sobie jej moc, nie ulegał też sile intryg politycznych, poza tymi, które sam inicjował. Był jak gruboskórny tur - gdy widział swój cel, parł do przodu, i czego nie potrafił wymóc perswazją, osiągał groźbą lub podstępem. A wszystko w imię dobra najwyższego!

Jednocześnie ten zadziwiający człowiek był ascetą i wystarczyło popatrzeć na jego znoszony płaszcz, by zrozumieć, że choć posiadał autentyczną władzę, był obojętny na bogactwa i nieprzekupny.

Jedyne, co go martwiło, to fakt, że nie był wieczny. Świat należało posprzątać, a on czuł przygniatające jarzmo czasu i choroby.

Tak… i teraz Moody wracał do domu rad z wywołanego zamieszania. Powinno odnieść planowany efekt. Po raz kolejny wykorzystał swoją popularność i osiągnął sukces. Czystość polityczna - to było przedsięwzięcie warte zachodu.

Zamknął się w gabinecie i rozpoczął studiowanie raportów i informacji dziennych. Nie musiał podnosić głowy. Tylko jeden człowiek na świecie potrafił tak bezczelnie zakłócić jego spokój.

- Tyle razy mówiłem, żebyś nie pojawiał się bez zaproszenia! - huknął w stronę kominka.

- Wysłałem ci dwie sowy, ale nie raczyłeś odpowiedzieć na żadną - warknął Snape i strzepnął pył z ramienia.

- Nie mam czasu. Czy ty myślisz, że twoja sprawa jest jedyną, jaką mam na głowie? - Moody gwałtownie wstał.

- Czyżbyś zapomniał, że od tego zależy twoje życie? Moje eliksiry to środek doraźny, dają ci siłę, ale nie leczą. Mugolskie choroby rozprzestrzeniają się w zastraszającym tempie, jeszcze kilka lat i stracimy cechy stanowiące o naszej długowieczności.

- Nie musisz mi o tym przypominać.

- Chyba jednak muszę. - Głos Snape'a był spokojny i zimny. Podszedł do biurka i oparł się o nie. - Znudziła mi się ta wieczna żebranina. Stoję w miejscu, a tobie wydaje się, że masz czas. Więc dowiedz się, że go nie masz. Jeżeli moje badania nie zakończą się sukcesem, i to dość szybko, nie wprowadzisz w życie rewelacyjnych koncepcji uwolnienia kraju od wyimaginowanych wrogów z tej prostej przyczyny, że będziesz wąchał kwiatki od spodu.

Moody skrzywił się z niesmakiem. Snape miał brutalny zwyczaj przypominania mu o tej prawdzie, która wykańczała jego psychikę z taką samą szybkością, z jaką choroba trawiła jego ciało. Był też, niestety, jedynym człowiekiem, który mógł mu pomóc.

Severus uśmiechnął się w duchu, widząc grę emocji malującą się na twarzy Ministra. Poczuł swoją przewagę i wbrew własnym chęciom, nie mógł powstrzymać się przed znikomym uczuciem sympatii do Moody'ego, w którego surowych, fanatycznych działaniach, sposobie myślenia i reakcjach zawsze tkwiła szczypta naiwności.

- Skoro zostałem zmuszony pofatygować się do ciebie, racz mi powiedzieć, Moody, do jakich wniosków doszedłeś w kwestii sfinansowania dalszych badań.

- Mówiłem już, że nie miałem kiedy… Wydałem wszystkie swoje oszczędności, ale publicznych pieniędzy nie tknę! Nie mogę!

- Nie? - rzucił zimno Severus. - Wobec tego pozwól, że zadam ci pytanie. - Snape zawiesił głos. Moody stanął przed kominkiem i podejrzliwie patrzył na Severusa.

- Kto w tym kraju ma pieniądze? - spytał Snape. - No, Moody?

- Przestań bawić się w ciuciubabkę i mów, z czym przyszedłeś.

- Widzę, że pytanie jak zwykle cię przerosło.

- Idź do diabła! Jestem dziś wykończony. - Moody potarł ręką czoło. - Masz na myśli arystokrację?

- Słucham? - Snape niemal roześmiał się w głos. - Doprawdy, interesująca odpowiedź. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę, że z kilkudziesięciu arystokratycznych rodów, jakie posiadał nasz piękny kraj, a które ty kazałeś przetrzebić niczym stado parszywych owiec, pozostały nam, niech zgadnę, trzy?

- Zamknij gębę, Snape! - warknął Moody i poczuł, że jego nerwy napinają się niczym postronki.

- Majątki, drogi ministrze. Gdzie są słynne majątki? - Oczy Severusa zalśniły złowrogo.

- A, tu cię boli! - zawołał Moody i żywo gestykulując, przemierzył pokój. - Nic z tego. Na tym nie położysz swoich brudnych łap. To są fundusze na pomoc dla wdów i sierot.

- Jakich wdów? - Snape nie dowierzał własnym uszom. - Od zakończenia wojny minęło sześć lat. Wdowy już dawno zdążyły się pocieszyć, a sieroty podorastały. Mam na myśli konkretnie majątek Malfoyów.

- Skonfiskowany dawno temu - odpowiedział szybko Moody.

- Nie cały. Zostały dobra w Yorkshire. Spienięż je, Moody, i przeznacz pieniądze na szczytny cel.

- Jesteś jednak wyjątkową kanalią, Snape. Ani przez moment nie pomyślałeś o drogiej przyjaciółeczce Narcyzie, która rozporządza pozostałą częścią. - Moody wykrzywił się szyderczo.

Wydawało się, że po twarzy Severusa przemknął cień.

- Ona niczym już nie rozporządza. Nawet sobą - powiedział cicho. - Państwo zapewnia jej wikt, a w jej sytuacji i tak wszystko jedno, czy ma się majątek, czy też nie.

Przez chwilę milcząc, patrzyli sobie w oczy.

- Wracając do meritum sprawy. - Pierwszy podjął rozmowę Snape. Wyrzucił ze świadomości obraz szczupłej blondynki w szpitalnej odzieży, tulącej się do niego na zimnym korytarzu. „Wszystko jest zimne i ty jesteś zimny”. Potrząsnął głową, odganiając wspomnienie, ale palący ból w piersiach pozostał. Zacisnął zęby. - O niczym innym nie marzę, jak zakończyć badania, wyprodukować eliksir, opatentować go, otrzymać swoją część pieniędzy i zgodnie z naszą umową zniknąć.

- Nie bardziej tego pragniesz niż ja. Ale konfiskata jej dóbr wymaga odpowiedniej ustawy.

- Więc ją napisz. - Snape stuknął palcem w czystą kartę pergaminu, leżącą na biurku. - Cóż to dla ciebie? Przy okazji wygłosisz zawiłą i pełną wyświechtanych frazesów mowę o tym, jak majątki parszywych psów służą dobru ogólnemu.

Moody zatrząsł się wściekle i ponownie poczuł przemożną chęć dania w zęby temu człowiekowi, który jako jedyny ośmielał się wydawać mu polecenia i traktować ze wzgardą. Zaklął pod nosem i ruszył w stronę okna.

- Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości… - warknął. - Wracaj do domu, Snape, i zażyj eliksir uspokajający. Pomedytuj nad zadaną lekturą, może opamiętasz się trochę! I przestań mnie nachodzić! - wykrzykiwał. - Skończy się tym, że zablokuję ci kominek w starej karczmie. Zaczynam wchodzić do prywatnych kwater z obawą, że cię tam zastanę!

- To mnie akurat nie dziwi. Twoja skłonność do obsesji jest powszechnie znana - skomentował Snape, zupełnie niezrażony groźbą. - A propos, Moody, nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Kto ma pieniądze w tym kraju? No, rusz głową!

Moody sapał z wściekłości, usiłował skupić uwagę, ale czuł, że nie nadąża za myślami Snape'a. Był faktycznie zmęczony i marzył o miłym wieczorze w towarzystwie lektury meldunków z misji aurorskiej w Kornwalii, a Snape zadawał mu zagadki!.

- Irytujesz mnie!

- Pozwól, że ci podpowiem… Na terenie Anglii jest sześć banków i są one własnością… - Zawiesił głos.

- ...goblinów… - dokończył Moody.

Na usta Severusa wypłynął nikły uśmiech. Oderwał się od biurka i ruszył w stronę kominka.

- Czy nie myślisz, że najwyższy czas dać im te prawa, o które upominają się od ponad sześciuset lat? - Ciaśniej owinął się czarnym płaszczem.

Wszedł w kominek i rzucił przez ramię.

- Kto sprzyja bankierom, ten ma klucz do skarbca. Zostawiam to pod rozwagę, Moody.

Moody zapatrzył się przed siebie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł młodszy sekretarz i podał ministrowi jakiś papier zapisany drobnym pismem. Ten ledwo rzucił na niego okiem, natychmiast oddał tamtemu:

- To bzdura - orzekł. - Ale należy mieć się na baczności, więc sprawdź to!

- Chciałem jeszcze powiedzieć, że panna Granger i pani Lupin właśnie przyszły.

- Dawaj je! - zawołał Moody i pokuśtykał w stronę drzwi.

Robił wiele hałasu, z pokoju dobiegały jego nerwowe rozkazy i Hermionie wydało się, że tak postępują zawsze ci, którzy są niepewni - krzykliwym sposobem bycia maskują własne lęki i kompleksy.

Na widok dziewczyny szeroko otworzył ramiona.

- Witaj, Hermiona! - zawołał i objął ją z całej siły. Wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie tak entuzjastycznego powitania. Potem odsunął ją od siebie, przyjrzał się jej i powiedział: - Wyrosłaś, dziewczyno! No, chodź, porozmawiamy.

- Nie będę przeszkadzać - powiedziała Tonks. - Porozmawiajcie sami.

- A ty, kochana - Moody wyciągnął oskarżycielsko palec w jej stronę - racz być jutro z samego rana dokładnie tutaj i nie waż się wychodzić z pracy bez mojej zgody. - Uśmiechnął się do niej i pogroził palcem.

Tonks oddała mu uśmiech i Hermiona ze zdziwieniem ujrzała, że przyjaciółka patrzy na Moody'ego wzrokiem pełnym fascynacji.

Minister poprowadził Hermionę do jasno oświetlonego salonu, urządzonego ze spartańską surowością. Jasne ściany, chłodna kamienna podłoga, metalowe meble. Całość jasna, przejrzysta, statyczna.

Rozsiadł się wygodnie, wskazując dziewczynie miejsce po drugiej stronie stołu.

Podczas rozmowy Hermiona odniosła niejasne wrażenie, że wszystko, co dla niej istotne, ma swój początek właśnie tu, w tym nieprzytulnie wyglądającym pokoju. I że wystarczy wyciągnąć rękę, by zadzierzgnąć nić, wiodącą ku przeznaczeniu. Odczucie to było kompletnie irracjonalne, ale na tyle silne, że odetchnęła z ulgą, gdy po lawinie kurtuazyjnych pytań o jej życie na uczelni, o politykę i nowe ustawy Moody zamyślił się i popatrzył na nią z uwagą.

- A więc teraz, Hermiono, powiedz mi, jaki jest cel twojej wizyty u mnie… Tonks mówiła mi, że chcesz czegoś ode mnie, a ja widzę, jak bardzo.

- Tak. I wiem, że tylko pan może mi pomóc.

- No to mów, co mogę dla ciebie zrobić. - Wykonał ręką jakiś zamaszysty ruch, jakby w jego mocy było podarować jej kawałek świata. Dziewczyna zaczerpnęła powietrza i patrząc w twarz Moody'ego, powiedziała:

- Chciałabym wiedzieć, gdzie mieszka profesor Snape.

Moody znieruchomiał. Najwyraźniej nie spodziewał się takiej prośby. Popatrzył na drzwi, za którymi przed niespełna godziną odbył z Severusem rozmowę. I zamiast pomyśleć dyplomatycznie, przeszedł do konkretów.

- Po co? - zapytał i Hermiona odczuła ważność tego pytania.

- Wolałabym o tym nie mówić. To osobista sprawa - powiedziała zdecydowanie, patrząc mu w oczy.

Moody gwałtownie wstał i zaczął przechadzać się po pokoju z założonymi do tyłu rękami. Wyglądało to tak, jakby na chwilę zapomniał o obecności dziewczyny.

- Osobista, powiadasz… - zaczął powoli. - A skąd ci przyszło do głowy, że ja wiem, gdzie przebywa Snape?

- Bo znam moc pańskiej wyobraźni.

W tym momencie Moody roześmiał się głośno.

- Podobasz mi się, dziewczyno - powiedział. - Zawsze byłaś cholernie bystra, więc nie dziwię się… Tak, wszystkich niepewnych trzeba mieć pod kontrolą. A teraz poważnie - rzekł, siadając na powrót na kanapie. - Po co?

Hermiona w odpowiedzi wyjęła z torby sztywną teczkę i podała Ministrowi. Otworzył ją i spojrzał szybko na dziewczynę. Zamyślił się i nie spytał już o nic.

- Posłuchaj mnie, Hermiona. - Pochylił się w jej stronę. - Rozumiem z tego, że twoja wizyta nie ma mieć związku z wojną i przeszłością.

- Nie.

- To dobrze, bo on musi mieć spokój. Obiecałem to i tej obietnicy dotrzymam! Dlatego pamiętaj, że pod żadnym pozorem nie wolno ci niepokoić go, oczyszczać przed nim swojego umysłu, a zwłaszcza oskarżać go o cokolwiek, żadnych wspomnień i zarzutów, czy rozumiesz, co mam na myśli? - spytał.

Pokiwała głową w zamyśleniu. Troska Moody'ego wydała jej się niezwykła.

- Jeśli cię wyrzuci, a jest to wysoce prawdopodobne, nie sprzeciwiaj się. Jeśli cię ugości, w co wątpię, postaraj się być dla niego miła, rozumiesz? - Przenikliwie popatrzył w jej oczy. - To człowiek zżyty z samotnością, nawykły do ciszy, która przypomina sen i śmierć. Inny popadłby już w obłęd, ale nie on! Ma tylko jedną pasję: szaloną, kipiącą wolę tworzenia. I jeden cel - wolność, wydźwigniętą na poziom trudny do zaakceptowania. Ale i on jest tylko człowiekiem - dodał. - I potrzebuje spokoju - zakończył z naciskiem, a potem jakby wrócił myślami z daleka i uśmiechnął się do dziewczyny w taki sposób, że odczuła do niego niechęć.

- Osobiste sprawy ze Snape'em - powiedział i roześmiał się krótko i głośno. - No cóż, może i jest to jakieś wyjście - mruknął do siebie. - Czy wiesz, dziewczyno, gdzie są ziemie McGregorów?

- Nie.

- Więc podejdź do mapy…

Kiedy kwadrans później za dziewczyną zamknęły się drzwi, Moody powrócił myślą do dzisiejszej wizyty Snape'a i jego pomysłu.

Jakim przydatnym byłby człowiekiem, gdyby nie jego przeszłość i to irytujące dążenie do bogactwa i władzy. Przeklęte słabości, które postawiły go po stronie Voldemorta!

Moody przypomniał sobie, jak wiele lat temu walczył z własnym sumieniem, czy zachować wierność przekonaniom, czy dotrzymać danego słowa. Zachował się honorowo, ale nigdy nie był w stanie pozbyć się uprzedzeń. Snape, człowiek, który niewątpliwie zasługiwał na spokój, był plamą w jego życiorysie. Sukcesem i wielką przegraną.

Dumbledore, jak ty potrafiłeś manipulować ludźmi! - pomyślał i przeszedł w stronę biurka. - A dziewczyna, prawdę mówiąc, spadła mi jak z nieba. Może okazać się dla niego szansą. Gdyby jeszcze ten warczący kundel umiał docenić, jak wiele dla niego robię, i postarał się! - Otarł dłonią spocone czoło i sięgnął po eliksir uwarzony przez Snape'a.

Całe szczęście, że jestem mu potrzebny. Inaczej gotów, by mnie otruć. - Nieufnie powąchał odkorkowaną butelkę. Pachniało jak zwykle.

Minister pchnął okiennice i wciągnął w płuca wilgotne powietrze. Mokre od deszczu krzewy rosnące pod oknem zakołysały się nagle. Dwa spłoszone cienie przemknęły chyłkiem pod siwą wierzbę. Niższy pobiegł lekko, wyższy poczłapał. Dobiegł go stłumiony chichot.

- Loret! Staniesz mi tu jutro do raportu! - huknął Moody w stronę drzew. - Jak dzieci, tylko spuścić z oczu!

***

Szła wąską, leśną dróżką. Tak jak pouczył ją napotkany we wsi człowiek, starała się nie zbaczać z drogi, ale ścieżka miejscami była zarośnięta i ledwo widoczna w gąszczu wysokich traw. Wspinała się na pagórki porosłe wrzosem, mijała olbrzymie omszałe głazy, przeskakiwała wąskie strumyki toczące się po stoku góry. Kierowała się wciąż na północ. Szła w zupełnej ciszy, wśród kolumnady drzew, czując się niby we wnętrzu pustej katedry.

Na mokrej od deszczu, piaszczystej drodze widoczne były ślady. Hermiona nie potrafiła odróżniać tropów zwierząt. Te odciśnięte na piasku pozostawiły łapy olbrzymiego psa.

I nagle wyczuła to zupełnie wyraźnie. Obecność magii. Zaklęcia zabezpieczające. Pochlebiała sobie, że niektóre z nich bez jakichkolwiek przeszkód złamała, inne ominęła. Była pewna, że jest blisko celu. Jeśli Snape jest w pobliżu, z pewnością już wie, że gość zbliża się do jego samotni.

Za zakrętem rozpościerała się niewielka polana, a na niej pomiędzy drzewami ujrzała drewniany domek. Wyglądał jak ilustracja ze zbioru mugolskich baśni, które czytała w dzieciństwie. Stał wśród wysokich jodeł, na niewielkim wzgórzu. Cichy i przytulny. Zdawał się przyjaźnie zapraszać do środka. Na podwórzu panował spokój, brak było śladów czyjejś obecności. Dziewczyna powoli zbliżyła się do drzwi wejściowych. Nikogo. Z wolna rozejrzała się po okolicy. Łagodne zbocze pagórka prowadziło do niewielkiej doliny, na dnie której błyszczało małe, niebieskie jezioro. Karłowate jodły, poskręcane i koślawe od silnych wichrów jak strażniczki stały na obu brzegach. W oddali majaczyły góry, zasnute strzępami szarej mgły. Widok był imponujący. Patrzyła urzeczona, zastanawiając się, jak to możliwe, że w tak uroczym zakątku znalazł swoją przystań Severus Snape?

Zdjęła z ramienia torbę podróżną i usiadła przy dębowej ławie stojącej nieopodal domu. Czekała. Próbowała ułożyć w głowie scenariusz ich rozmowy, chociaż wiedziała, że wysiłek jest daremny.

Momentami chwytał ją za gardło jakiś dziwny lęk i przymykała oczy, próbując zapanować nad drżeniem ciała.

W gałęziach szumiał wiatr, wokół unosił się zapach trawy. Słońce przesunęło się wyraźnie na zachód, a godziny mijały leniwie.

Z odrętwienia wyrwał ją jakiś szelest. Odwróciła głowę, a serce zabiło jej niespokojnie. W ręku ścisnęła różdżkę. Gdzieś z głębi gęstego lasu dobiegł ją odgłos szybko biegnącego zwierzęcia. Wielki pies pędził ścieżką wprost na znieruchomiałą dziewczynę. Zanim zdążył do niej doskoczyć, rzuciła drętwotę.

Pies runął na ziemię, dysząc ciężko. Hermiona spojrzała wprost przed siebie i zobaczyła profesora Snape'a. Stał kilka metrów od niej. Jego różdżka była wycelowana prosto w jej pierś.

- Cofnij zaklęcie, Granger. Ostrzegam cię.

Zawahała się i w tym momencie poczuła szarpiący ból w ramieniu. Jej dłoń mimowolnie wypuściła różdżkę. Pies zaskowyczał. Profesor szybko pochylił się nad zwierzęciem i chwycił je za pysk.

- Co to było? - warknął w stronę dziewczyny.

- To nic. To tylko drętwota - wyszeptała, rozmasowując ramię.

Profesor klepnął psa.

- Wstawaj, Sharn.

Pies był wciąż oszołomiony, ale gdy spostrzegł dziewczynę, warknął i obnażył kły. Snape trzymał go mocno za kark.

- Przepraszam, nie chciałam go skrzywdzić. Biegł tak szybko, wyglądało, jakby zamierzał rzucić się na mnie i pożreć.

- Sądzisz, że jesteś aż tak apetyczna? - Usta profesora wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu. - Na twoim miejscu nie przeceniałbym siebie.

Wściekła się. Nie tak to miało wyglądać. Wszystko zostało popsute i teraz już nawet nie pamiętała, od czego miała zacząć rozmowę.

- Raczej racjonalna. Przynajmniej nie tracę głowy i nie rzucam z byle powodu czarnomagicznych zaklęć - odcięła się.

- Ostrzegałem cię. Jemu szkodzi magia. Wszelka.

Snape puścił psa.

Zwierzę ostrożnie podeszło do dziewczyny i obwąchało jej nogi. Stała jak sparaliżowana, bo pies był nienaturalnie wielki. Snape obserwował dziewczynę i jej strach. Miała wrażenie, że zrobił to specjalnie, uwolnił psa, by ją bardziej onieśmielić. Postanowiła nie dać mu satysfakcji. Ukucnęła powoli i spojrzała wprost w ślepia zwierzęcia. Zszokowana, ujrzała w nich niewyraźny obraz własnych lęków. Poczuła się dziwnie, potrząsnęła głową, ażeby pozwolić uciec złudzeniu. Ostrożnie wyciągnęła rękę i położyła na jego łbie. Nie warknął. Dziewczyna uśmiechnęła się.

- Jak ma na imię pański pies?

- To nie jest pies, to magar.

Zamarła. Magar? Magiczna, wymierająca rasa siewców śmierci.

- Sharn.

- Sharn - szepnęła pieszczotliwie, czując, jak jakaś dziwna siła obezwładnia ją i pcha w stronę zwierzęcia.

- Dość tych czułości, Granger! Mów, co tu robisz?

Podniosła się. Tak, to było nieuniknione pytanie. Chwilę wstrzymywała się z odpowiedzią. Kiedy przemówiła, jej głos w ciszy leniwego wieczoru zabrzmiał bardzo poważnie.

- Przyjechałam dokończyć naszą rozmowę.

- Słucham? - Popatrzył na nią w osłupieniu.

Nic nie szło tak, jak chciała. Poczuła się wyjątkowo nieproszonym gościem.

Profesor rzucił skórzane rękawice na blat stołu i sięgnął do troków fartucha. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak niecodzienny strój miał na sobie. Skórzany, mocno przepalony fartuch położył na blacie obok rękawic. Jasna koszula była brudna i rozerwana na rękawie. Usiadł na ławie, plecami oparty o rozłożystą sosnę. Zmierzył Hermionę ostrym, pytającym wzrokiem.

- Czekasz na specjalne zaproszenie?

Przyglądał jej się, kiedy niepewnie siadała naprzeciwko. Widział, że dziewczyna umiejętnie panuje nad mimiką, tłumi własne emocje, i to go zaniepokoiło.

- Nie mam ochoty bawić się w domysły, więc mów, czego ode mnie chcesz.

- Chciałabym, żeby pan mnie uczył... i chciałabym pomóc w badaniach.

- Kto ci powiedział o badaniach?

- Moody - skłamała.

Snape poruszył się niespokojnie.

- I on cię tu przysłał?

- Niezupełnie, ale wskazał mi to miejsce.

Przez chwilę wyglądał jak człowiek, który otrzymał cios w żołądek.

Sk*** pieprzony! - zaklął w duchu. Doskonale zrozumiał intencje Moody'ego. Chciał go uspokoić, więc przysłał mu dziewczynę. I proszę, co za wysublimowany gust! Nie dziwka jak ostatnim razem, ale była uczennica! Popatrzył na Hermionę z niechęcią. Ciekawe, czy wie, w co się wplątała. Szybko zrezygnował jednak z tych podejrzeń. Ona wyglądała jak ktoś, kto ma swój własny cel.

- Jeszcze raz, Granger! Po co tu przyjechałaś?

- Żeby nauczyć się rozumieć to, co jest w życiu najważniejsze - powiedziała spokojnie, bez uśmiechu.

Coś w nim drgnęło. Poczuł bolesny skurcz, gdzieś w okolicach przepony. Nie, to niemożliwe!

- Chyba oszalałaś, dziewczyno!

Pokiwała głową w geście zaprzeczenia.

- Dlaczego miałbym dzielić się z tobą wiedzą na temat czegokolwiek? Skąd przyszło ci do głowy, że na to przystanę?

- Nie wiedziałam. Nadal nie wiem. Ale przecież to pan powiedział, że zawsze trzeba wychodzić naprzeciw swoim pragnieniom i nie omijać okazji. - Jej słowa były tak swobodne i szczere, że aż zmrużył oczy.

- Ale nie mówiłem, że gorące pragnienie jest gwarancją sukcesu - zasyczał. - A swoją drogą pomyliłem się w ocenie ciebie. Przyjeżdżasz tu i bez powodu chcesz ode mnie… wszystkiego. W swej pozornej niewinności jesteś zachłanna i drapieżna. - Odchylił się w tył, uważnie obserwując twarz dziewczyny. - Moja intuicja podpowiada mi - podjął po chwili namysłu - że otrzymałaś niezłe baty od życia. I to obudziło w tobie pazerną chęć wyrównania sobie krzywd. Tajemnicą jednak pozostaje, dlaczego wszystkie straty zamierzasz powetować sobie przy pomocy mojej skromnej osoby.

Zmierzył ją lodowatym spojrzeniem, bo zdał sobie sprawę, że ta dziewczyna warta jest większej uwagi.

Nie spodobało mu się własne odkrycie. Nie podobał mu się spokój i konsekwencja Hermiony. Stał się czujny jak dzikie zwierzę wietrzące niebezpieczeństwo.

- Zupełnie niepotrzebnie mnie pan obraża. Moja pozycja jest dużo słabsza, profesorze. Ja tylko proszę. Decyzja i tak należy do pana, i to bez względu na ilość serwowanej mi złośliwości.

- Upominasz mnie, Granger? - Uśmiechnął się. - To się staje nawet zabawne, ale nie zmienia faktu, że za chwilę wracasz, skąd przyszłaś.

Profesor podniósł się z ławy. Dziewczyna wstała w ślad za nim.

- Chwileczkę. Jeszcze nie powiedziałam wszystkiego. - Sięgnęła do torby podróżnej i wyjęła z niej sztywną ciemnozieloną teczkę. - Ale to mój warunek, profesorze.

Wykrzywił wargi w złośliwym uśmiechu.

- No, proszę, a więc masz coś do zaproponowania w zamian. Na twoje szczęście lub nieszczęście, dziewczyno, nie zadowalam się byle czym.

Po chwili wiedziony ciekawością otworzył teczkę i zamarł oniemiały, gdy zobaczył zapisane ręką szesnastowiecznego alchemika skomplikowane wzory i wykresy.

- Skąd to masz? - spytał zduszonym głosem.

- Ta pozycja nie była skatalogowana. Wypożyczył ją przyjaciel Iana i oddał przed miesiącem. Kiedy zaczęłam studiować wyjęte przez pana dokumenty, doszłam do wniosku, że…

- Że co? - syknął.

- Że tego pan będzie potrzebował - zakończyła.

Gdyby potrafił, spojrzałby na nią z podziwem. Ściskał w dłoniach unikatowy egzemplarz zapisków Edwarda Kelleya wykonany w Pradze w ostatnim roku jego życia. Tygodnie strawił na obmyślaniu planu dotarcia do tych notatek. Bezskutecznie. I proszę, ta mała Granger przynosi mu wymarzony wolumin jak gdyby nigdy nic. Jedyne, czego pragnie w zamian, to aby on nauczył ją... właśnie, czego? Prawdy o życiu?

Przez moment rozważał wszystkie za i przeciw; pogładził palcem krzywiznę nosa. Intensywnie zastanawiał się nad czymś, co prawdopodobnie nie było miłe. Zmarszczka między czarnymi brwiami pogłębiła się.

- Moglibyśmy potraktować to jak interes. - Snape ważył w dłoni rękopis. - Ale n i c nie ma za darmo i jeżeli przekroczysz próg mego domu, ja każę ci za to dużo drożej zapłacić.

Prawie oniemiał, widząc, że jej policzki zaróżowiły się.

Idiotka! Skąd jej ten pomysł przyszedł do głowy? - Doskonale wyczuł, w którą stronę pobiegły myśli dziewczyny. A więc panna Granger ma problem - zadrwił w myślach - co nie przeszkadza jej wpraszać się na siłę do mojego domu. Zastanawiające…

Szybko rozważył to, co w całej sytuacji wydało mu się najbardziej opłacalne i godne uwagi. Od dawna potrzebował drugiej pary rąk do pracy. Dla niego samego doba stawała się zbyt krótka. Zdawał sobie sprawę, że doświadczenia mogą potrwać miesiącami. Spieszył się, podświadomie czuł, że jego czas biegnie szybko. Wiedział to, ilekroć przyrządzał ten cholerny eliksir, uśmierzający kaszel.

A ona była zdolna i chętna do pracy. Problem w tym, czy znajdzie w sobie odporność na trudy i ból…

Podniósł na dziewczynę pochmurny wzrok.

- Będziesz wykonywała moje polecenia szybko i bez słowa sprzeciwu. Ostrzegam cię, twoje życie przestanie być słodkie. Będziesz mieć poparzone ręce od mieszania kipiących wywarów w kotłach. Po całym dniu stania, będziesz miała spuchnięte i obolałe nogi, a oczy będą cię piekły i łzawiły od wielogodzinnego wpatrywania się w czynny roztwór. Ale najważniejsze jest to, że możesz podupaść na zdrowiu i że zapomnisz o beztroskim śmiechu i zabawie. Czekają cię dni ciężkiej pracy, jednostajne i pozbawione rozrywek. I jeszcze jedno - nie licz na współczucie z mojej strony i na to, że będę wyrozumiały.

Ku jego zaskoczeniu, bo spodziewał się raczej pertraktacji, popatrzyła na niego z wdzięcznością.

- Panie profesorze… - usłyszał po chwili - praca z panem to dla mnie prawdziwy zaszczyt.

Podniósł dumnie głowę i zapatrzył się w jej twarz. W jego oczach pojawiło się coś, czego Hermiona nie potrafiła należycie ocenić. Gdyby miała większe doświadczenie, zrozumiałaby, że słowa szczerego podziwu, płynące z głębi serca, dają jej olbrzymią władzę nad Severusem, przynajmniej chwilowo.

Zanim ruszyli w stronę domu, dziewczyna zawahała się.

- Jedna rzecz, profesorze. Nie mam wielkich wymagań, a wychowano mnie tak, bym szanowała zwyczaje innych. Nie chcę przeszkadzać, więc gdybym miała jakiś wybór w kwestii mieszkania…

- Ale nie masz żadnego - przerwał jej. - Cenisz szczerość, prawda? - Uśmiechnął się szyderczo. - Nie znoszę obcych pod swoim dachem, ale w twoim przypadku uczynię wyjątek i to tylko dlatego, że możesz być przydatna. Ten dom jest przestronny, więc jeśli zachowasz pewien umiar, a spodziewam się, że zachowasz, będziemy mogli wzajemnie funkcjonować bez większych kolizji. Na górze są pokoje, z których nie korzystam, więc bądź pewna, że nie każę ci mieszkać wraz ze mną. - Profesor wyraźnie podkreślił ostatnie słowa i przerwał. - Co ma znaczyć ta mina, Granger? Jesteś rozczarowana? Czyżbym zamiast rozwiać obawy, zawiódł twoje nadzieje? - Uśmiechnął się drwiąco.

Dech jej zaparło, gdy uświadomiła sobie, że on chyba perfidnie bawi się jej kosztem. Grafitowy błysk w jego spojrzeniu pogłębił się i zgasł. Powinna była się wściec, ale w tej chwili odczuła całą śmieszność sytuacji, w którą zabrnęła, i napięcie, w jakim tkwiła od momentu przybycia, nagle się rozwiało.

- Ma pan świetne poczucie humoru, profesorze. Naprawdę. Wyjątkowo wyrafinowane. Ale na przyszłość byłabym wdzięczna, gdyby powstrzymał się pan od tak… niesmacznych aluzji.

Poczuła chwilowy tryumf. Ale ironiczny uśmiech przygasł na jej wargach, gdy profesor rzucił jej ostre spojrzenie. Spięła się w dziwnym oczekiwaniu, a wtedy on zdecydowanym ruchem odwrócił ją tak, że stanęła tyłem do niego, a przodem do jeziora.

- Jakich aluzji? - warknął w jej ucho. - Wyjaśniam ci twoją sytuację. Oprzytomniej, dziewczyno, i spójrz!... Nadchodzi zmierzch…

Stał pochylony nad nią. Pachniała świeżością i ciepłem. Czymś dalekim, zapomnianym niczym kobieca pieszczota. Miała miękką, delikatną skórę. Jego dłonie nawykłe do precyzyjnej pracy, wyczuwały tę miękkość pod palcami.

Dziewczyna stała nieporuszona, bojąc się nawet głębiej oddychać.

Patrzyła na przeciwległy brzeg jeziora, gdzie przez gałęzie jodeł przeświecały czerwonawo gasnące promienie dnia. Podmuch wiatru od gór zaszeleścił w gałęziach, owiał ich twarze i splątał włosy. Przyniósł ze sobą zapach łąk. Hermionę ogarnął dziwny spokój.

Zbawienna harmonia z przyrodą zdawała się przenikać jej ciało na wskroś. I czuła się tak, jakby ze szczupłych palców, zaciśniętych na jej ramionach, spływała na nią dobroczynna łaska. Nagle wszystko wydało jej się oczywiste, miało swój sens, czas i miejsce.

Nadchodzi zmierzch…

Głos profesora cichł i stawał się niby delikatny, wieczorny opar nad zachodzącym słońcem.

KONIEC CZĘŚCI I



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nie fair by Mroczna88, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Ostatnie tango w Hogwarcie, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Smak Milczenia, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Oczekiwania by Betta, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Mio, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Gwiazdka GS-u, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Nie fair by Mroczna88, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
Rok jak zaden inny 56-62, # Harry Potter FanFic, Harry Potter - Severus Snape, Aspen in the Sunlight
Rok jak żaden inny 69-70, # Harry Potter FanFic, Harry Potter - Severus Snape, Aspen in the Sunlight
''Kamień'' - Rozdział 78, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw
Tysiąc razy wczoraj, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Tak zupełnie nowe [FearlessDiva], Harry Potter, Fanfiction, Fearless Diva
Red Hills rozdz 41 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Rytuały przejścia, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Red Hills rozdz 48 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Dziesięć kroków (drarry) NZ, Harry Potter, Fanfiction
Perwersje Wielkiej Kałamarnicy, Harry Potter, Fanfiction, DRARRY
Red Hills rozdz 36 [Akame Sora], Harry Potter, Fanfiction, Akame Sora
Dziedzictwo [FearlessDiva], Harry Potter, Fanfiction, Fearless Diva

więcej podobnych podstron