Wejście smoka - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Wejście Smoka


Mój pierwszy tekst prozatorski na tym Forum - oby był godzien... komentujcie, bracia miła, bo uschnę. Tekst dedykowany jest z serca i duszy komuś, co to już wie, że jemu, w podzięce za wszystko, a zwłasza za to, że nie każdy smok pożera te, no... baranki.

WEJŚCIE SMOKA

Dymiło.
Okazjonalnie pluło też ogniem, a raczej wywiewało i wwiewało z powrotem w siebie długie płomienie, przeważnie jednak tylko dymiło.
No i, oczywiście, wyło.
Chociaż po stworzeniu tych rozmiarów prędzej można się było spodziewać ryczenia, ten dźwięk rykiem nie był. Nieważne jak szeroko by nie pojmować owej kategorii. Czymkolwiek toto było, po prostu wyło. Piskliwie. Aczkolwiek określenie „piskliwy” w zestawieniu z cielskiem wielkości całego Hogwartu wydawało się dziwnie nie na miejscu.
Ale fakt był faktem.
Dymiło i wyło.
Wyło i dymiło.
Poza tym nie robiło nic szczególnego, wydychane chwilami jęzory ognia bez wysiłku docierały od właściciela do murów zamku i z powrotem, nikomu nie czyniąc większej szkody.
Może spaliło się kilka proporców.
Ale palące się czerwono - złote proporce stanowią doprawdy prze-prze-przepiękny widok.
Inne warianty kolorystyczne chwilowo uniknęły spopielenia.
Wyło i dymiło.
Siedziało po przeciwnej stronie jeziora, wyło i dymiło, dymiło i wyło. Tak w kółko Merlinie od wczesnych godzin porannych.
- I co... co to jest?! - wykrztusił w końcu Ron Weasley po dłuższej chwili upojnego wytrzeszczania oczu na stworzenie, widoczne za oknem w nie dość - jak dla niego - odległej oddali.
Hermiona Granger obdarzyła go spojrzeniem z gatunku „I-Dlaczego-Ja-Się-Zadaję-Z-Niższymi-Gatunkami-Ssaków?”
- Smok.
Przyciskający czoło do tej samej szyby Harry Potter przytaknął temu kategorycznemu stwierdzeniu, nieco zdziwiony niepewnością Rona. Bo właściwie czym mógłby być ogromniaście ogromniasty, pokryty zieloną łuską, dymiący jak cała fabryka świdrów wuja Vernona zębaty potwór? Smok jak w pysk spetryfikował. Czarnowłosy młodzieniec, nie mając w tym względzie już żadnych wątpliwości, odsunął się od okna, żeby przypadkiem nie pognieść sobie blizny. Już kilka minut noszenia tiary, czy nawet mugolskiego kapelusza, robiło z jego błyskawicy węża po przejściach - strach pomyśleć, jak wyglądała po długiej chwili wgniatania w szybę. Harry zaczął ukradkiem wygładzać skórę na czole, zanim ktokolwiek zauważy. Ktokolwiek był jednak czujny.
- Harry! Twoja blizna?! Znowu cię boli? Czy to wizja?! Musimy biec do Dumbledore'a! Pokaż! Czy się rozgrzała? Bardzo boli? Usiądź tu, szybko, oczyść umysł, no Harry, skup się!
Harry, pochłonięty odrywaniem Hermiony od swojego czoła, nie bardzo miał nastrój na oczyszczanie umysłu. Zamarkował jednak głębokie skupienie.
- Hermiono - wyrzekł głosem istotnie bardzo skupionym - odgniotłem sobie czoło na szybie, chciałem je rozmasować. Nic - Mnie - Nie - Boli. Nic.
Hermiona nie dała się jednak tak łatwo zbyć, sprawdziła temperaturę czoła, pomacała bliznę, bez mała obwąchała, zanim dała mu spokój.
- No, dobrze, chyba jest w porządku, poza tym, że naprawdę sobie odgniotłeś okno na czole, wygląda to teraz jakby ci dżdżownica tam łaziła, ale Harry, uważaj, musisz zawsze...
- WIEM - przerwał Harry. - Czy możemy już stąd iść? Ron, co tam jeszcze robisz?
Ron nie zwracał najmniejszej uwagi na machinacje przyjaciół, ciągle wpatrzony w hipotetycznego smoka.
- Czy ja wiem... On jest jakiś dziwny. Ja tam wcale nie wiem, czy to smok.
Harry i Hermiona zgodnie westchnęli i wrócili do kontemplowania kontrowersyjnego stworzenia.
- A co ma niby być, byt urojony? - prychnęła Hermiona. Obaj chłopcy wymienili za jej plecami nieco przestraszone spojrzenia.
- Nooo, eee, tego nie twierdzę... Ale smok? Bo wiecie, Charlie zawsze... Ale przecież widzieliście smoki w czasie Turnieju.
Obydwoje zgodnie przytaknęli.
- No, to wiecie przecież. To jest znacznie większe niż każdy smok, o jakim słyszałem. I wygląda też nie tak, jak trzeba. I dziwnie brzmi. I jest takie, eee...
- Jakie jest, to my widzimy - przerwała zdegustowana Hermiona.
- Powiedz lepiej, co konkretnie masz na myśli. „Dziwnie brzmi”? Jak smok może dziwnie brzmieć?!
- A widzisz! - Ron triumfalnie wymierzył w nią palec wskazujący. - Smok brzmi jak smok. A to tamto brzmi dziwnie. Wcale nie jak smok. I jest takie, eee... - znowu zaplątał się bezradnie, próbując znaleźć właściwie określenie.
- Zielone? Zadymione? Wyolbrzymione? - podpowiadała mu przyjaciółka, jednocześnie ze zmarszczonymi brwiami roztrząsając problem smoczego i nie-smoczego brzmienia. Harry przeczekiwał, masując sobie czoło.
- Nie, wcale nie, to znaczy jest, ale nie o to chodzi. On jest taki... Spokojny.
Harry i Hermiona znowu przyjrzeli się z powątpiewaniem wyjącemu stworzeniu. Wyło i dymiło, dymiło i wyło, o, znowu trochę ognia, płomień prawie że maznął ich okno i tą samą drogą podążył do zębatej paszczy właściciela. Ale poza tym...
- Coś w tym jest - przyznał Harry. - Właściwie, to ono nic nie robi.
Wszyscy troje znowu rozpłaszczyli twarze na szybie. Zielony zwierz, jak przystało na obiekt wielkości całego zamku, dawał się całkiem nieźle obserwować. Nic podejrzanego nie czynił, nic nie kombinował za plecami, wszystkie cztery łapy trzymał grzecznie na widoku. Wył i dymił. Dymił i wył. Dźwięk stawał się powoli dokuczliwy, podobnie jak dym, ale w porównaniu z tym, co sam zainteresowany mógłby zdziałać przy odrobinie zaledwie wyobraźni albo dobrej woli, o złej nie wspominając, manifestował niemal całkowity pacyfizm. Tymczasem jednak dla odmiany Ron znudził się obserwacją i zaczął odciągać przyjaciół od okna.
- No, chodźcie, nic tu nie wymyślimy, gapiąc się na niego, patrzcie, cała szkoła się gapi przez okna i nikt nic nie wymyślił. Dumbledore na pewno nam powie co i jak.
Istotnie - wszystkie okna były gęsto obstawione przez zafascynowaną młodzież hogwarcką w różnych stadiach ekscytacji. I rzeczywiście - nikt nie wydawał się wysnuwać konstruktywnych wniosków, ani nawet nad nimi myśleć.
- Poza tym - dodał Ron tonem wskazującym na użycie koronnego argumentu - jest daleko i najwyraźniej nigdzie się nie wybiera - odrobina szczerego rozczarowania w głosie - a my mamy na głowie ważniejsze sprawy niż wgapianie się w jego ogon.
- To znaczy? - zdziwiła się szczerze Hermiona. Rudzielec posłał jej na to spojrzenie pełne szczerego ubolewania nad tak całkowitą ignorancją w sprawach, które naprawdę się liczą.
- Śniadanie.
Przy śniadaniu Wielka Sala huczała jak rzadko - gwar podnieconych uczniowskich głosów wzbijał się aż pod sufit, gdzie niebo zasnute było w całości znajomym już dymem. Jednak kadra nauczycielska z Dyrektorem na czele nie próbowała nawet uspokajać swoich podopiecznych, ani też, jak na razie, udzielać wyjaśnień. Wymieniali zatroskane spojrzenia i coś do siebie szeptali. Chłopcy szybko przeszli nad tym do porządku i zajęli się jedzeniem, jednak Hermiona obserwowała profesorów jeszcze przez dłuższą chwilę. Ona też zaobserwowała pewien znamienny fakt.
- Nie ma profesora Snape'a.
Zestawienie stwierdzenia „nie ma” z wyżej wymienionym nazwiskiem nawet Rona oderwało od gorących kiełbasek, a cóż dopiero Harry'ego. Obydwaj uważnie przeczesali wzrokiem stół profesorski, bo a nuż podły- złośliwy- ślizgoński- wampir- pozbawiony- ludzkich- a- nawet- nieludzkich- uczuć- stworzony- na- podobieństwo- nietoperza- w- zapajęczałym-kociołku- i- tuż- po- tym- wykąpany- w- przeterminowanej- oliwie- z-oliwek zaledwie przesiadł się na inne miejsce w machiawelicznej intencji zbudzenia w nich fałszywej nadziei. Nadzieja jednakowoż szybko przerodziła się w pewność.
- Nie ma go - skonstatował z błogim uśmiechem Harry. Ron przytaknął mu szczerze, a każdy z jego piegów promieniował własnym światłem.
- Może go smok pożarł - powiedział w rozmarzeniu i nieco się zdziwił, gdy jego przyjaciele zaczęli zgodnie chichotać nad talerzami.
- No co? Pomarzyć sobie nie wolno? Co wy?
- No, bo... Smoki... Wiesz przecież, Ron, kogo pożerają smoki - wykrztusiła z trudem roześmiana Hermiona. Ron zdziwił się jeszcze bardziej.
- Jak to? Smoki mięso jedzą, jakie popadnie, i w ogóle, Charlie mówił... ale to dość obrzydliwe, później wam powiem. Żrą jak nie wiem co, w każdym razie.
Harry spojrzał na niego z żalem.
- Oj Ron... Nigdy nie czytałeś mugolskich bajek?
- Nie, skąd... - wzmianka o czytaniu czegokolwiek, a zwłaszcza mugolskiej literatury, mocno speszyła rudzielca, który zajął się co prędzej kiełbaskami, jakby się bał, że uciekną.
- Nie wiesz, co tracisz, Ron... - westchnęła w rozmarzeniu Hermiona.
- Mugolskie bajki są naprawdę słodkie. Księżniczki, książęta, rozbrajająco idiotyczne zaklęcia, odległe kraje, wróżki ze skrzydłami, i to wszystko...
- I gadające smoki - przerwał jej Harrry. - A smoki pożerają, a właściwie to porywają...
- KRÓLEWNY - ucięła stanowczo Hermiona. Na takie dictum Ron wręcz osłupiał.
- Kró... Królewny ? - wypluł z siebie razem z kawałkami chleba.
- I nie pożerają, tylko porywają?! Po jakiego ghula?! Co wy mi za brednie wmawiacie?! Nawet mugole nie są na tyle nieobeznani z realnym światem, żeby wymyślać takie rzeczy.
Dziewczyna w zamyśleniu rozejrzała się po sali, jakby chciała w niej umiejscowić określenie „realny świat”. Za to Harry pochylił się konspiracyjnie do przyjaciela.
- Bo ona cię w błąd wprowadza. Widzisz, im, tym smokom, wcale nie zależało aż tak, żeby to królewny były, ważne, żeby to były dziewice.
- DZIEWICE?! - mało subtelnie wyrażone oburzenie Weasleya jakimś dziwnym trafem przebiło się przez panujący wokół gwar i poniosło po całej sali. Uczniowie z czarodziejskich rodzin zgodnie utkwili zachłanne spojrzenia w Złotej Trójcy Gryffindoru, zaś młodzież pochodzenia mugolskiego równie zgodnie pokiwała głowami, domyślając się smoczego kontekstu dramatycznego okrzyku. Panna Granger oderwała się od rozmyślań relatywistycznych, czując oczy całej szkoły utkwione w swoich plecach. Potoczyła po współbraciach i współsiostrach z czterech Domów wymownym wzrokiem gryficy, którą próbowano leczyć glucardiamidem na wściekliznę. Zachłanność spojrzeń jakby od tego przybrała na natężeniu. Pani prefekt Gryfonów wstała z miejsca.
- Jak właśnie mówiłam Ronaldowi - wycedziła dobitnie - w baśniach, wymyślanych przez twórców nie mających styczności z naszym światem, występują smokopodobne stworzenia. Zwane, khmm, smokami. Mugolscy autorzy bajek nadają im pewne cechy ludzkie. Mowę, inteligencję i... khmm... upodobanie do dziewic. Wasi koledzy, mający, podobnie jak ja, krewnych i powinowatych pochodzenia nieczarodziejskiego, z chęcią przybliżą wam temat. KONIEC KWESTII! - usiadła z takim impetem, że opryskała Rona sosem. Wszyscy czystokrwiści hogwartczycy z niemalejącą zachłannością rzucili się na hogwartczyków pochodzenia, khmm, niemagicznego - co oznaczało, że przy stole Ślizgonów kilka osób zostało niemal uduszonych. Grono pedagogiczne nadal nie próbowało wygłaszać żadnych ważkich i mniej ważkich obwieszczeń - teraz szeptali między sobą ze szczerym rozbawieniem. Panna Granger nie zwracała już na to wszystko uwagi - z dzikim błyskiem w oczach konsumowała bułkę jak smok... baraninę co najmniej. Ron z kolei był najwyraźniej daleki od porzucenia kwestii.
- Ale... Ja wciąż nie rozumiem. Co one niby robiły z dziewczynami, te smoki?
- Cóż... - zamyślił się Harry. - Bajki kończą się na „Żyli długo i szczęśliwie”...
- Fuj! - zgorszył się niewymownie rudzielec. - Nie wierzę, że Mugole opowiadają swoim dzieciom takie zboczone bajki. Miałyby zniszczoną psychikę na całe życie! - spojrzał podejrzliwie na Hermionę, jakby już się dopatrywał symptomów. Dziewczyna posłała mu znad talerza mordercze spojrzenie.
- Nie bądź kretynem, Ronaldzie Weasley. Królewny żyły długo i szczęśliwie z królewiczami, którzy je uwalniali od smoków.
- Aaa... - ucieszył się Ron z wyraźną ulgą. - Ale po co smokom królewny?! Co z nimi robiły?!
- Nic - wyjaśnił treściwie Harry. - Smok porywał królewnę po to, żeby królewicz mógł ją uwolnić, rozkochać, poślubić i żyć długo i szczęśliwie. Ot i cała bajka.
- A co ze smokiem?
- Też nic. Poza tym, że królewna szła na ogół do ślubu w trzewiczkach ze smoczej skóry. Co się działo z resztą smoka, możesz sobie chyba wyobrazić.
Ron przetrawiał przez chwilę usłyszane informacje i chyba mógł sobie wyobrazić, bo jego piegowate oblicze przybrało wyraz niezłomnego oburzenia.
- To jest nie w porządku.
- No, wiesz... W końcu porwał tą tam laskę, należało mu się. - zaoponował siedzący obok Dean Thomas.
- Dla siebie jej chyba nie porywał, nie? - obruszył się Ron. - Tylko po to, żeby zakichany królewicz mógł wyjść na bohatera. Nie zdziwiłbym się, gdyby sam tego smoka podstawił. A jak mu już nie był potrzebny, to go avadą i po sprawie. I to ma być w porządku?!
Szczere gryfońskie serca zawrzały oburzeniem na takie traktowanie niewinnego skądinąd smoka. Nie wiedzieć czemu, pełne wyrzutu spojrzenia skupiły się znowu na Hermionie.
- NIE - JA - WYMYŚLAŁAM - TE - BAJKI!! - dziewczyna niemal wyszła z siebie i podwoiła siły - Zresztą, to wszystko bzdury, durne królewny, które same sobie nie umieją poradzić z najprostszą rzeczą, błądzą po lasach, płaczą w wieżach i kłują się wrzecionami, co to za przykład dla dziecka?! Żaden! Nie zawracajcie mi głowy bajkami! Chyba że chcecie sprawdzić, w co zamieni się ten niedorobiony smok, jak go pocałujecie w pysk!
Zapadła cisza, którą przerwał dopiero Harry, w zamyśleniu podjadający Hermionie ser z talerza.
- Mnie się wydaje, że on jest mocno nadrobiony jak na smoka, a nie niedorobiony, ale to już jak uważasz...

Tymczasem grono nauczycielskie za swoim stołem powoli dojrzewało do znaczących obwieszczeń. Problem polegał na tym, że nie bardzo mieli co obwieszczać. Najwyżej mogliby ogłosić, że na przeciwległym brzegu jeziora rozsiadł się dymiący, wyjący, smoka przypominający stwór, ale tyle to już uczniowie zdążyli raczej zaobserwować własnymi siłami. I zapewne spodziewali się jakichś bardziej szczegółowych komunikatów. Niestety - póki co, szacowni profesorowie Szkoły Magii i Czarodziejstwa sami nie wiedzieli nic więcej. Odkąd kłopotliwa kreatura wyszła na jaw, zdążyli ją obejrzeć ze wszystkich stron, wymierzyć, obwąchać i obrzucić wszelkimi możliwymi zaklęciami, jakie tylko przyszły im do głowy. W tym ostatnim skutecznie przeszkadzał podekscytowany wykładowca Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, wyrażając hałaśliwy zachwyt nad „ciudnym zielonym zwirzakiem” i blokując wszystkie próby pokrzywdzenia „niewinnego bidactwa”. Czarowanie jednakowoż w końcu się odbyło. Profesor Flitwick, poirytowany całkowitą odpornością „bezczelnego gadzielca” na zaklęcia uspokajające, redukujące, transportujące i oszałamiające, uciekł się do ostrzejszego asortymentu, zasłaniając się argumentami w rodzaju „myśli, że jak ma kilometr wzrostu, to wszystko mu wolno!”. Pozostała część ekipy natychmiast nastawiła różdżki na maksymalny zasięg, by jakoś zablokować potwora, gdy zacznie, nie bez powodu, szaleć z bólu. Potwór okazał się jednak odporny również na conjunctivusy, optativusy i inne pieszczoty - wszystko zdawało się od niego nieszkodliwie odbijać. Zignorował czułe gruchanie Hagrida, ku wielkiej rozpaczy gajowego, nie pozwolił się przetransmutować w chomika, a gdy ktokolwiek próbował podchodzić nieco bliżej, podskakiwał nerwowo, powodując niekontrolowane drgawki zamku, jeziora i Zakazanego Lasu. Czarodzieje dali sobie zatem spokój z próbami zacieśnienia znajomości ze smokiem, w obawie, że zaraz zlecą się im na głowy jeśli nawet nie uczniowie, to na pewno rozdrażnione centaury.
Jednym słowem - zabiegi profesorów poniosły całkowitą klapę, ku ponurej satysfakcji profesor Trelawney, która „wiedziała to od początku, oczywiście, znaki były ewidentne...” Stworzenie, za ogólną zgodą zwane nadal smokiem, jak uprzednio wyło i dymiło, tak wyło i dymiło w dalszym ciągu, z niesłabnącym zresztą animuszem. Dyrektor z wszelkimi oznakami rozbawienia odmówił żądanego przez madame Hooch „pokazania gadzinie gdzie znicze zimują”, a zamiast tego zasugerował udanie się z powrotem do zamku i przedyskutowanie sprawy przy herbacie, czy może ktoś ma ochotę na dropsa? Dropsami wzgardzono, dyskusja okazała się nieproduktywna i tak oto grono pedagogiczne Hogwartu zasiadało w Wielkiej Sali, jedząc śniadanie i odwlekając jak się da chwilę niechlubnej prawdy.
- A! - ucieszył się Ron. - W końcu coś powiedzą!
Istotnie, Dumbledore powstał z miejsca i z powagą klasnął w dłonie, uciszając salę.
- Cóż, moi mili... - zaczął podniośle. - Jak widzę, nikomu nie umknął fakt, że mamy nowego sąsiada.
Przez salę przetoczyły się śmieszki młodzieży - napięcie szybko zmalało, jak zawsze, gdy Dyrektor sygnalizował wzięcie spraw w swoje ręce.
- Niestety - kontynuował czarodziej - sam ten fakt będzie wam musiał na razie wystarczyć, ponieważ nie możemy w tej chwili wyjaśnić, po co się tu zjawił i jakie ma zamiary.
Groźnie brzmiące słowo „zamiary” wbrew intencjom mówcy przyprawiło kilku uczniów niemal o samopetryfikację, a wielu co najmniej zaniepokoiło.
- Bez obaw, droga młodzieży! - zapewnił szybko Dyrektor. - Zapewniam, że owo stworzenie jest nastawione pokojowo. Oczywiście - dopóki się go nie zaczepia. - skrzyżował ręce na piersi w geście powagi, jednocześnie frywolnie puszczając do uczniów oko. - Z tego względu prosiłbym wszystkie chętne do poświęceń, ekhmmm, królewny, dzielnych królewiczów i inne heroiczne postacie o pohamowanie bohaterskich zapędów. Wszyscy, i to absolutnie wszyscy, mają zakaz wychodzenia poza obręb zamku. Nie będziemy tolerować wyjątków.
Żelazna powaga w jego głosie jakby przyhamowała zapędy co poniektórych osób, które już prawie wyłaziły przez okna dla dokonania heroicznej smokomachii. Obok Dumbledore'a stanęła profesor McGonagall, swoją surową miną wzmacniając bezwzględność zakazu.
- Przy wszystkich wyjściach z zamku już zostały założone odpowiednie zaklęcia - oznajmiła sucho - a na tych, którym przyjdzie ochota na wycieczki, czeka z utęsknieniem pan Filch.
Pan Filch wystąpił ze swego kąta z Panią Norris u boku, w charakterze żywego pomnika żarliwego utęsknienia. Smok za oknem jakby od razu zmalał i drastycznie się zdewaluował, zaś Dumbledore spojrzał z podziwem na panią wicedyrektor.
- I to mnie nazywają największym czarodziejem świata... - mruknął pod nosem. McGonagall zignorowała mruknięcie i wesołe błyski w oczach starego czarodzieja.
- Wszystkie zajęcia odbywają się oczywiście zgodnie z harmonogramem. Z jednym tylko wyjątkiem...
Trzy stoły rozradowanych i jeden zaniepokojonych spojrzeń przeniosły się na puste krzesło, nawet bez właściciela emanujące niesprecyzowaną aurą jadowitości. Czarownica uniosła leciutko brwi.
- Mówię oczywiście o plenerowych zajęciach z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami - rzekła z naciskiem. - Przez jakiś czas profesor Hagrid będzie wykładał wam teorię, tu, na zamku.
Na te słowa sala ponownie zawrzała, a profesor Hagrid omal nie udusił się kawałkiem szynki.
Minerwa energicznie kiwnęła głową uczniom i usiadła na swoim miejscu. Z rozmachem łupnęła gajowego w plecy, marszcząc z dezaprobatą czoło, gdy szynka wyprysła ze zwichrzonej brody olbrzyma i wylądowała na jej talerzu, psując symetrię widelca, noża i trójkątnej resztki chleba, pozostawionej tylko na chwilę i teraz najwyraźniej zmarnowanej.
- Ale... Pani psor... Co ja... Ni mogę...
- Możesz, Hagridzie, a nawet musisz - ucięła Mcgonagall. - Poza tym, natychmiast przenosisz się do zamku. Nie chcę cię łapać na karmieniu tego - zgrzytnęła zębami - smoka nie mieszaną whisky.
- On ni lubi... Znaczy, smoki nie...
- Tym lepiej. Masz areszt zamkowy. Prewencyjny. Będziesz miał więcej czasu na przygotowywanie wykładów dla uczniów.
Gajowy, całkiem jak smok przed chwilą, zmalał co najmniej o połowę. Wytrzeszczył oczy na Dumbledore'a w niemym błaganiu o pomoc, ale Dyrektor nie zareagował, może poza rozbawionym uśmieszkiem, przyczajonym za srebrzystą brodą. Ciągnął swoją pogadankę do uczniów, okraszając ją nonszalanckim wskazywaniem na uśmiechniętego drapieżnie woźnego i jego nie mniej rozgorączkowaną kotkę. Verba docent, exempla trahunt...* Zbolały Hagrid również zerknął na ową parę i w załzawionym oku błysnęła na moment nadzieja.
- Ale, pani psor, tak się nie da... No, toż Kła samego nie zostawię, a tu go nijak nie wpuszczą... To zwirzę Argusa...
Zestawienie Kła z Panią Norris trafiło do wicedyrektorki, ale nieco inaczej, niżby sobie życzył jej rozmówca. Trafiło do głębi jej animagicznego, kociego, terroryzowanego na własnych hogwarckich korytarzach jestestwa. Blask w oczach Minerwy McGonagall mógłby obdzielić Dumbledore'a i Hagrida, a zostałoby jeszcze całkiem sporo dla innych chętnych.
- Ależ nie przejmuj się, Rubeusie... Osobiście przekonam Argusa. Jestem pewna, że twój pupil nikomu nie będzie przeszkadzał...
Śniadanie jak było, tak w końcu minęło, ku lekkiemu niezadowoleniu Rona.
- Sprzed nosa mi kanapkę zdeportowali, jak tak można, a ty jeszcze chcesz te głupie skrzaty uwalniać!
- Ronaldzie Weasley, a może byś zaczął myśleć o czymś ważniejszym niż siódma kanapka?! - zaperzyła się Hermiona. Włosy zaczęły jej niebezpiecznie iskrzyć i Harry przezornie odsunął się z zasięgu. Zwykle przy takich okazjach naelektryzowane końcówki hermionowej grzywy rozłaziły się po okolicy, a zwłaszcza po stojących najbliżej delikwentach, nie mówiąc już o tym, że komuś musiała wcisnąć książki, gdy zaczynała robić „Ronaldowi Weasley” poważny wykład. Tym razem Harry nie miał zamiaru być tymże kimś. Jednak głos rozsądku i moralności Złotej Trójcy i tak nie zdążył się należycie rozkręcić.
- Jak rany, kobieto, czemu ty się mnie czepiasz? Samym powietrzem mam żyć?
- Proszę tylko, żebyś zaczął myśleć mózgiem, a nie żołądkiem!
- A może ty byś sobie odpuściła trochę? O co ci chodzi? Wciąż się tego smoka będziesz czepiać? Dumbledore powiedział przecież, że wszystko jest w porządku.
- Nic takiego nie mówił. Jeszcze przed chwilą sam się zresztą upierałeś, że to wcale nie jest smok. A profesora Snape'a wciąż nie ma i nikt nic o tym nie powiedział.
- Oj, Miona, dla mnie mogliby go nawet oddać smokowi jako dziewicę ofiarną, nie powiesz, że za nim tęsknisz?!
- Ronaldzie Weasley...
- Panno Granger? Panie Weasley? Panie Potter? - oschły głos opiekunki Gryffindoru przerwał kiełkujący wybuch Hermiony. Złota Trójca stanęła przed profesor McGonagall w ostrożnej postawie.
- Taaak, pani profesor?
- Profesor Dumbledore zaprasza pana Weasleya do swojego gabinetu. Ma do niego pewną sprawę - oznajmiła groźnie czarownica. Pan Weasley zbladł jak upstrzona piegami ściana.
- Aaale... Harry i Mio... Hermiona chyba mogą iść ze mną? - spytał z przestrachem. Kobieta zmarszczyła brwi z widoczną irytacją.
- Jak widzę, nie da się tego uniknąć... Idźcie więc razem, znacie drogę. Hasło brzmi „ciągnące ciągutki”. Powiadomię profesora Binnsa, że możecie się spóźnić - popchnęła ich lekko we właściwą stronę. Ruszyli powoli, zastanawiając się, co też mogło się stać.
- Aale ja nic nie zrobiłem, słowo, przecież wiecie, od tego numeru ze zbroją w zeszły czwartek, a i to niechcący, jak mamę kocham, no Miona, nie patrz tak na mnie!
Oskarżycielskie spojrzenie dziewczyny powodowało u mocno przerażonego Rona, sądząc po objawach zewnętrznych, co najmniej nerwobóle.
- Ronaldzie Weasley... Kogo ty próbujesz oszukać?! Mnie?! MNIE?! We wtorek na eliksirach to co było, też niechcący?!
- Jeszcze nie jestem aż tak głupi, żeby umyślnie się wdawać w takie bagno, z tym łojowłosym nietoperzem dyszącym mi na karku! To wszystko wina Malfoya!
- Mógłbyś się chociaż przyznać, zamiast wszystko zwalać na innych! Malfoy się nawet nie zbliżał do twojego kociołka!
- Nie musiał! On... eee... Przylewitował mi ten korzeń prosto do wywaru!
- Taaak, jasne, a Krzywołapek zjadł Parszywka.
- PRZESTANIESZ MI W KOŃCU WYPOMINAĆ?!
Harry już od dłuższego czasu zwalniał kroku i teraz wlókł się w żółwim tempie spory kawałek za dwuosobowym spięciem, zastanawiając się mętnie, czy ktoś uwierzy, że nie ma z tą dwójką nic wspólnego. Przypadkiem wiedział, że nikt poza samym warzycielem nie miał nic, ale to nic wspólnego z korzeniem wilczomlecza, który wbrew wszelkim prawom fizyczno - magicznym zamienił eliksir Rona w pienistą katastrofę, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. Jeszcze by znowu został posądzony o gapienie się na Malfoya. Coraz więcej coraz bardziej zazdrosnych pytań i coraz trudniej było mu wyszukiwać synonimiczne formy „prewencyjnego wypatrywania hipotetycznych działań zaczepnych”. Ech, życie...
- Czyli, że Dyrektor wzywa cię, żeby ci życzyć miłego dnia?!
- A kto go tam wie?! On ma dziwne pomysły. Ja się w każdym razie do żadnych zbrodni nie poczuwam.
- Ty się w ogóle do niczego nie poczuwasz!
- Na pewno się nie poczuwam do zamartwiania się o Snape'a!
- Czemu się go tak uczepiłeś?!
- Sama się go uczepiłaś!
- Khmmmmm! - Harry chrząknął znacząco. Obydwoje przyjaciół uciszyło go machając gniewnie rękami.
- Za chwilę!
Harry z ciężkim westchnieniem oparł się o rzeźbioną chimerę. Ech, życie...
- Ciągnące ciągutki... - wyszeptał konspiracyjnie do kamiennego ucha.
- Ach, pan Weasley... Zapomniałem niemal, że jest pan stworzeniem stadnym - Dumbledore puścił oko do całej trójki, kiedy w końcu dobrnęli do gabinetu po wielu oddechach na uspokojenie, głębokich westchnieniach i próbach przyczesania włosów.
- No... Bo Harry i Mio... Hermiona... - zaczął obronnym tonem Ron.
- Ależ w porządku, nie szkodzi. Wątpię, żeby chciał pan to trzymać w tajemnicy. Oczywiście, domyślacie się, w czym problem.
Oczy, oczywiście, zawisły na jego twarzy spojrzeniami raczej pozbawionymi domysłów, wobec czego stary czarodziej utaił uśmiech w zwojach brody i skierował wzrok ku oknu.
- Mamy tam, jak wiecie, pewien drobny... Nie, drobny to on nie jest... Pewien nadmiernie wyrośnięty kłopot. Przy śniadaniu, jak rozumiem, było to tematem wielu fascynujących dyskusji... - jego okolona śnieżną bielą twarz przybrała wyraz najświętszej niewinności, zarezerwowanej dla jagniąt i innych bożych wołków. Wobec tej manifestacji Hermiona powstrzymała się od kolejnych zapewnień o swoim braku powiązań z bajkami, smokami i dziewicami.
- Istotnie... - powiedziała tylko najgrzeczniejszym z tonów Gryfonki na wojennej ścieżce. - Omawialiśmy mugolskie metody radzenia sobie ze smokami.
- O właśnie, właśnie! - ucieszył się Dumbledore. - Dlatego właśnie potrzebujemy pana Weasleya.
Osłupiały Ron czerwieniał i bladł na przemian, łapiąc z trudem powietrze.
- Aaale... Panie ppprofesorze... Mugole nie...
- Otóż to, drogi chłopcze. Mugole nie. Ale my, na szczęście, jesteśmy czarodziejami - rozpromienił się zaraźliwym uśmiechem, po którym odtajały nieco zaniepokojone twarze Harry'ego i Hermiony. Za to duma rodu Weasleyów nadal prezentowała sobą intrygujące kolorystycznie studium paniki.
- Otóż, my jesteśmy czarodziejami i umiemy sobie radzić ze smokami. A przynajmniej, niektórzy z nas potrafią. Kłopot w tym, że tkwią właśnie w Rumunii. Ale na szczęście mają młodszych braci w Hogwarcie, którzy być może chcieliby mi potowarzyszyć przy rozmowie dalekozasiężnej ze słynnym smokerem Charliem Weasleyem? - kolejne figlarne mrugnięcie. Głębokie i szczere westchnienie ulgi, którym chłopak powitał pytanie, wywołało u jego przyjaciół atak niestosownego śmiechu, tak, że Ginny Weasley przyszedłszy do gabinetu trafiła na zgoła inny nastrój niż poprzednia trójka.
- Pan mnie prosił? Będzie pan tu ściągał Charliego? - zgadła od progu, ku starannie skrywanemu niezadowoleniu panny Granger.
- Doskonała dedukcja, moja droga... - pochwalił dyrektor z niezmiennie niewinnym wejrzeniem błękitnych oczu.

*Słowa nauczają, przykłady porywają...

CDN. Autorka błaga o wybaczenie nieusprawiedliwionej niczym nieobceności najważniejszego członka ciała pedagogicznego Hogwartu. Jak wróci to będzie.

Pierwsza wiadomość zaskoczyła Charliego Weasleya nad niewiadomego pochodzenia jajem. Przyrosło ono ostatniej nocy w gnieździe wielce produktywnego rogogona. Smokerska załoga placówki MIM D-23* noc ową spędziła świętując huczne zrękowiny dwojga dorodnych walijskich, które po dłuższym obwąchiwaniu podjęły pierwsze kroki ku świetlanej przyszłości. Rankiem zaś okazało się, że rogogonowa mateczka może sobie być stworzeniem o bardzo gadzim rozumku, ale do dziewięciu liczyć potrafi i dziesiąte jajo wyrzuciła niemalże na zbitą skorupkę. Uczestnicy porannego obchodu inwentarza przytomni za bardzo nie byli, lecz odruchy nabyte zadziałały i wykatapultowane z gniazda jajo uniknęło przedwczesnego zjajecznicowania.
- Wy nie udawajcie że myślicie, wy myślcie! - zażądał surowo Charlie.
Cisza.
Spora, wielonarodowa grupa kontemplowała mętnym wzrokiem znalezisko już od godziny i na razie zgodzili się tylko co do tego, że mają do czynienia z jajem. Rozmiar XXL. Pachnie ogniomiotem. I co z tego, że żadnego akurat nie mamy. Kukułczy smoker z konkurencyjnej placówki na Słowacji albo co... Kto dziś przyrządza śniadanie...? Po tej ostatniej uwadze młody pan Weasley podjął próbę zbudzenia współpracowników.
- Myślcie! - powtórzył groźnie. - Popatrzcie tylko, siedzimy nad smoczym jajem jak magohydraulik nad grzybkiem halucynogennym. Nic dziwnego, że ludzie uważają, że smokerzy w kółko tylko piją albo leczą kaca.
- Czasami także jemy... - zaoponował jeden z naukowców, wpatrujących się głodnym wzrokiem w jajo. Rudowłosy smoker westchnął ciężko. Przynajmniej tym razem nie patrzyli głodnym wzrokiem na niego samego. Z dwojga złego wolał już wygłodniałe spojrzenie największej samicy krótkopyskiego w okolicy. Ją przynajmniej można było przekabacić kilkoma parami taczek świeżego mięsiwa.
- Myślcie! - ponowił apel nieco bardziej rozpaczliwie.
- Aha... - wypłynęło łagodnie spod czarnego kaptura vis-a-vis Charliego. Keira, jak to Keira, na kacu cierpiała na światłowstręt.
- A ty, słońce zamglone, co będziesz robił?
- Eeee...
Wysiłki umysłowe smokerów przerwało triumfalne lądowanie sowy z kopertą w pazurach. Upuściła ją przed Weasleyem i w geście posiadacza usiadła na jaju.
- Rrrracja! - oznajmił odkrywczo Jean-Luc. - Żeba je wysiedziedź.
Berta wzdrygnęła się z obrzydzeniem i odwróciła tyłem. Pośród innych przypadłości, na kacu dopadał ją smokowstręt i pragnienie rozpoczęcia nowego życia, z dala od wszystkich tych durnych bestii, a zwłaszcza durnego Belga z jego durnym francuskim akcentem.
- Wysiaduj sobie własne.
- Nie, nie, on rację ma, jajo do kominka! I to migiem!
- A może ona je zaadoptuje?
- Sowa?! Ogniomiota?!
- No, wiesz, to jeszt bardżo duża szowa...
- Milcz, Karl. Jajo w ogień, sowę za drzwi. Charles Weasley! Ziemia do ciebie! Można już wyrzucić tą sowę?
Rudzielec czochrając się bezwiednie po krótkiej czuprynie próbował coś wyrozumieć z pisanej w pośpiechu notki.
- Nie, nie, zaraz... Słuchajcie, bo to coś ważnego jest... Wzywają mnie do Anglii...
- Oj, stało się coś?
- No nie bardzo rozumiem, to nie bezpośrednia wiadomość. Nie rozumiem... Mamy się aportować ? Aha... Świstoklik... CO?! A, rozumiem... Niemcy... Francja... Pfe. Aha... Hogwart. Jasne. To kto się ze mną klika?
Cisza.
Przerwana rozpaczliwym trzepotem sowich skrzydeł - ptak w końcu ześliznął się z wielkiego jaja wprost na kolana Keiry.
- No, kto się ze mną klika? - powtórzył niecierpliwie Charlie.
- A dokąd? - wymruczała spod kaptura smokerka, szarpiąc się z rozzłoszczoną sową.
- A nie powiedziałem? - zdziwił się nieco Weasley.
- Nie.
- Nain.
- Non.
- Aaa... Więc to jest list z Hogwartu. To znaczy, nie bezpośrednio. W każdym razie mają tam jakiś kłopot z naszej specjalizacji, tak tu pisze, znaczy, jest napisane, i chcą, żebym przyjechał i przywiózł jakichś specjalistów. Konkretnie najlepszych.
- Kłopot? Z naszej specjalności? W Hogwarcie? - zdziwiła się Berta.
- No, to właśnie powiedziałem. Diabli ich wiedzą, co tym razem wymyślili. Pewnie ktoś znowu pisze rozprawę naukową na temat wariacji animagicznych Salazara Slytherina. Ale jechać trzeba. Nawet dali nam świstoklik na pięć osób.
- Stąd?! Do Hogwartu?!
- Nie, z przesiadkami... Z Hogwartu dali świstoklik w jakieś miejsce, tam przesłali dalej swój, i tak dalej, aż do nas. A my nazad, łapiemy świstoklik, klikamy się, tam nam dają następny i tak fiuuut na wschód do Hogwartu. Jasne?
Cisza.
- No, faktycznie, sam z tego niewiele rozumiem - przyznał Charlie. - Ale wynika z listu, że to pilne. Czterej najlepsi specjaliści ładują się ze mną, reszta wysiaduje. Pasi?
- Ę ? - zdziwił się Jean-Luc.
- Oj, no, pytam, czy się zgadzacie!
Cisza.
Zarówno potencjalni najlepsi specjaliści jak i wysiadywacze nie wykazywali entuzjazmu.
- `Ogwart? Terrraz? Bierz swoich...
- A tam, weź tego durnia, niech Anglię zobaczy.
- Ja tego nie mam czasu wysiadywać, Miś mi kicha...
- Zachciało ci się badać odruchy warunkowe, pozarażał wszystkie krótkopyskie! Roboty huk, a my mamy obce jajo niańczyć?
Charlie przewrócił oczami.
- Dobra, pojąłem aluzję. To zróbmy interes: ja zabiorę jajo ze sobą i powysiaduję w trakcie wycieczki, a wy mi wyznaczycie czworo ochotników do towarzystwa.
- Będziesz je wysiadywał w Hogwarcie?! Bo ci uwierzę!
Policzki Weasleya pomiędzy piegami pokryły się zawstydzonym różem.
- Właściwie to... Pomyślałem... Jest tam ktoś, kto na pewno chętnie je przygarnie na kilka dni...
Angielscy smokerzy parsknęli śmiechem.
- No, faktycznie, Hagrid to urodzona smocza mama.
- Tylko się najpierw upewnij, że będziesz mu je w stanie odebrać!
- A o kim mówicie? - zainteresowała się Berta.
- Jest w Hogwarcie gajowy, który ma słabość do zwierzątek... Wysiedział raz norweskiego kolczatka, kochany Norbercik...
- No, ty go możesz nie pamiętać, bo zanim tu trafiłaś, sprzedaliśmy go na mięso...
- Ę?!
- Co ty bredzisz?! Gajowego ?!
- Nie, smoka! Toż mówię: gajowy wyhodował smoka z jaja, norweski kolczasty to był, Norbert. Jacyś Charliego kumple go do nas szmuglowali, niezły był ubaw. Ale potem nam obcięli fundusze i w zamian za dotację na wyżywienie hodowli posłaliśmy go Amerykanom.
- Aaa... I ten gajowy wysiedzi jajo, kiedy Charlie będzie rozwiązywał problemy.
- Właśnie.
- A masz pozwolenie na transport?
- Kate, ty masz jeszcze tamto in blanco, po tym walijskim wcześniaku, co się wykluł, zanim zdążyliśmy go wywieźć?
- A, jest gdzieś w papierach...
- No, to będzie jak znalazł. Idziemy?
- To kto się ż nim żabierrra?
Cisza.
Późnym popołudniem tego samego dnia, po kilku turach mugolskich wyliczanek, bezowocnych próbach fałszowania wyników i przekupstwa, pospiesznym pakowaniu i zapierających dech w pępku skokach międzyświstoklikowych, pięciu wybitnych magozoologów wyklikało się z nicości przed bramą Hogwartu. Pozbierawszy do przysłowiowej kupy siebie i sześć podróżnych kuferków, przystąpili do rozpoznania sytuacji.
- Co tak wyje?
- Co tak dymi?
- Żik? Czy to jest żik?
Pytanie Belga wywołało lekką konsternację, zanim nie okazało się, że nie o wycie i dymienie mu chodzi.
- Oj, dzika ze skrzydłami nie widziałeś, daj spokój, co to za wycie? Bo dym, to widzę, że smoczy.
- Chyba jednak nie chodziło im o pracę naukową...
- Hagrid skrzyżował w końcu ogniomiota z Puszkiem?
Nieco później Dumbledore odnalazł swoją grupę ekspertów już pod murami Hogwartu, wpatrujących się z wypiekami na twarzach w źródło dymu, hałasu i rzedniejących płomyczków.
- Ach, jesteście już, jak...
- CO TO JEST?!
- Skąd to przyszło?!
- To naturalny zielony?
- Merrrde, gdzie mój aparrrat...
- Ile ma wyrostków kolczystych w części ogonowej?!
- Trzeba wysłać podanie o przydział, zanim się walijski Instutut nie dowie...
- Hola, hola, mili goście ! - rozbawiony głos Dyrektora uciszył nieco podnieconych smokerów.
- Zapraszam do środka, chętnie odpowiemy na wszystkie pytania. On, jak przypuszczam, nigdzie się nie wybiera.
Cała grupa ruszyła za starym czarodziejem, co i rusz oglądając się na dymiący cud natury.
- Jak powiem Karlowi, to mi w życiu nie uwierzy - stwierdziła ze złośliwą satysfakcją Kate.
- A jak mu wciskałam dziesięć galeonów za zamianę, to mnie wyśmiał.
- Ćśśś... Ani słowa. Musimy zrobić dobre wrażenie, bo jeszcze wezwą innych fachowców.
- W życiu! Skądkolwiek to wykwitło, jest nasze, różyczka kochana...
- Rrrraczej kaktusik... Ale rracja, merrde!
- Trzeba mu zmierzyć temperaturę...
W odosobnionej komnacie Dumbledore zorganizował spotkanie smoczej ekipy z tą częścią personelu, która akurat nie przeprowadzała lekcji z historii smoczych kontaktów z czarodziejami, obrony przed czarnymi (i nie tylko) smokami oraz transmutacji herbaty w kawę z mlekiem i cukrem, proszę zgiąć nadgarstek, panno Patil, a o smokach opowie wam profesor Hagrid. Po przedstawieniu się hogwartczyków, Charlie zaprezentował swoją doborową grupę najwyższej klasy specjalistów.
- Cóż, mnie chyba wszyscy tu obecni pamiętają... - uśmiechnął się szeroko. - Oczywiście nie jestem tak wybitną jednostką jak moi dwaj młodsi bracia... W każdym razie, w naszej grupce jestem smokerem - praktykiem, tak jak ta ciemnowłosa dama, Kate McKay.
- Ravenclaw, rocznik... - zaczął z uśmiechem Dumbledore.
- No, właśnie, pan profesor ma wyśmienitą pamięć - ucięła gwałtownie kobieta.
- Taaak... Więc, oprócz fizycznych, eee, praktyków znaczy, są naukowcy - nasi przyjaciele, Jean-Luc Marais rodem z Belgii oraz Ivan... Eee... Latacz, Polak. I wreszcie Keira Meridian, snaperka - umilkł, jakby czekając na ogólny aplauz. Nauczyciele wydawali się jednak przede wszystkim zdezorientowani.
- Snaperka? - upewniła się profesor Vector. Keira z trudem oderwała się od marzenia o chwili, kiedy wreszcie umieści obolałe oczy pod kapturem, a siebie u stóp smoczego ewenementu.
- To jest określenie mojej specjalności, od organizacji SNAP - Stowarzyszenie Niekonwencjonalnej Adaptacji Przyhodowlanej.
- Potocznie mówiąc - w tym wypadku - Smok Naszym Autentycznym Przyjacielem - dopowiedziała Kate.
- Otóż to... Zajmujemy się, hmm, kwestiami mniej naukowymi a bardziej... etycznymi magozoologii doświadczalnej. I ja właśnie jestem snaperką smokerką - zakończyła kategorycznym tonem. Zapewne wypadało się zmusić do udzielania po raz tysięczny tych samych wyjaśnień, ale równie dobrze można to było zrobić jutro, kiedy kac przejdzie do historii, a ich własne, cudowne i niepodważalnie objęte w posiadanie odkrycie do ewidencji magicznych stworzeń. Ku jej głęboko skrywanej uldze, nikt nie domagał się dłuższych wytłumaczeń.
- Rozumiem w takim razie, że mamy tu oto smokerów fizycznych, umysłowych i duchowych, a w całości wspaniałą ekipę, której spieszno się zmierzyć z nowym wyzwaniem - uśmiechnął się pogodnie Dumbledore. - Ad rem zatem: od siebie niewiele możemy wam powiedzieć. Smok, czy co też tam siedzi, pojawił się o poranku nad jeziorem i od tej chwili cały czas tam tkwi. Dymi i wyje, z rzadka zieje ogniem. Nie reaguje na żadne zaklęcia z conjunctivusem włącznie.
- Niemożliwe! - zdumiała się Kate. - Na pewno dokładnie celowaliście?
- Panienko! - obruszył się profesor Flitwick. - Może na to nie wyglądam, ale umiem wycelować instrumentem we właściwe miejsce - zamachał gniewnie różdżką, ignorując nagłe krztuszenie się połowy obecnych i mimowolne przytakiwanie drugiej. - W samo oko, a nawet się gadzina nie odwróciła! Na optativusa to samo! - w głosie maleńkiego profesora brzmiało niekłamane oburzenie. Smokerzy wymienili ukradkiem zaniepokojone spojrzenia. Zwykle w obliczu smoka istniały trzy kolejne linie postępowania. Kiedy snaperom nie udawało się po dobroci, a naukowym naukowo, zawsze pozostawały metody fizyczne. Po conjunctivusach i optativusach nie pozostawały już żadne pufki w kapeluszu i zapasy w zanadrzu. Reasumując, cudowne odkrycie mogło się okazać niezupełnie takie cudowne.
- Podchodziliście blisko? - dopytywał się Charlie.
- Jak się tylko dało, ale wtedy zaczynał podskakiwać.
- I?
- I tyle. Podskakiwał, aż cała okolica się zatrzęsła, to daliśmy mu spokój.
Smokerska ekipa okazywała już jawne zatroskanie.
- Siedzi, dymi, wyje, pluje ogniem, podskakuje. I nic poza tym?!
- Nic a nic - przyświadczył dyrektor.
- Posłuchajcie, ja mam taki pomysł: są dla was przygotowane pokoje, zaprowadzimy was, zostawicie rzeczy, a potem udacie się na wizję lokalną. Zgoda?
Było widać, że smokerzy najchętniej zaczęliby od wizji lokalnej, ale przez grzeczność nie zaprotestowali. Bardziej prężni nauczyciele zagarnęli po jednym z gości i poprowadzili ich do komnat.
- Droga Keiro, jak miło cię widzieć w Anglii po tylu latach... - uśmiechnął się dobrotliwie Dumbledore, razem z profesor Sprout towarzyszący jasnowłosej snaperce. - Wybacz poufałość, przyjaźniłem się z twoimi rodzicami i pamiętam cię jeszcze jako małą dziewczynkę...
- Oczywiście, ja też pana pamiętam - zapewniła. - Dał mi pan mnóstwo czekoladowych żab. A w każdej było pańskie zdjęcie. Wtedy naprawdę uwierzyłam, że jest pan najpotężniejszym czarodziejem na świecie...
Dyrektor parsknął serdecznym śmiechem i na do widzenia uściskał ją jeszcze, pozostawiając profesor Sprout prezentację komnaty.
- Tu ma pani, drogie dziecko, chyba wszystkie niezbędne urządzenia. Jeśli potrzeba czegoś dodatkowego do pracy... - zawiesiła głos. Keira westchnęła w duchu.
- Nie, nie, niczego mi nie potrzeba - zapewniła grzecznie. - Moja praca polega na kontakcie osobistym. To wspaniały pokój, dziękuję, zresztą, mam mało rzeczy. Kuferek, a właściwie dwa - postawiła bagaż na stole i stuknęła w niego różdżką. Z większego z cichym pyknięciem wykatapultował się mniejszy kufer, wpadając jej prosto w ręce.
- Aaa, pewnie... książki ? - zgadywała starsza czarownica z rozbrajająco widoczną nadzieją, że to jednak coś bardziej ekscytującego.
- Skarpetki.
Chwila ciszy.
- Skarpetki?
Smokerka bez słowa otworzyła kuferek. Wewnątrz kłębiła się radośnie tęcza kolorów i wzorów.
- Na ogół pierzemy wszystko razem, szaty robocze i takie tam, ale wie pani, jak to jest w warunkach polowych... Więc skarpetki sama sobie piorę i trzymam też osobno, bo zaraz wszystko ginie i się miesza.
Profesor Sprout wzięła do ręki parę zielonych skarpet w żółte nietoperzyki. Następnie bardzo ostrożnie odłożyła je z powrotem.
- A... Aha. To ja poczekam za drzwiami, aż będziesz, kochanie, gotowa - powiedziała łagodnie i wyszła. Keira zaś dała nura pod kaptur, ubolewając lekko nad duchowym upośledzeniem ludzi, którym obca jest radość, jaką daje nowa para skarpetek.
W pokoju obok złotowłosy Jean-Luc wysłuchiwał jednym uchem tyrady profesora Flitwicka, zajęty dobieraniem kliszy do aparatu. Porządna dokumentacja, to jest to. Porządek to podstawa.
- I mówię ci, drogi chłopcze, to mi się wcale nie podoba. Siedzi takie i dymi. Gdybym miał coś do powiedzenia w tej sprawie...
Ivan weźmi terrrmometrrr, o ile w ogóle go spakował. Ta jego beztrrroska.... Może i mówi nienaganni w pięciu językach, ale ostatnio zaaplikował wysiadującej samicy niewłaściwy eliksirrr i omal nie wybuchła na miejscu, osierrrocając pięć jaj w stani surrrowym. Chociaż, merrrde, po tej kolczastej drrrani nikt by nie płakał. Nawet jaja. Ę, ciekawe, co z tym jajem...
- To zwykła bezczelność, powiadam, najlepiej takiego potwora od razu przerobić na mielonkę, hańba dla szkoły, żeby nie mieć nad nim kontroli...
- Oczywiści - przerwał z miłym uśmiechem Belg.
- Możemy już iść, prrrofesorze?
Ivan i profesor Trelawney natychmiast odnaleźli nić porozumienia - ona konspiracyjnym szeptem zawierzała mu najnowsze wizje swego wewnętrznego oka, on zaś potakiwał z należytym przejęciem i zastanawiał się, gdzie do diaska podział termometr, co zrobi mu Jean-Luc, jeśli znowu go zapomniał i czy wewnętrzne organy tej gaduły nie mogłyby mu pomóc w szukaniu. Szczęśliwie dla wewnętrznych organów Sybilli Trelawney, termometr odnalazł się własnym sumptem i obydwoje równie zadowoleni ruszyli, by dołączyć do pozostałych.
Kate McKay z wielkim ukontentowaniem odnalazła się z powrotem w hogwarckiej atmosferze. Jej zadowolenia nie popsuła nawet cicha dezaprobata profesor Vector, spowodowana najwyraźniej zaliczeniem dawnej wychowanki do grona „fizycznych”, nie zaś, jak przystało dla Krukonki, „naukowych”. A tam, co ona może wiedzieć o smokach...
Charlie Weasley natomiast, ku swojej wielkiej radości, trafił pod opiekę Hagrida.
- No i widzisz, cholibka, nic złego nie robi, taki śmiszny jest, co to komu przeszkadza?!
- Oczywiście... Słuchaj, Hagridzie, można cię prosić o przysługę?
Gajowy aż się rozpromienił.
- Wal śmiało, zawsze chętnie pomogę.
- No, mam taki kłopot... - Weasley włożył rękawice i z drugiego kufra wydobył owiane mgiełką zaklęcia rozgrzewającego smocze jajo.
- Nie zaopiekowałbyś się tym, kiedy będę zajęty? To tylko na jakiś czas, sam rozumiesz, z tym smokiem będzie sporo roboty...
Hagrid rozświetlił się niemal własnym światłem.
- Jeszcze się pytasz?! U mnie jak u mamy! - niemal wyrwał mu jajo z rąk, posykując od żaru zaklęcia. Nagle znieruchomiał z dziwnym błyskiem w oku.
- Eee... Mógłbym je pokazać dzieciakom na lekcji?
Charlie nieco się zdziwił.
- No jasne, tylko ostrożnie... O jajo się nie martwię, nie takie rzeczy przeżyło, tylko niech się dzieciaki nie poparzą albo co... Ale czemu? Myślałem, że sprowadzasz im bardziej... Hmm... żywe pomoce naukowe?
- A, jasne, cholibka, załatwiłem nawet na jutro z kumplem, że pożyczy pegaziątka dla trzeciorocznych, ale przez tego smoka... Znaczy, kazali mi zostać w zamku przez ten czas i prowadzić lekcje...eee... teoretyczne. To bym miał przynajmniej jakiś temat...
- Aa, rozumiem... Nie martw się, w lochu cię nie zamkną, a my na pewno będziemy cię potrzebować przy smoku. W zamian za pomoc, co byś powiedział, gdyby Jean-Luc czy Ivan zastąpili cię raz czy dwa na zajęciach?
Nim umościli jajo w kominku Hagrida, uczulili Kła na niepokojące sygnały i dołączyli do reszty, gajowy blaskiem szczęścia rozjaśnił niemalże cały zamek z przyległościami...
Wizja lokalna niewątpliwie dała smokerskiej ekipie wiele do myślenia, ale postęp dokonał się raczej niewielki. Oficjalnie potwierdzono odporność stworzenia na wszelakie zaklęcia z Avadą Kedavrą włącznie - za którą zresztą wyrafinowany instrument profesora Flitwicka, trzynaście cali, kasztan, omal nie został rozszarpany w drzazgi przez rozjuszonego Hagrida. Następnie wielofunkcyjny termometr magoweterynaryjny wymierzył smokowi wszystko, co wymierzyć się dało z wydychanej pary, albowiem na bliższy kontakt zielona gadzina nadal reagowała rezonującym na całą okolicę skakaniem wzwyż. Pomiary ujawniły parametry mieszczące się idealnie w normie dla smoczego gatunku. Następnie obaj naukowcy wdali się w zażartą dyskusję z obojgiem praktyków odnośnie stosownej nazwy dla wiekopomnego odkrycia. Dyskusja okazała się wielce urozmaicona i wciągnęła wszystkich obecnych profesorów. Przerwały ją dopiero pełne podziwu okrzyki Hagrida, zachwyconego, że „cacany smoczuś zaraz polubił pannę Meridian”. Oznaki smoczej sympatii były w istocie ewidentne, przynajmniej dla gajowego („no cholibka, toż z pyska mu widać, łasiłby się jak szczeniak”) i dla reszty smokerów, nawykłych do czytania ze smoczych fizjonomii; pozostali zaś obecni musieli uwierzyć na słowo, jako że stworzenie nie pozwoliło skoncentrowanej na emanowaniu dobrą wolą snaperce podejść ani na cal bliżej niż reszcie. Specjaliści orzekli jednak, że obiekt poza nadzwyczajną odpornością reaguje absolutnie prawidłowo, jest niewątpliwie nieznanym nauce podgatunkiem smoka, nigdzie się stąd nie wybiera ani nie planuje szturmu na zamek, można zatem pójść na kolację i dokończyć kwestię nazewnictwa w bardziej komfortowych warunkach, bowiem smocze wycie tak blisko źródła znacznie utrudniało logiczne myślenie.
Dyskusja rozpoczęta tuż po kolacji zaowocowała przyjęciem przez aklamację propozycji Keiry i orzeczeniem o konieczności przeniesienia Hogwarckiego Smoka Dymnego w miejsce bardziej sprzyjające badaniom naukowym. Ostatecznie zadowolone grono nauczycielskie rozeszło się do swoich komnat z przeświadczeniem, że z samego rana mili smokerzy tak, jak obiecali, zajmą się wyeksmitowaniem uciążliwego sąsiada. Mili zaś smokerzy po prostu jak najprędzej padli w pościel, odkładając wymyślanie sposobów dotrzymania obietnicy na bliżej niesprecyzowane rano.
Bliżej niesprecyzowana pora, o której Charlie Weasley został wyrwany ze snu, z całą pewnością nie była porankiem.
- Nie, nie, to nnie mój dyżur, nienawiiiidzę rogogonów... - jęczał przez chwilę nieprzytomnie, zanim rozpoznał zatroskaną twarz dyrektora Hogwaru i majaczącą gdzieś za nim sylwetkę Hagrida.
- Profesor Dumbledore? Co się stało?!
Dyrektor z zakłopotaniem przeciągnął dłonią po wygniecionej szlafmycy.
- Wybacz, chłopcze, wiem, że jesteś zmęczony, ale... Muszę pójść nad jezioro, tam, gdzie ten smok siedzi i wolałbym, żeby jakiś fachowiec był tam ze mną.
- Teraz?! - zdumiał się smoker. - Jest... Środek nocy!
Dyrektor zmieszał się jeszcze bardziej.
- Niestety, właśnie teraz, i to szybko... W całym tym zamieszaniu zapomniałem, że dziś w nocy... Cóż, oczywiście, mam do ciebie absolutne zaufanie, więc... - zniżył głos - To jedna ze spraw Zakonu...
Charlie oprzytomniał w mgnieniu oka.
- Oczywiście, profesorze, narzucę tylko płaszcz... Ale... Ten smok... Nie podejrzewa pan chyba... Jego ?!
Na taką supozycję Hagrid aż się zakrztusił, a Dumbledore energicznie pokręcił głową.
- Ależ nie, nic z tych rzeczy, myślę, że to zwykły zbieg okoliczności... - klepnął gajowego w plecy z siłą nieprzystającą do wieku. - Nieprawdaż, Rubeusie?
- O, na pewno, cholibka, gdzież by Sam Wiesz Kto...
- Właśnie. Tym niemniej nasz smok wybrał sobie wyjątkowo niefortunne miejsce do dymienia... Pójdziesz, mój drogi?
- Naturalnie, ale... Gdyby pan się zgodził... Wolałbym zabrać chociaż Keirę, ona naprawdę ma dobry wpływ na smoki.
Dumbledore zawahał się tylko na moment.
- Zgadzam się. Znam jej rodziców, można na nich polegać, a skoro ty za nią ręczysz...
- Bezwarunkowo.
- To świetnie... Myślałem nawet, żeby jej zaproponować... Ale to później. A co do tego wpływu... Jak też ona to robi?
- Ach, profesorze, pewnie mi pan nie uwierzy...
- No wiesz, bo się obrażę!
- To magia...
Panna Meridian ze swoim magicznym wpływem na gady wolałaby chwilowo być w cieplutkim łóżku, a nie łazić po nocy w starym, cienkim płaszczu, wziętym w podróż tylko dla cudownie obszernego kaptura. Tajemnicze uwagi towarzyszy o zakonie i sekretach w ogóle do niej nie dotarły, przysięgła na różdżkę coś, czego nawet nie zapamiętała i tkwiła teraz marznąc na brzegu jeziora, zastanawiając się mętnie, co tu ma nastąpić i co jej zamarznie, jeśli nie nastąpi to dość szybko. Smok już nawet nie wył, spał, pojękiwał cicho puszczając dymki nosem i w ogóle można było się pogrążyć w półśnie.
trzask
Keira i Charlie ze zduszonymi okrzykami odskoczyli w tył.
Tuż przed nimi aportował się śmierciożerca.
W pełnej gali.

* Międzynarodowy Instytut Magozoologiczny - D od draco, draconis

Nad brzegiem jeziora zapanowała pełna napięcia cisza. Keira Meridian naprawdę nie miała zamiaru wpadać w panikę. Jak do tej pory, mogła się poszczycić silnym charakterem, aczkolwiek zdecydowanie wolała, żeby było go widać, a nie słychać. Pracując ze smokami, a przestając ze smokerami, trudno byłoby być wrażliwą harcerską lilijką, gnącą się w kibici przy byle silniejszym powiewie. A cóż dopiero przy oddechu krótkopyskiego, nakarmionego baraniną nadziewaną - zamiast stukilówką sproszkowanej mieszanki witaminizowanej - worem granulowanego chili. Jednak jakieś metr osiemdziesiąt parę śmierciożercy zrobiło swoje i utalentowanej snaperce wydarło się spod serca co najmniej jedno przerażone piśnięcie. Żałosny, niegodny smokerki dźwięk. Jakby nigdy śmierciożercy nie widziała! No, właściwie to nie widziała. I w ogóle, to wcale nie musiał być śmierciożerca. Keiro Meridian, weź się w garść. Skąd jej w ogóle przyszła do głowy taka bzdura?! Może to przez czarne szaty i białą maskę, na której mętna poświata gwiazd kapryśnie ujawniała plamy, podejrzanie przypominające krew. Ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Nie ma powodu do paniki. Czy on tak długo może stać?!
- Niech pan nic nie mówi - sam zgadnę: Komisja Edukacji Narodowej - padło znienacka spod maski. Głos był bardzo... śmierciożerczy. W każdym razie na pewno budził skojarzenia ze śmiercią. Z pożeraniem... z pożeraniem też. Zwłaszcza żywcem. Skojarzenia o całe niebo większe niż niewinnie chrapiący dymem smok.
- Wybacz, Severusie - rzekł ze skruchą Dumbledore. - Zaszło coś... nieoczekiwanego i pomyślałem, że lepiej wyjdziemy ci na spotkanie.
- Z całym orszakiem, jak widzę. Doprawdy nie wiem, czym sobie zasłużyłem na tak gorące powitanie - mruknął mężczyzna, przypatrując się najpierw Keirze, z niechęcią wyczuwalną nawet spod maski, a następnie Charliemu.
- Wesley?! Co u diabła tu robisz?
- Ja... Eee... Dobry wieczór, profesorze, świetna szata...
Profesorze?! Snaperka o mało nie padła trupem ze zdumienia. Profesor?! Niemożliwe... Niemożliwe? Mężczyzna wpatrywał się w smokera tak intensywnie, jakby chciał wypalić w nim dziurę. Może i chciał... W końcu odezwał się głosem jeszcze bardziej złowrogim:
- Świetna to nie całkiem to określenie, którego ja bym użył... Ale jak uważasz, Weasley. Bardzo chętnie skontaktuję cię z moim krawcem - ton ostatnich słów sugerował, że rzeczona osoba doskonaliła skrawanie bynajmniej nie na jedwabiach i trykotach.
- Eee.. tego... - Charlie plątał się jak trzecioroczniak w tańcu figurowym. - My właśnie...
- Ależ ja rozumiem - zapewne tęskniłeś za mną tak bardzo, że już nie mogłeś wytrzymać. Drogi chłopcze... - głos śmierciożercy nagle zupełnie się zmienił, ociekał teraz przesłodzoną, lepką trucizną. - Miałem nadzieję, że z dala od szkoły ci to przejdzie, doprawdy, musisz w końcu zrozumieć: kiedy mężczyzna mówi nie, to znaczy nie.
- Eee... Aa... Ja... nieee... - smoker jąkał się bezradnie, jednocześnie próbując coś z wyraźnym oburzeniem wyartykułować. Jedno lodowate spojrzenie spod maski przetransmutowało jego solidną gryfońską duszę na eteryczną psyche jagnięcia.
- Taak, Weasley, już to gdzieś słyszałem... Na każdych zajęciach z eliksirów, które miałem zaszczyt prowadzić z twoim rocznikiem... Już wtedy porzuciłem marzenia o usłyszeniu z twoich ust bardziej treściwej wypowiedzi. Dyrektorze, może pan mnie w końcu wtajemniczy w cele tego, khmm, sabatu? I... Co ty wyprawiasz, Hagridzie?
Hagrid zaiste wyczyniał za plecami pozostałych jakąś dziwną pantomimę. Najwyraźniej próbował zwrócić uwagę zamaskowanego mężczyzny i wskazać mu coś w oddali. Śmierciożerca odwrócił się na pięcie, żeby na to spojrzeć i... O MORGANTYCZNA MORGANO.
Jeszcze nie wył, ale już dymił - pełną gębą, nie tylko przez sen. Skierował w stronę ludzkiej gromadki głowę na niebotycznie długiej szyi - właściwie nie było jej widać, jak to w środku nocy, tylko para ciemnożółtych ślepi błyszczała niczym gloria in excelsis.
- Spokojnie... - wyszeptała Keira i wyciągnęła rękę, by złapać śmierciożercę, gdy ten, jak zahipnotyzowany, postąpił kilka kroków w stronę smoka. Mężczyzna nie zareagował, smok jednak - jak najbardziej...
ŁŁłŁŁŁŁLŁUUUUUUUPPPPPPPPPPPP.
To już nie było nerwowe podskakiwanie sprzed kilku godzin. Tym razem zwierz po prostu nie wydając najlżejszego dźwięku rzucił się wzwyż, z wszystkimi czterema nogami w powietrzu i obłędnym wyrazem pyska, na ile oczywiście dało się to stwierdzić w ciemności. I zaraz po tym spadł z hukiem, który przetoczył się po całej okolicy razem z powszechnym trzęsieniem ziemi. Zwłaszcza zaś przetoczył się po pięciorgu ludziach na brzegu jeziora.
W sumie nie było chyba tak źle... Wciąż żyła i nawet nie wpadła do jeziora. A nawet nie została przygnieciona żadnym dobrze odżywionym czarodziejem. Leżała sobie na wznak, zamotana w płaszcz z kapturem, wpatrzona boleściwie w gwiazdy, zaciskając w zębach coś paskudnego i czując się bardzo sponiewieraną snaperką. Idź na magozoologię, mówili... Powrót do natury, mówili... Nasi łuskowani bracia z innych gałęzi ewolucji, mówili... Nie. Jeden jej tylko o ewolucji nawijał. Fanatyk mugolskich teorii naukowych. Ciekawe, jakie by tutaj teorie stosował, gumochłonogłowy dureń. Ech... Na lubieżnego Lucyfera... Dokonywała właśnie nieśmiałych wewnętrznych wprawek do wstania, gdy jakiś cień zasłonił jej gwiazdy. Pochylał się nad nią nieznajomy osobnik i dłonią w czarnej rękawiczce sięgał prosto do jej twarzy. Wbrew swojej smokerskiej dumie zamknęła na moment oczy. Z dwojga złego - albo to był zupełnie obcy człowiek, który tak sobie tylko spacerował nad jeziorkiem w cieniu smoka, albo znajomy już, najwyraźniej rozmaskowany śmierciożerca. Nie, dość tego, może się cykać jak cykoria, czy nawet cykada, ale nie będzie się łudzić - to na pewno był ów śmierciojad, czy jak się tam ich zwało w tych zamierzchłych czasach jej sielskiego, anielskiego dzieciństwa w Anglii. Zatem - z dwojga złego: albo chciał ją udusić, albo pomóc jej wstać. Hmm. Po co miałby ją dusić, to już sam wiedział najlepiej, ale po co miałby ją podnosić, wolała nie zgadywać w ciemno. Właściwie sama nie wiedziała co gorsze... Dopiero mocne szarpnięcie przerwało jej rozmyślania.
Otworzyła oczy. Wciąż leżała na wznak, mężczyzna zaś trzymał w dwóch palcach wyrwaną jej z zębów białą maskę i wpatrywał się w nią z obrzydzeniem, na leżącą smokerkę nie zwracając już więcej uwagi. Dopiero Hagrid jakoś pozbierał ją z ziemi i ustawił w pionie.
- W porząsiu, panienko? Nic się nie stało?
- W porząsiu... W porządku.
Rozejrzała się dookoła. Nie odturlali się za daleko - tylko na sam brzeg jeziora. Zdaje się, że co poniektórzy nawet bliżej jeziora niż brzegu... Ktoś musiał uaktywnić lumos , bo nad całą piątką unosiła się złocista, obmierzła, anielska poświata. Profesor Dumbledore chichocząc radośnie wyżymał swoją srebrną brodę, a Charlie ociekając lodowatą wodą mizernie usiłował udawać równie dobry nastrój.
- Hagridzie... - głos śmierciożercy nadal ociekał lepką trucizną, ale już bez zbędnego cukrzenia.
- Mógłbyś mi wyjaśnić CO TO NA HADESA MA ZNACZYĆ?!
- Eee... No bo... Panie psorze, to... tego... - zjagnięcenie Charliego najwyraźniej było zaraźliwe. Gajowy aż się w sobie skulił pod spojrzeniem - pana psora? Czegóż ten facet uczy? Staromagicznych obyczajów pogrzebowych? Dumbledore kapiąc wesoło z włosów podszedł szybko bliżej i objął Hagrida ramieniem.
- Severusie, drogi chłopcze, nie posądzaj Hagrida o Bóg wie co... Chyba nie sądzisz, że mógł mieć z tym coś wspólnego...
- Doprawdy...?
- Jak ci zamierzałem powiedzieć, zanim sam się nie zaprezentował, ten oto smok pojawił się w sąsiedztwie Hogwartu dziś rano. Wezwaliśmy ekspertów, aby go zbadali i odpowiednio się nim zajęli. I właśnie...
ŁUP.
Smok, który po wywołanym efekcie akustycznym chyba się był spetryfikował ze strachu, właśnie ocknął się z bezruchu i ostrożnie wystawił przed siebie jedną nogę. Zaraz po tym znowu znieruchomiał, łypiąc naokoło w panicznym przerażeniu, ale szybko się uspokoił i ruszył z posad drugą nogę.
ŁUP.
- Idzie do nas! - zauważył przejęty Charlie. Rzeczywiście, monstrualne stworzenie wyraźnie posuwało się w ich stronę. Zaczęło nawet wydawać dźwięki.
- On piszczy, bidusia... - wzruszył się Hagrid. Razem z obojgiem smokerów wpatrywał się z upojnym zachwytem w każde poruszenie gigantycznego cielska. Dumbledore z pobłażliwym uśmiechem odsunął się na bok i dalej wyżymał brodę, zaś ostatni uczestnik imprezy znowu zaczął iść w stronę smoka. Keira ocknęła się z zapatrzenia i odepchnęła śmierciożercę na bok.
- Zwariował pan?! Za... Za... Zadepcze! Spokojnie, spróbuję do niego przemówić.
- Pani?! - spojrzenie mężczyzny aż nadto wymownie wyrażało jego opinię o takiej opcji.
- Kto pani w ogóle jest?!
- Keira Meridian, bardzo mi... Hmm... miło. Jestem wykwalifikowaną smokerką - oznajmiła dumnie. - Specjalność snaperska. Czyli, ma się rozumieć, przyjazne relacje ludzko - smocze - widząc jego sceptyczny grymas, dodała tonem odpowiednim w sam raz dla dzieci w wieku przedszkolnym:
- Czyli, że gady mnie lubią.
Ostatnia uwaga musiała na nim zrobić ogromne wrażenie, bo tylko uniósł brwi i skłaniając się dwornie przepuścił ją do smoka. Ruszyła powoli, zgrzytając zębami w cieniu kaptura. Na lubieżnego Lucyfera, coś tu było coraz bardziej nie w porządku. Smoki nie mają rozmiarów Hogwartu. I nie piszczą, nawet jak są w wieku skorupkowym. A śmierciożercy nie aportują się nocami na hogwarckich błoniach. A dyrektorzy Hogwaru nie zwracają się do nich po imieniu. A w ogóle, to tu chyba nie można się aportować. A.... Aaa. Spać jej się chciało. Ech, życie... A mówiła mamusia - zainwestuj w durszlaki... Aaa...
Za jej plecami Severus Snape zwrócił się miłym, nieco tylko złowieszczym szeptem do Hagrida, przerywając mu smocze objawienie:
- Więc, Hagridzie, nie masz najmniejszego pojęcia skąd TO się tu wzięło?
Gajowy wzdrygnął się nerwowo, kręcąc z zapałem głową i składając błagalnie ręce.
- No skąd ja... Nic nie wim... Ale przecież... On nikomu krzywdy nie robi, może tak zostać, prawda?!
Profesor nie odpowiedział, rzuciwszy mu tylko wielce wymowne spojrzenie, za to Charlie na moment wyrwał się z jagnięctwa i odezwał się z lekką urazą:
- A w ogóle, profesorze, to nie żadne „to”, tylko smok. Jak widać zresztą.
- Jak widać - odparł zimno Snape - to na przykład tamta - przerwa - dama najbardziej ze wszystkiego przypomina mi, hmm, nieco wymiętego dementora. Czy wobec tego powinienem się obstawić patronusem?
Charlie przezornie zmilczał, zaś Keira właśnie w tej chwili osiągnęła mniej więcej punkt kontaktu bezpośredniego. Swojego magicznego wpływu na smoki nie zdążyła jednak zademonstrować, bo stworzenie natychmiast zaczęło podskakiwać. Jak jej w chwilkę później tłumaczył żarliwie Hagrid, wcale nie chciał panienki zdeptać, no gdzie ta, podenerwowało się bidactwo, on niechcący, ni ma rozeznania...
- Ależ wiem, jasne, Hagridzie, wszystko w porządku! - przerwała snaperka, z trudem łapiąc oddech po ucieczce spod gadzich łap - przynajmniej przez moment była bardziej rozzłoszczona niż senna. - Przecież nie zamierzam go za to zavadzić! - nie udało jej się zabrzmieć zbyt przekonywująco - za takie lekceważenie jej kwalifikacji zasłużył ten zielony gbur na niezłe szturchnięcie, psiakrętka. - Insza sprawa, że pewnie by i tak nie podziałało.
- Więc poza tym jest również odporny na zaklęcia? - zainteresował się śmierciożerca, utkwiwszy niewinne spojrzenie w gardle gajowego.
- Najwyraźniej jest. A... Poza czym?
Przeniósł spojrzenie na smoka.
- Poza wszystkim - mruknął ponuro. - Cudownie. Po prostu wspaniale.
Ruszył w stronę popiskującego monstrum, machnięciem ręki powstrzymując pozostałych. Dumbledore przytrzymał Keirę i Charliego za ramiona.
- Spokojnie... Niech spróbuje. Zobaczymy, ile może zdziałać prawdziwie ślizgońska charyzma... - w oświetlonych złotą łuną oczach jak zwykle lśniły irytujące ogniki z gatunku „wiem- ale - nie - powiem”. Smok już nie próbował się przemieszczać, za to zintensyfikował piski niemalże do poziomu wycia.
- Silentio - mruknął Dyrektor, machnięciem różdżki kierując zaklęcie między ich grupkę a smoka i jego, khmm, pogromcę. Przez coraz bardziej senne myśli Keiry przelatywały niemrawo strzępy mugolskich bajek, ale ciemna sylwetka u łap smoczego monstrum bez trudu je z siebie strzepywała, mamrocząc pod nosem jakieś nieparlamentarne komentarze.
- UAU! - okrzyk Weasleya wybił snaperkę z ukradkowej drzemki. Przez barierę silentio nie przedostawał się z zewnątrz żaden dźwięk, ale obraz wystarczył. Smok najpierw zniżył nieco łeb ku wyprostowanemu sztywno czarodziejowi, a następnie poderwał go raptownie i - zaczął się cofać. Tak gwałtownie, że poplątały mu się tylne łapy i klepnął ciężko na zielony zad. Nadal jednak próbował się wycofywać, a w końcu zamarł w miejscu, skulony pokornie i z nisko opuszczonym łbem. Mężczyzna jakby coś jeszcze do niego powiedział, po czym odwrócił się i odszedł do oczekującej go grupy. Wielki gad nie ruszył się ani o milimetr - całym sobą emanował postanowienie spędzenia w tej pozycji reszty życia.
- Niesamowite - wyrwało się Keirze spod serca z nieuniknioną szczyptą zawodowej zazdrości. - Teraz ja z kolei muszę spytać: kto PAN jest, na lu... Eeee... Na Lukrecjusza?
Obdarzył ją kolejnym zniesmaczonym spojrzeniem. A, co tam. W niektórych nawet nutella z wiórkami kokosowymi budzi niesmak.
- Severus Snape. Mistrz Eliksirów Hogwartu. Oraz Opiekun Slytherinu. - odwrócił się od nich, ale rzucił jeszcze przez ramię:
- Czyli, że gady mnie uwielbiają ...
Wszyscy czworo, zamiast się ruszyć, patrzyli za nim- Keira z sennym zainteresowaniem, Charlie z podziwem, Hagrid z dziwnym niepokojem i Dumbledore - jak to on - z wszystkowiedzącym, dobrotliwym uśmiechem. Nagle Snape odwrócił się jeszcze raz.
- Więc, państwo eksperci od smoków... - zagaił z niewinnym zaciekawieniem - toto... Khmm.. Ów smok... pojawił się tu dziś rano?
Zbiorowe przytaknięcie.
- Aha... A wy pojawiliście się...
- Wczesnym przedpołudniem.
- Aha... A ile razy od tego czasu zdążyliście go nakarmić?
Cisza.

Harry'ego Pottera zbudził o jakiejś nieludzko wczesnej porze straszliwy hurgot. Poderwał się nieprzytomnie z pościeli, bohatersko celując okularami w źródło hałasu i jeszcze bardziej bohatersko próbując sobie wcisnąć różdżkę do oka.
- Co jest... Uch... Ręce do góry... Ee, znaczy... Wingardium Leviosa! - wykrzyczał pierwsze zaklęcie, jakie przyszło mu do głowy. Wszechobecna w Hogwarcie aura magiczna okazała ociupinkę zdrowego rozsądku i nie wylewitowała w przestworza samej jednej gałki ocznej.
- AUUU!
Seamus Finnigan podniósł niechętnie głowę z poduszki. Najpierw jakieś hurgoty, a teraz wycie, zupełnie jakby... dzielił dormitorium z Weasleyem i Potterem? Otworzył z trudem swe błękitne, irlandzkie oczęta i ponownie zamarzył o spotkaniu sam na sam z tym durnym, wyleniałym czepkiem przydziałowym, tym beretem z opadłą antenką, tym zramolałym tupecikiem Gryffindora! Boziu, być Puchonem, choć przez tydzień, wyspać się...
- Więc, Harry... - zagaił z rezygnacją - co konkretnie robisz pod sufitem?
- Latam - odburknął zapytany, usiłując odczepić się od żyrandola. Dean Thomas obserwował jego machinacje z życzliwym zainteresowaniem.
- To chyba powinieneś raczej na boisku spróbować czy gdzieś w plenerze, tu masz małe pole manewru...
- CO - TY - NIE - POWIESZ! - wydyszał Harry. Założył w końcu okulary na nos i z dziką pasją rozerwał na sobie piżamę. Uwolnił się z zaczepienia właśnie w chwili, gdy zaklęcie przekroczyło termin przydatności do użycia. Niezbyt na szczęście obfite ciało Nadziei Świata Czarodziejskiego runęło z wyżyn prosto na łóżko Neville'a. A raczej, oczywiście, na samego Neville'a.
- Szlag mnie zaraz trafi - oznajmił Potter proroczo, gramoląc się na nogi. Przygnieciony Neville zmilczał, wierny swemu nowowtorkowemu postanowieniu - Tylko Filozoficzny Spokój Może Nas Uratować. Jak dotąd, działało nad podziw efektywnie. Znaczy, Snape'a nie było na śniadaniu. Ani obiedzie. Ani w ogóle przez cały dzień. Cóż wobec tego znaczył Harry, rozdzierający na sobie piżamę, by zlecieć, rzecz oczywista, właśnie na niego.
- Ja rozumiem, Harry, ten ból nieodwzajemnionej miłości... - westchnął lirycznie Seamus.
- Neville, ty serca nie masz, takie wariacje dla ciebie wyczynia, a ty nic! Mało, że serca nie masz, oczu też nie masz, chłopak jak brzytwa, a ty się nawet nie obejrzysz! - oburzał się Dean.
- Ach, sir, Harry Potter, sir! Harry Potter nie powinien się tak narażać. Sir, Zgredek by dla pana wyprostował żyrandol.
Cisza.
- Zgredku - wyrzekł Harry złowieszczo - można wiedzieć, co tu robisz i dlaczego tak głośno?
Skrzat tkwił skulony na podłodze pod oknem pośród malowniczej sterty jakiegoś żelastwa. Całym sobą, a zwłaszcza uszami, wyrażał ogromne zawstydzenie.
- Zgredek przeprasza, sir... Zgredek się potknął! - wyciągnął spod siebie ropuchę, nieco przyduszoną, ale przyjmującą z filozoficznym spokojem kolejny dopust boży.
- Pewnie chciała uciec przez okno - domyślił się Harry. - A mówiłem, żeby zostawić otwarte!
- Och, nie, Sir! Nie wolno! - przeraził się Zgredek i zerwał na nogi ze stosu dziwacznego złomu. - Harry Potter, sir, Zgredek przyszedł, by pana zabezpieczyć!
- Jak miło... - mruknął ponuro Harry Potter sir, zezując złowieszczo na zaśmiewających się współlokatorów. Skrzat tymczasem zbierał z podłogi żelastwa, które niedawno z takim hurgotem upuścił.
- Zgredek wydostał to z Pokoju Życzeń, kiedy nikt nie patrzył, sir... Zgredek założy! Harry Potter, sir, musi być bezpieczny! - wskoczył na parapet, chwiejąc się nieco pod ciężarem, i zaczął zakładać na okno coś, co trochę przypominało łańcuchy, a trochę kraty. Końce przyłożył do ścian po obu stronach i postukał w nie palcem - natychmiast przywarły jak przyklejone. W kilku miejscach przyczepił jeszcze coś na kształt surrealistycznych kłódek i zamknął je starannie, mamrocząc coś pod nosem, aż zajarzyły się musztardowożółtym światłem.
- Pas cnoty, jak mamę kocham! - oznajmił z podziwem Seamus.
- Harry, ty cicha wodo, to aż tak trzeba cię pilnować? Lada chwila w szklanej wieży cię zamkną! - wyszczerzył się Dean.
- W szklanej?! Co ty gadasz?! - zdumiał się Neville.
- A, to znowu z mugolskich bajek... Królewnę zamykało się w szklanej wieży, a raczej w wieży na szklanej górze, żeby jej ktoś czasem... Korony nie uszkodził.
Neville bez trudu zrozumiał wątpliwy dowcip, ale otoczka filozoficznego spokoju wykluczała tarzanie się ze śmiechu, jak to teraz czynili jego współlokatorzy. A, co tam. Najwyżej uznają go za nieuświadomionego. Znowu.
- Odczepcie się od mojej korony! - zdenerwował się Harry i natychmiast się poprawił:
- Znaczy, w ogóle się ode mnie odczepcie!
- Jasne, chłopie, my rozumiemy, twojej koronie jest dobrze tam, gdzie jest - przytaknął z pełnym zrozumieniem Seamus. - Tylko po co ci w takim razie to... Zabezpieczenie?
- Cholernie dobre pytanie?! - warknął Harry w stronę zaaferowanego Zgredka. Skrzat przylepił ostatni kawałek, zeskoczył z parapetu i zaczął się giąć w ukłonach.
- Harry Potter, sir, jest w wielkim niebezpieczeństwie! Ale Zgredek nie pozwoli pana skrzywdzić! Zgredek założył zabezpieczenie i smok nie dosięgnie Harry Pottera.
- Aha - to wszystko, co zdołał z siebie wydobyć na takie dictum. Smok. No cudnie. Skoro najwyraźniej był zupełnie bezpieczny, postanowił wrócić do łóżka. Coś zimno było w tym dormitorium.
- Strasznie tu zimno - zauważył, a promieniujący dumą Zgredek natychmiast złapał się z przerażeniem za głowę.
- Zgredek przeprasza, sir! Zgredek już napali, Zgredek chciał najpierw zabezpieczyć, a innych skrzatów nie ma... - rzucił się do kominka i kilkoma machnięciami wyczarował w nim tak energiczny płomień, że o mało nie spalił kufra Neville'a.
- Na kominek też by trzeba było coś założyć - zachichotał Seamus.
- No, bo jeszcze jakaś salamandra wylezie zjeść Harry'ego - dołożył ponuro Neville, dmuchając na kufer. Zgredek zagapił się podejrzliwie w płomienie, jakby zaraz miał się z nich wyłonić jakiści potwór albo i Metatron, ale w końcu pokręcił energicznie głową, aż mu uszy zatrzepotały.
- Harry Potter, sir, jest bezpieczny w Hogwarcie, ale musi uważać, sir! Jest wielu złych czarodziejów, bardzo złych czarodziejów... A to jest bardzo zły smok! Zgredek to wie! Zgredek będzie chronił Harry Pottera! Wszystkie skrzaty poszły, ale Zgredek został! Założył zabezpieczenie! Zgredek będzie strzegł! Nie dopuści smoka!
- Zgredkuuu! - wrzasnął Harry, usiłując przerwać to pełne żaru ślubowanie.
-...Sir - dokończył skrzat i spojrzał na chłopca z przestrachem. - Zgredek już sobie idzie, ale Zgredek będzie w pobliżu, sir! Harry Potter będzie bezpieczny! Sir! - błysnął i znikł, pozostawiając Harry'ego w pół słowa.
- A ja chciałem tylko spytać, dokąd poszyły wszystkie skrzaty... - pożalił się głośno.
- Naprawdę? - rzekł z filozoficznym spokojem Neville. - Sądziłbym, że zapytasz, dokąd poszedł Ron.
Cisza.
Rona nie było ani w łóżku, ani pod łóżkiem, ani w łazience, ani w pokoju wspólnym, ani w żadnym innym dormitorium, ani nigdzie w wieży Gryffindoru. Chłopcy, już ubrani, przeszukali całą część męską, a następnie po wielu zabiegach, zaklęciach i rzucaniu butami wywabili z części żeńskiej Hermionę. Pani prefekt, już umundurowana i już trochę rozczochrana, słysząc o zaginięciu swego współprefekta, pewnym krokiem wmaszerowała do męskiego dormitorium i skierowała się prosto do kufra Harry'ego.
- Oczywiście, zabrał twoją pelerynę - oznajmiła z przyganą. - Cóż, możemy tylko poczekać aż wróci... - ton jej głosu sugerował wyraźnie, że Ronowi może się z tą chwilą przydarzyć coś wielce nieprzyjemnego. Do scen brutalnych jednak nie doszło, bo rudzielec wpadł wnet do pokoju wspólnego powiewając zsuniętą peleryną i ociekając wręcz nowinami.
- Ale draka, słuchajcie... Ach, Harry, dzięki za pelerynę. No więc, zbudziłem się tak nad ranem i wyszedłem, żeby pogadać z Charliem, Hagrid wspominał, gdzie mu dali pokój, no i poszedłem tam, ale go nie było w ogóle! Pomyślałem, że na pewno coś kombinują z tym smokiem i wyjrzałem przez okno, faktycznie, ktoś się tam kręcił, światło świecili i w ogóle. No to pobiegłem do wyjścia, ale oni już wtedy wracali, był Dumbledore, Hagrid, Charlie i jakaś kobieta, smokerka chyba, więc zostałem, żeby posłuchać. No i gadali, znaczy, Dumbledore mówił, że to bardzo zabawne, że o czymś nie pomyśleli. Ale Charlie i ta jakaś wcale się nie śmiali, tylko mówili, że to trzeba szybko coś zrobić, żeby Hagrid poszedł z łukiem i żeby na początek posłać po skrzaty z kuchni. Nie rozumiałem w ogóle, o co im biega, z łukiem na smoka czy co, a Hagrid się w kółko głośno obrażał, że on kuszę ma, a nie byle łuk, ale się okazało, że chcą go nakarmić! Smoka znaczy, nie Hagrida. No mówię wam, skrzaty jakieś góry mięsa tam zaniosły, z daleka widziałem, bo w końcu nawet nie wyszedłem za próg, a Hagrid niby się wybierał polować, ale wcale mu się nie spieszyło, tylko coś tym skrzatom klarował, aż go w końcu Charlie skrzyczał. A Dumbledore cały czas się tylko uśmiechał i kiwał brodą. A tamta kobieta oznajmiła, że musi się jeszcze przespać, bo inaczej będzie nie do użytku, chociaż po tym Śmierciożercy to już jej nie trzeba używać.
- CO?! - przerwała mu Hermiona. - Jaki Śmierciożerca?! Co to ma wspólnego?! Co tam się działo?!
- No, nie wiem... - zmieszał się Ron. - Mówię tylko, co słyszałem, żadnych śmierciożerców tam nie było, tylko oni i smok... A grzeczny jak nie wiem co, nie podskakuje i nie wyje, tylko siedzi cały czas taki dziwnie skulony. Dopiero jak mu mięsko podstawili to się trochę ożywił, apetyt to on ma... - tu w jego głosie zabrzmiała pełna akceptacja tego faktu i współczucie dla stworzenia bożego, które wyło całą dobę, zanim dostało coś do przekąszenia.
- A czy nie mówili czegoś o... Sam-Wiesz-Kim?
- No co ty! - przeraził się rudzielec. - W ogóle nic o nim nie wspominali. Nie siej paniki, Miona.
- Nie sieję paniki, tylko rozważam fakty - oburzyła się dziewczyna. - Sam mówiłeś, że wspominali o Śmierciożercach. A Harry'ego znowu... nieważne - zakończyła niezręcznie, widząc zaciekawione twarze Seamusa, Deana i Neville'a, wciąż jednak filozoficznie spokojnego.
- HERMIONO!! Ileż razy mam ci powtarzać: nic mnie nie bolało!! Żadnych wizji, żadnych przeczuć, żadnych syndromów napięcia przedvoldemortowego! I daruj sobie sekrety, wszyscy już wiedzą, jak to jest z moją blizną.
- No, nie wiem... - mruknęła sceptycznie Hermiona. - Bez urazy, chłopcy, po prostu nie sądzę, że cała szkoła powinna o tym znowu gadać, więc lepiej nie rozpowszechniajcie żadnych plotek.
- NIE MAJĄ CZEGO ROZPOWSZECHNIAĆ!! Nic - mnie - nie - bolało. Jasne?!
- Cóż, Harry, ty powinieneś to wiedzieć najlepiej - przyznała ugodowo dziewczyna, jednak nie wyglądała na przekonaną. - Po prostu nie podoba mi się ta cała sytuacja. Chodźmy na śniadanie, może się czegoś dowiemy...

- Więc, Severusie... - zagaił łagodnie Dyrektor, gdy tylko wysłał Hagrida do lasu, skrzaty do smoka, a smokerów do spania oraz upewnił się, że nie zastanie swego Mistrza Eliksirów w bieliźnie - masz dla mnie jakieś wnioski?
- Nie podoba mi się ta cała sytuacja.
- Hmm, tak, rozumiem... A... Co nowego?
Snape posłał mu spojrzenie Rozdrażnionego Snape'a.
- Nie mówiłem o tej sytuacji. To chyba dość oczywiste, żebym nie musiał powtarzać za każdym razem, kiedy o tym mówimy. Chwilowo to ta sytuacja mi się nie podoba - machnął ręką w stronę szafki z ingrediencjami, dyrektor jednak dobrze rozumiał, że nie chodzi tu o ubywające drastycznie jaszczurcze oczy. Zorientowanie Severusa, gdzie też w jego podpowierzchwniowym królestwie jest północ, południe i inne strony świata, dorównywało jego zorientowaniu, która para czarnych butów pasuje do której czarnej szaty i było jedną z tych niezliczonych hipermagicznych zdolności, jakie wymykały się wszelkim magotechnicznym wyjaśnieniom. Tak czy siak, dla Dumbledore'a nie ulegało żadnym wątpliwościom, że na końcu idealnie prostej linii wyznaczonej przez owo machnięcie ręką znajduje się dokarmiany właśnie przednią wołowinką smok.
- Rozumiem... A co konkretnie ci się nie podoba? - spytał łagodnie. Snape posłał mu spojrzenie Zniesmaczonego Snape'a.
- Po jaką mandragorę ściągnął pan tu tych smokerów? Akurat potrzeba nam bandy obcych pseudonaukowców, którzy wszędzie włażą i...
- Och, nie ma obawy, Severusie, tobie nie wlezą - zapewnił go z uśmiechem stary czarodziej. - Nawet smokerzy nie są aż tak nieustraszeni. Poza tym, pięć osób to jeszcze nie banda, a już na pewno nie obcych - Charlie i Kate McKay, którą może jeszcze pamiętasz, to nasi wychowankowie, no i droga Keira... Znam dobrze jej rodziców, wspaniali ludzie...
- I od razu musiał ją pan dla tych wspaniałych rodziców wtajemniczać w sprawy Zakonu?! - Snape posłał mu spojrzenie Snape'a, Który W Końcu Wydusił Z Siebie, Co Go Gryzie.
- Ależ mój drogi chłopcze, w nic jej nie wtajemniczałem! - zapewnił go radośnie dyrektor. - Była biedaczka tak zaspana, że nic by do niej nie dotarło. Przysięgła na różdżkę dyskrecję. Ale myślę, że ją interesuje tylko smok.
- Bardziej niż śmierciożerca paradujący sobie po hogwarckich błoniach? - nie wiedzieć czemu, Mistrz Eliksirów nie wyglądał na przekonanego. Dumbledore uśmiechnął się pobłażliwie.
- Widocznie, mój chłopcze, nie dla każdej damy jesteś stokroć bardziej interesujący niż inne stworzenia boże - zarobił kolejne spojrzenie Snape'a Zniesmaczonego i uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Spójrzmy prawdzie w oczy, ma on nad tobą niewątpliwą przewagę ilościową.
- O, naprawdę? - mruknął sceptycznie młodszy czarodziej. Na takie dictum Dyrektor aż zdjął okulary.
- Co masz na myśli, mój chłopcze?! Toż to gigant większy niż cały nasz zamek! Chyba, że... co innego miałeś na myśli?
Severus Snape spojrzał w błękitne, niewinne oczy staruszka. Były dwie możliwości - albo Dumbledore udawał niewiniątko, albo - udawał jeszcze większe niewiniątko. Albowiem Mistrz Eliksirów Hogwartu wiedział doskonale, że wbrew powszechnie panującemu przekonaniu dyrektor tejże placówki niewiniątkiem nie był.
- Jak tam pan sobie pragnie. Dobrze - ja nie miałem na myśli nic w ogóle, pan nie miał na myśli nic zdrożnego, a smok ma przewagę. Koniec kwestii.
- Och, mój drogi chłopcze, nie zamartwiaj się tak! - pospieszył go pocieszyć Dumbledore. - Ty też masz się czym pochwalić, w tych śmierciożerczych szatach prezentujesz się imponująco, zwłaszcza tak jak wczoraj, w białej masce - całej schlapanej... krwią? - w ostatnim słowie zabrzmiało pytanie, i to bynajmniej nie żartobliwe. Snape posłał mu spode łba spojrzenie Snape'a Patrzącego Spode Łba, po czym westchnął ciężko i podniósłszy dwoma palcami schowaną w szufladzie maskę, podsunął ją swemu rozmówcy pod nos. Dyrektor powęszył przez chwilę.
- Ach, tak, oczywiście... Przedni rocznik. Ale gdzieżby Lucjusz Malfoy serwował kiepskie wino... Mogę więc założyć, że spotkanie przeszło... bezboleśnie?
- Owszem. Nie było też żadnych ważnych obwieszczeń. Przynajmniej dopóki ja tam byłem.
- Ale... Nie przypuszczasz chyba, że cię podejrzewa?
- Przy pańskim tempie wtajemniczania, wkrótce pozostanie jedynym nieuświadomionym - mruknął ponuro Snape. Dyrektor uśmiechnął się do niego z czułością.
- Drogi chłopcze, nie byłbyś sobą, gdybyś tego nie powiedział... Coś mi jednak mówi, że nie będzie aż tak źle. A panną Meridian i Charliem się nie przejmuj. On jest właściwie skazany na Zakon, no wiesz, jak by to Mugole rzekli, geriatrycznie...
- Genetycznie - poprawił Snape, zastanawiając się, czy dyrektor nie mógłby dla odmiany nie trenować swojego wizerunku Niewiniątka Popełniającego Nieświadome Lapsusy właśnie na nim.
- Ach, tak, genetycznie. A droga Keira, nią się już zupełnie nie przejmuj. Najprawdopodobniej w ogóle cię nawet rano nie rozpozna.
Tego dnia Wielka Sala w porze śniadania zupełnie przypominała Wielką Salę w porze śniadania z dnia poprzedniego. Tyle, że przy stole nauczycielskim przybyło biesiadników - wśród personelu siedziała, rzecz oczywista, piątka smokerów, pogrążonych w ożywionej dyskusji ponad nietkniętymi potrawami. Oraz, rzecz jeszcze bardziej oczywista, Wielkie Wyzwanie dla neville'owego filozoficznego spokoju.
- No patrzcie, powrót nietoperza! - zauważył z wielkim żalem Ron. Neville posłał mu spojrzenie pewne wyrzutu. Czy doprawdy musiał to powiedzieć? W innym przypadku on sam i jego filozoficzny spokój mogliby jeszcze przez kilka godzin wierzyć, że mieli wyjątkowo nieprzyjemną zbiorową halucynację.
- Więc jednak smok go nie pożarł - skonstatował z pewnym żalem Dean.
- Oczywiście, że nie! - obruszył się Seamus. - Przecież już rano wyszło na jaw, kto jest królewną w tej bajce.
Obydwaj wybuchli śmiechem i nawet Neville się uśmiechnął. Harry zaś posłał im mordercze spojrzenie.
- Odczepcie się wreszcie ode mnie! Nie moja wina, że Zgredek ma niezaspokojone instynkty macierzyńskie i akurat na mnie je realizuje.
- Cudnie, więc ty jesteś królewną, a Zgredek złą macochą, smok jest smokiem, a kto będzie dzielnym królewiczem?
Harry zignorował kolejny wybuch śmiechu i odwrócił się do Rona, który wobec instynktów macierzyńskich Zgredka zapomniał nawet o trzeciej porcji sałatki i wpatrywał się w kolegów ze zdumieniem.
- Och, nie zwracaj na nich uwagi... Zgredek wpadł o świcie do naszego dormitorium i założył jakieś zasieki na okno, żeby mnie smok nie zjadł.
- A to ci dopiero! Myślisz, że on coś wie? O smoku, znaczy?
- A niby skąd miałby coś wiedzieć? - odburknął Harry. - Jest przewrażliwiony na moim punkcie, ot co. Podsłuchał też coś pewnie i dostał bzika. Znaczy, bardziej, niż zwykle.
- No fakt, gdyby czarny kot przebiegł ci przez drogę, to pewnie by cię zamknął w pokoju na dobre i zabronił się ruszać - zgodziła się Hermiona.
- Czarny kot? A co to ma do rzeczy?
- Nieważne, to takie mugolskie powiedzenie... oni uważają, że czarny kot przynosi pecha. Ale Zgredkowi by wystarczyło, gdyby kura mu przeszła przez drogę.
- Nawet nie mów takich rzeczy, to już by uznał, że jestem bez szans i trzeba mnie ewakuować na Syberię! - westchnął Harry z udawanym przerażeniem. Kąt stołu Gryfonów znowu rozbrzmiał głośnym śmiechem.
- A cóż wam tak wesoło, hę? - zdziwiła się Ginny. - O czym rozmawiacie?
- O kurach - wyznał jej konspiracyjnym szeptem Dean.
- A co jest śmiesznego w kurach? - zdziwiła się jeszcze bardziej.
- Niby nic, dopóki nie przejdą przez drogę...
Pokręciła głową, kiedy wybuchli śmiechem, i zwróciła się do brata:
- Podejdziemy potem do Charliego? Może nam przedstawi tych swoich kumpli?
- I kumpelki - zaznaczyła Hermiona.
- No, oczywiście - potaknęła Ginny z wyraźną satysfakcją. - Wreszcie kochany braciszek przestanie mi wytykać, że to męski zawód i żebym wreszcie przestała go wypytywać i zajęła się czymś innym.
- Na przykład kurami - zasugerował Dean i tym razem panna Weasley z miną pełną wyższości zignorowała wybuch śmiechu.
- Kurza faza jakaś... Idźcie się leczyć, chłopaki. To co, pójdziemy do niego? Harry, Hermiona, idziecie z nami?
- Jasne...
- O, ja też mogę? - ucieszył się Dean.
- Ty - spojrzała z góry - byłeś niegrzeczny i nigdzie nie pójdziesz. Idź sobie do swoich kur.

Przy stole nauczycielskim smokerzy dyskutowali - akuratnie o wyrostkach kolczystych i domniemanym pokrewieństwie Dymosmoczka, jak go w którymś momencie ochrzcili, ze smokami walijskimi - zaś większość personelu starała się nie podsłuchiwać zbyt nachalnie. Spośród nich wyłamywał się sam dyrektor, zajęty robieniem wysepek z sałatki na kromkach chleba i opowiadaniem profesor Trelawney dowcipów o trollach. Jednakże wszystkie posiadane przez panią profesor narządy wzroku, słuchu i mniej lub bardziej realnych wizji skierowane były na Ivana, perorującego o przedogoniu śródogonia ogona. Za to Mistrz Eliksirów takoż łamał niepisaną konwencję. Od rana zaszczycił gości zaledwie jednym nieodgadnionym spojrzeniem oraz jednym nieodgadnionym mruknięciem - całą swą uwagę poświęcił ascetycznemu śniadaniu, unikaniu konsumpcji archipelagu kanapek, rozdawanego przez dyrektora, oraz obserwacji stołów uczniowskich, ze szczególnym uwzględnieniem Gryffindoru. Siedzący w końcu stoła Neville wnet poczuł jego wymowne spojrzenie wprost na swoim filozoficznym spokoju. A konkretnie na owym wentylku, który każdy filozoficzny spokój posiada w strategicznym punkcie, z wypisanym wielkimi literami ostrzeżeniem - NIE ODKRĘCAĆ. Młody Gryfon szczerze wątpił, czy z takiej odległości profesor jest w stanie odczytać, co też napis głosi. Jeszcze szczerzej wątpił, czy jego filozoficzny spokój dotrwa choćby do początku lekcji eliksirów. Ale cóż - na pewne rzeczy po prostu nie ma ludzkiej siły, a przynajmniej nie miał tej siły Neville. Spojrzenie Severusa Snape'a na pewno było jedną z nich. Gorzej, że inną z tych rzeczy było spojrzenie jego babci. O ile bowiem na wzrok profesora nieco pomagało wspomnienie jego postaci obleczonej w twarzową suknię pani Longbottom, to wyobrażenie sobie pani Longbottom obleczonej w szaty Snape'a nie zmieniało absolutnie nic. Ewentualnie potęgowało efekt. Z tych ponurych rozmyślań wybił chłopca dopiero głos Dumbledore'a.
- Cóż, moi mili - zaczął, gdy już klaskaniem uciszył salę - zapewne wszyscy już wiecie, że przebywają u nas goście z Instytutu Magozoologicznego, którzy zbadają naszego zielonego sąsiada i podejmą odpowiednie kroki, aby się nim zająć. Jedynymi osobami upoważnionymi do udzielania im w tym pomocy są nauczyciele. Obawiam się, że ustalone wczoraj zakazy wciąż pozostają w mocy. W czasie, kiedy dawnymi, przedwczorajszymi dniami spacerowaliście po błoniach, możecie na przykład pospacerować sobie po korytarzach na szóstym piętrze, gdzie pan Filch znalazł fascynujące zajęcie dla wszystkich jedenaściorga, przyłapanych wczoraj o cal poza progiem zamku... - niby przypadkiem zatrzymał spojrzenie na Ronie Weasleyu, który z miejsca przestał żałować, że owego cala jednak nie przestąpił. - Wszystkie zajęcia odbywają się zgodnie z harmonogramem, aczkolwiek miło mi was powiadomić, że panowie Marais i Latacz zgodzili się łaskawie poprowadzić kilka lekcji z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami.
W całej sali wybuchły entuzjastyczne oklaski, a obaj wymienieni panowie powstali i ukłonili się z lekkim zawstydzeniem.
- To by chyba było na tyle... Miłego dnia, moi drodzy. Oczywiście poinformujemy was, gdyby zdarzyło się coś szczególnego.
Młodzież zaczęła się rozchodzić, a grupka w składzie Potter - Granger - Weasley - Weasley podjęła skomplikowany plan łapania smokerów, zanim takoż się rozejdą, przy jednoczesnym unikaniu profesora Snape'a. Okazało się to niełatwe, bo rzeczony Mistrz Eliksirów mijał właśnie magozoologów, powiewając za sobą szatami. Wnet jednak Dumbledore, ku wielkiej uldze grupki przyczajonej za stołem, wziął podwładnego pod ramię i wyszedł razem z nim, coś mu zawile tłumacząc.
- Charlie! - zawołali jednym głosem Ron i Ginny, kiedy zoolodzy już się zaczęli kierować do drzwi. Brat odwrócił się do nich i wyszczerzył zęby.
- O, cześć! Hej, poczekajcie moment, olśnicie młodzież Hogwarcką. To znaczy mojego brata, siostrę oraz Hermionę Granger i Harry'ego Pottera.
Spojrzenia smokerów podświadomie skierowały się ku osobie, która nie wyglądała ani na kogoś o nazwisku Weasley, ani na kogoś o imieniu Hermiona. Osoba wydała ciężkie, artystyczne westchnienie, które jednakowoż szybko uwięzło jej w gardle. Kiedy bowiem do akcji wkroczyła smokerska świadomość, te same spojrzenia pobiegły tęsknie do hipotetycznego krewniaka waliskich zielonych, dymiącego gdzieści za oknami.
- Miło was poznać... Kate McKay, Ravenclaw - uśmiechnęła się nieuważnie pierwsza kobieta, macając po kieszeniach za notesem. - Czyś ty Ivy policzył wczoraj łuski na odcinku międzyobojczykowym?
- Ivy, to jest league, nie ja. Jak mu miałem policzyć?! Skakał jak wieloryb na agrafce! Poproś Keirę, niech mu policzy, może ją dopuści bliżej albo co.
- Można wziąć miotłę i przelecieć nad smokiem... I policzyć z powietrza - odezwał się grzecznie Harry. Wtedy dopiero rozpromienione spojrzenia naukowców ubrały go w należny mu nimb chwały, ale znów przyszło mu tego żałować. Jedna bowiem niewinna uwaga spowodowała u smokerów gwałtowne przyspieszenie w kierunku wyjścia, ku wielkiemu rozczarowaniu młodych Gryfonów.
- Ach, oui, barrrdzo dobrrrry pomysł, ę? Wymieżimy mu nawet te tamte, ę, przestżienie międzyżiebrrrrowe. Dżiękujemy, oui. Ą, ja jestem Jean Luc Marais.
- Francuz - odgadła Hermiona.
- Non, Belg.
- Aha... - mruknęła niezbyt zadowolona.
- Keira Meridian... Pogadamy później, bardzo chętnie, ale wiecie, bez pracy nie ma kremowego.
- No, Harry, to był ekstra pomysł, ale po Turnieju to się nie dziwię, masz już praktykę, co? Ron, Ginny, nie teraz może, mamy trochę roboty, jeszcze będzie okazja pogadać. A, Hermiona, eee, trzymaj się. Ivy, wezmę twój termometr. Albo nie. Wiecie, mają tu nimbusy...
- NIMBUSI? Bożi, jak dawno nie siedziałem na kiju...
- Nie nazywajcie mnie Ivy... - jęknął ostatni smoker. Głos jednak trafił w pustkę - jego koledzy po fachu wybiegli, zostawiając go z młodzieżą w opustoszałej sali.
- A jak ma pan na imię? - zagadnęła miło Ginny.
- Ivan. Jestem Ivan Latacz.
- Rosjanin - odgadła Hermiona. Ivan westchnął.
- Nie, Polak.
- Aha - mruknęła jeszcze bardziej niezadowolona. - Ale to rosyjskie imię!
Ivan westchnął.
- Dostałem imię po babci - wyjaśnił mile. Hermiona poczuła się lekko skonsternowana, co odbiło się na jej twarzy podejrzliwym zmrużeniem oczu, a wśród jej przyjaciół wymianą przerażonych spojrzeń.
- Pana babcia miała na imię Ivan?
Ivan westchnął.
- Nie, moja babcia miała na imię Iwona. Jednakowoż okazało się ono nieodpowiednie dla, jak by nie było, męskiego potomka.
- Ale męskim odpowiednikiem Iwony jest Iwo.
Ivan westchnął.
- Wiem - odparł tonem sugerującym, że jest to wiedza, której chętnie by się wyzbył i stojącej naprzeciw panience też z całego serca radzi. - Ale mamie się nie podobało.
- Dlaczego? Piękne imię z tradycji germańskiej... O ile pamiętam, znaczy „łuk cisowy”?
Ivan westchnął i nie zaprzeczył. Hermiona poczuła się jakby lepiej.
- A Ivan, to taki nasz John. Polski Jan. Imię hebrajskie.
Ivan westchnął.
- Owszem.
- W takim razie pana rodzice... - zaczęła Hermiona. Chłopcy już dawno cofnęli się pod ścianę i przeczekiwali, Ginny jednakże nie zwykła się ze starszą koleżanką patyczkować.
-W takim razie pana rodzice byli starsi i mądrzejsi i koniec kwestii. Panie Ivanie, pan nie idzie zaglądać smokowi gdzie wzrok nie sięga?
Ivan westchnął, jednakowoż spoglądał na rudowłosą panienkę ze szczerą wdzięcznością.
- Nie, jeszcze nie... obiecałem panu... Hagridowi, że zjawię się na jego przedpołudniowych zajęciach...
- To z nami! - ucieszyła się Hermiona, mimo ponownego popadnięcia w niezadowolenie.
Ivan westchnął.

Życie jest piękne. Życie jest taaaakie piękne! No jasne, wiadomo, Sami-Wiemy-Kto nie poprawia estetyki, pensje magozoologów ledwo starczają na eliksiry przeciwkacowe, a ci lizusi z MIM D-17 znowu zagarnęli subwencję z japońskiego Instytutu. Ale życie i tak jest piękne. Jest jak niebo w pogodny dzień - otwarte, jasne, błękitne, słoneczne i całe twoje. Przyjazne i przytulne. Ciepłe i radosne. Życie jest pie-e-eękne...
Keira już dawno przestała ciężko wzdychać. Po co sobie płuca przeciążać. Siedziała nad jeziorkiem, zapadając coraz głębiej i głębiej w drzemkę, razem z najedzonym, zadowolonym smokiem. Pozostała zaś trójca objawień magozoologii dorwała się do trzech szkolnych nimbusów i poszłaaa - do nieba. Sama snaperka stanowczo odmówiła udziału w podniebnym balecie, obserwowała tylko kolegów z rosnącą rezygnacją. Z dołu widać było tylko trzy figurki na miotłach, wywijających szalone łamańce pod chmurami, ale nie trzeba było być jakimś zakichanym legimentą, żeby odczytać ich emocje, mniej więcej o treści : AAA! JA LATAM! CZY TO NIE CUDOWNE?! Ech. Ktoś tu miał mierzyć smokowi to i owo, i to na pewno nie miała być ona. Ale można się było tego spodziewać, już kiedy Charlie przygarnął do serca jakiś wyłysiały kij i zaczął wspominać swoją karierę kapitana quidditcha, Jean-Luc broniąc honoru francuskich graczy wyzwał go na wyścig dookoła smoczej głowy, a Kate za ich plecami wyszperała najlepszą miotłę i fruuu - już jej nie było.
- Nie martw się, smoczku. Ja i tak uważam, że jesteś bardziej interesujący niż dosiadanie jakichś nieheblowanych gałęzi. Wiesz, oni muszą mieć jakieś kompleksy. Z dzieciństwa. Niezaspokojone popędy, ot co. Wszystko to owocuje różnymi dewiacjami. Na szczęście moje popędy są w pełni zaspokojone... - mruczała sennym głosem do zielonego gada, który zdawał się z zainteresowaniem słuchać jej wywodów. - No popatrz tylko na nich. Zamiast zaglądać ci w pachwiny, uganiają się za strzępkami chmur. Żeby chociaż jeszcze za sobą nawzajem! Niewłaściwe ulokowanie popędów, ot co. Moje popędy są na szczęście ulokowane we właściwym miejscu... chrrr...
Zbudziło ją delikatne mizianie po twarzy. Nie chciała się budzić - miała piękny sen: Hogwarcki Smok Dymny dał się pogłaskać i ubrać w skarpetki. Żółto - czerwone mu się nie podobały, ale te niebieskie przyjął z entuzjazmem. Cztery skarpetki na cztery smocze łapki... Chwila, chwila. Smoków nie należy ubierać w skarpetki. Nawet, gdyby błagały. Smoków nie można udomawiać. Ze smokami należy koegzystować. Nie dawać żadnych skarpetek. Nie brać parującej bawolej wątroby. Przy dokarmianiu - absolutna dyskrecja. My udajemy, że tylko przechodziliśmy, one udają, że to zwykła połać mięsa odłożona z wczoraj. Nie...
Mizianie.
Otworzyła oczy.
- Witaj, Śpiąca Królewno! - uśmiechnął się dobrodusznie Dumbledore. - Co robisz tu, całkiem sama?
- Nie jestem sama... - zaprzeczyła sennie. - Charlie, J-L i Kate sobie fruwają. O, tam - machnęła ręką.
- No, tak, widzę - przyznał starzec. - Ale co robisz tutaj, całkiem sama ?
- Nie jestem... - głos jej uwiązł w gardle.
Smok zniknął.

- JAK TO ZNIKNĄŁ?! - Charles Weasley z wrażenia upuścił miotłę i rymnął jak długi do stóp Keiry. Smokerka westchnęła ciężko. Trójka jej kolegów po fachu wylądowała przed chwilą z niewysłowioną błogością rozlaną na twarzach, nie zauważając absolutnie żadnych niepokojących zmian w otoczeniu. Keira czuła się jak barbarzyńca pozbawiony sumienia i wszelkiego człowieczeństwa, psując tą niewinną radość życia, jednak im bardziej by z tym zwlekała, tym bardziej nie byłoby smoka. Niestety - zoolodzy nie najlepiej przyjęli nowinę. Charlie jak był gruchnął na ziemię, tak zastygł w szoku, a pozostali wpatrywali się intensywnie w opustoszałe błonia, najwyraźniej przekonani, że ktoś tu ma zwidy i podstępnie ich nimi zaraził.
- Cóż, mogłabym ci podać przynajmniej dziesięć różnych metod znikania, ale jego o żadną z nich nie podejrzewam - odparła spokojnie Keira. - Faktem jest, że go nie ma i właśnie się was pytam, co się z nim stało.
- Ę?! Nas się pytasz?! - pisnął Jean Luc. - Ty tu z nim byłaś!
- Ja - wyrzekła podniośle snaperka - spałam.
Sądząc po zmarkotniałych nagle minach, to wyjaśniało wszystko...
-Wy zaś - kontynuowała z niewinnym wejrzeniem szarych oczu - o ile wiem, byliście w trakcie skomplikowanych czynności pomiarowych na osobie wyżej wymienionego smoka.
Brzmienie wyżej wymienionego zdania przywołało widać przed oczy smokerskich dusz wizję Magicznej Izby Kontroli Towarzystwa Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Wizję nader pesymistyczną dla każdego, kto ma na sumieniu zbrodnię przedłożenia grzesznych powietrznych przyjemności nad mierzenie smokowi nasady ogona. Głos Keiry nabrał nut zgoła apokaliptycznych.
- Pozostaje więc pytanie - co z nim zrobiliście, kradzieje?!
- NIC! - zgodny a oburzony okrzyk poniósł się po błoniach. Keira pokiwała ponuro głową.
- Zawsze tak mówią, a ja potem tygodniami zmywam ze smoków żółtą farbę - burknęła do Dumbledore'a, przycupniętego dyskretnie z boku. - Lepiej od razu się przyznajcie.
- Ę ?! Zwarrriowałaś?!
- Chyba nie myślisz, że go gdzieś deportowaliśmy? Wyprowadziliśmy? Zminiaturyzowaliśmy?
- Jak was znam, mogliście go nawet potraktować Eliksirem Kameleonicznym i przeszmuglować do Rumunii.
- Ę?!
- Więc wypieracie się, wy dusze obłąkane?!
- Keira, czyś ty zwariowała, przecież...
- SIADAĆ NA MIOTŁY I SZUKAĆ SMOKA! JUŻ!
Rozkaz, wygłoszony z całą siłą wyrobionych snaperskich płuc, wywiał trójkę magozoologów w przestworza, nim którekolwiek zdążyło choćby zamarzyć o przemyśleniu swego życia od nowa. Dyrektor Hogwartu, jak to miał w zwyczaju, obrzucił pannę Meridian pełnym podziwu spojrzeniem.
- I to mnie nazywają największym czarodziejem świata...
Keira odwróciła się do niego i oskarżycielsko pokiwała palcem.
- A, nazywają, nazywają! Mówi pan, że zna moich rodziców. A otóż i oni wiedzą o panu to i owo!
- Och, drogie moje dziewczę, więc jeszcze mi to pamiętają?! - rozczulił się niemal do łez stary czarodziej.
- Ano pamiętają, pamiętają - burknęła. - Teraz, jak się pozbyłam kandydatów do biegania w kółko i siania paniki, możemy porozmawiać bez tego „drogowania”. Oczywiście, tak naprawdę wie pan wszystko, w gruncie rzeczy ma wszystko pod kontrolą i żadną miarą nie zamierza nam uchylić rąbka tajemnicy?
- Droga Keiro... - uśmiechnął się dyrektor, któremu łatwiej byłoby chyba wyrzec się oddychania niż „drogowania”. - Najlepszą zabawę ma się z własnoręcznego uchylania rąbków.
- Podobno wie pan coś i o tym - przyznała smętnie. - Ale jaki mi z pana pożytek?!
- Cóż, moja droga... Co byś powiedziała na dropsa cytrynowego?
Keira Meridian oprócz wpadania w panikę, gubienia płaszcza z kapturem, dziurawienia ulubionych skarpetek, kalafiora, komarów i takiej jednej chudej, wysuszonej na wiór jędzy z Durmstrangowego sekretariatu, najbardziej w świecie nie znosiła występowania z pozycji jedynej przytomnej w stadzie spanikowanych baranów. Nie tylko z racji posądzenia o przynależność do baranów. Smokerzy to gatunek żywiołowy, emocje wymagały ujścia, choćby i tak bezsensownego jak latanie i rozglądanie się za wielgachną zgubą, której przed momentem nie było nigdzie widać i nic nie wskazywało na postęp. Niechęć snaperki wynikała właśnie z niemożności zrobienia z siebie baraniny razem ze smokerską bracią, kiedy serce czuło ku temu potrzebę, oraz z racji niechybnej konieczności pozytywnego wybijania się na tle spanikowanej reszty. Zwłaszcza w momencie, kiedy wszystkie jej imponujące instynkty macierzyńskie błagały głośno w głębi keirowego jestestwa, by rzucić wszystko i natychmiast szukać zielonego, zaprzepaszczonego maleństwa, zanim go spotka jakowaś... przygoda. Czegoś zdolnego wyrządzić zaginionej zagadce natury krzywdę, żwawa snaperka nie była sobie w stanie wyobrazić. Lekkim niepokojem napełniał ją fakt, iż jeszcze wczoraj nie wyobrażała sobie istnienia samej tej zagadki natury. Cholera. Cholera, cholera, cholera. Na smocze smoczki, jak mogło dojść do czegoś takiego?! Czymkolwiek by to nie było?! Z wykwalifikowaną snaperką pod samym smoczym nosem?! Z największym czarodziejem świata o rzut tiarą?!
- Co tam mruczysz pod nosem, moja droga? I czy naprawdę nie chciałabyś dropsa? - zagadnął Dumbledore, nie tracąc dobrego humoru. Mruczenie podnośne Keiry przy odrobinie złej woli można by zinterpretować jak „już ty wiesz, gdzie sobie możesz wsadzić swoje dropsy, ty bezużyteczna parodio zmurszałego Gandalfa”, ale gdzieżby Dumbledore posiadał choćby odrobinę złej woli, a jego towarzyszka - odrobinę elementarnej wiedzy o Gandalfie.
- Zaklęcia smokodetektorowe - odrzekła grzecznie. Skoro z jakiegoś powodu Albus Percival Wulfric I Czym Go Tam Jeszcze Rodzice Pokarali Dumbledore postanowił - pomijając cukierki - nie brać w wydarzeniach czynnego udziału, ona na pewno nie zamierzała go nagabywać. Niech się - z całym szacunkiem - wypcha dropsami i postawi w Wielkiej Sali. Nie mogło być tak źle, skoro szedł sobie obok niemalże podskakując radośnie i rozdając cukierki jak Voldemort cruciatusy. Swoją drogą, Sami - Wiecie - Kto raczej nie gustuje w samookaleczeniach, a czy Dumbledore naprawdę zjada te wszystkie dropsy, których nikt nie chce brać? Czy ma prawdziwe zęby, czy magicznie zregenerowane? A może te, no, bromby dentystyczne? Dosyć, kogo obchodzą zęby Dumbledore'a!? Jego nastawienie jest ważne! Czemu na jego stronniczej być może ocenie sytuacji musiał cierpieć niewinny, osamotniony, zagubiony smok?! Stop! Stronniczemu ocenianiu Dymosmoka jako niewinnego mówimy „nie”. Pozostałe określenia mogą zostać. Poza tym, na pewno był pacyfistyczny. W przeciwieństwie, jeśli wierzyć rodzicom, a to każdemu wypada, do samego Dumbledore'a.
- Nie wyglądał pan na zmartwionego znalezieniem smoka na progu...
- A czym tu się martwić? Niby smok na progu to tylko kłopot, ale od tego mam specjalistów, żeby się nim zajęli.
- Ha, ha, ha. Zgubieniem też się pan nie przejął.
- Wobec wcześniejszego wniosku chyba powinienem się cieszyć?
- Pan znowu swoje... Nic mi pan nie podpowie?
- Do takich niepedagogicznych praktyk kusisz dyrektora szkoły?!
Pomilczała chwilę. Wiedziała od rodziców, że Dumbledore Wielki taki właśnie był - Wielki. Czyli - ponad to wszystko. I, w trąbkę niuchacza, poniżej wojny pożytek był z niego żaden.
- Bardzo ci dobrze w tych barbarzyńskich krajach, drogie dziecko? - zagadnął ją życzliwie.
- Wybornie. Jak niuchaczowi u Gringotta. A czemu pan pyta?
- Miałbym tu z ciebie większy pożytek niż tamte wasze rogogony... - niebieskie oczy starca spojrzały nadspodziewanie poważnie. Gdyby nie zbieżność sformułowań, nawet by się przejęła. Precz z jej myśli!
- Tamte nasze rogogony zupełnie sobie beze mnie nie radzą - odrzekła słodziutko. - A pan sobie doskonale ze wszystkim radzi. Wczoraj Śmierciożerca spacerował po błoniach i w ogóle nie wyglądał pan na zaniepokojonego.
- Ty za to, moja droga - rzekł czule, - wyglądałaś naprawdę pięknie, nawet taka wyrwana ze snu i poprowadzona w nieznane...
- Pan za to zapomniał, co jeszcze mogli mi opowiedzieć rodzice... A im dziadkowie... I pradziadkowie...
- Wprawdzie Severus powiedział, że przypominasz mu wymiętego dementora, ale nie musisz się tym przejmować - dodał natychmiast Dumbledore. Właściwie Keira nigdy dementora w naturze nie spotkała i raczej ceniła sobie ten stan rzeczy, ale opisy bardziej doświadczonych czarodziejów nie różniły się zbytnio: „wysokie, w czarnym, obstrzępionym płaszczu, z kapturem na oślizłej fizjonomii, kac moralny gwarantowany od samego patrzenia”.
- Severus to ten pański Śmierciojad? A on? Zaglądał ostatnio do lustra, hę ? - mruknęła, bardziej jednak rozbawiona niż poirytowana.
- To skromny człowiek, droga Keiro - zapewnił Dyrektor. - Poza tym, po tylu latach odrzucania zaproszeń na kąpiele słoneczne i kanapki z czosnkiem... Wielka jest siła sugestii...
Poza życzliwym częstowaniem dropsami, czułym komplementowaniem, przewrotnymi żartami i rzadkimi, dziwnie poważnymi zachętami do pozostania w Anglii na dłużej, ani nie kiwnął różdżką, żeby jej pomóc - jak stali i rozmawiali, tak ruszyli do pokoju snaperki po „sprzęt, profesorze. Sprzęt. Ręcznie, to można zabezpieczyć granit. Eee.. Odbezpieczyć granat”. Żadnej chęci pomocy Dumbledore, bądź co bądź mężczyzna, nie wykazał. Tak po prawdzie, te nieliczne smokerskie przyrządy, właściwie elementy składowe jednego sprytnego szpeja, znakomicie zmieściły się w kieszeniach. Ale żeby taka była polityka największego czarodzieja świata? Coś w tym tkwiło. Coś dużego. Coś prawdopodobnie większego niż ów smok. Coś, co o wiele ją przerastało. Zdrowiej zatem byłoby się zająć swoją działką, a Dyrektorowi pozostawić jego prywatne matactwa. Smok nie znicz, znajdzie się. Machnie się ze smokerami do instytutu, a w Hogsmeade za czasów mamy można było kupić przecudne skarpetki... Będzie dobrze. Machinacje Dumbledore'a jej nie dotyczą. Jej dotyczy tylko smok. Ot co.
W rezultacie tych konstruktywnych rozmyślań wyszła z pokoju w nastroju nieco bardziej niż bojowym. Stary czarodziej czekał na nią grzecznie i pokornie - jego jedyne machinacje polegały na flegmatycznym odlepianiu dropsa z rulonika. Ha, ha, ha. Akurat. Keira Meridian nie da się w nic wciągnąć. Ma swoje spokojne życie, nie wszyscy chcą być bohaterami. Jak będzie trzeba - to co innego. Na razie musi zabrać tego pacyfistycznie nastawionego do życia smoka z zasięgu wszelkich matactw. Niech Wielcy tego świata sami się bawią w wojnę.
- I... Jak to działa? - jeden z większych Wielkich, otoczony szkolnym personelem, zafascynowany obserwował pracę smokerów. Charlie i Kate, a z nimi wzięty siłą w emocjonalną pułapkę Jean - Luc odpracowali już byli daninę sentymentu dla Hogwartu, wyrażoną, jak łagodnie orzekł Dumbledore, nieco zaledwie infantylnym lataniem w kółko i lamentowaniem. Cała czwórka zabrała się rzeczowo do pracy - złożyli przyniesione przez Keirę gadżety w ewidentnie smokerski przyrząd.
- J-L bierze tę wajchę i aktywuje; wtedy aparacik zaczyna wysyłać przyssawki z esencji magicznej, nakierowanej na smocze parametry. Przyssawki przysysają się do najbliższego obiektu spełniającego parametry, o, tutaj - wyjaśniał Charlie, wskazując kolejne elementy, podczas gdy stroskany Jean - Luc manewrował na przemian nimi i swoją różdżką. Nauczyciele skwapliwie pochylili się nad przyrządem, nieomal zderzając się nosami. Dla oczu mugolskiego eksperta wyglądałoby to jak przeinaczona trochę miniaturka pomnika Smoka Wawelskiego, w wyjątkowo bolesny sposób skrzyżowana z tosterem, ewentualnie przestarzałym odbiornikiem radiowym. Czarodziej mógł za to widzieć nieco zaledwie udziwnioną figurkę smoka z wajchą w grzbiecie, emanującego wyczuwalną esencją magiczną, którego drgający ogon szkicował na podręcznym pergaminie mapę okolicy. Po mapie z kolei krążyły raźnie ruchome, pękate ideogramiki, wedle wyjaśnień smokerów wyobrażające owe magiczne przyssawki. Nie wyglądało jednak na to, żeby udało im się dossać do jakiegoś smoka, mimo stopniowego powiększania obszaru poszukiwań.
- Mamy rozumieć, że nie ma go nigdzie w pobliżu?! - wybuchnął profesor Flitwick, tak urażony, jakby Dymosmoczka skradziono jemu osobiście.
- Och, niekoniecznie... To bardzo... Eee... konserwatywna aparatura; ciężko zmodyfikować parametry. A tej waszej bestyi daleko do normy, pewnie w ogóle nie widzi w niej smoka - wyjaśnił zmartwiony Charlie.
- Szukanie znicza w meczu Quidditcha... - westchnęła sentencjonalnie pani Pomfrey.
- Miejmy nadzieję, że smok będzie zjawiskiem mniej efemerycznym niż znicz - skarciła ją po krukońsku Kate.
- Skoro taka jesteś mądra, Catherine McKay, to powiedz, co, w trąbkę niuchacza, teraz zrobimy?
Kate na początek zrobiła mądrą minę.
- Jedno jest pewne: nie może być daleko, bo za szybko się zorientowaliśmy. Drugie jest pewne: nie może być blisko, bo byłoby go widać. Trzecie jest jeszcze bardziej pewne: musimy go znaleźć.
- Bo go Francuzi ukradną! -
- Bo zgłodnieje.
- Bo to wstyd i hańba!
- Bo uczniowie zaczną zadawać pytania. A inni, co gorsza, nie poprzestaną na tym.
- Bo wciąż nic o nim nie wiemy, ę? Barrrrrdzo dziwna sprrrrawa. Cherchez le dragon!
Ową znaną od wieków maksymą pan Marais porwał lud do boju jak Herkules, Poirot co prawda, ale zawsze. Rozeszli się więc w różne strony, na ile nauczycielom pozwalały okienka w planie zajęć, a smokerom cierpliwość do nauczycieli, wcielać w życie rozmaite metody wykrywania smoków na terenie zabezpieczonym. W końcu przed bramą zamku została tylko Keira i pochłonięty opornym rulonikiem dropsów Dumbledore, rzucający kobiecie spojrzenia pełne zrozumienia.
- Tak, wiem - uprzedziła nieco burkliwie jego życzliwe zagajenie.
- Co wiesz? - zdziwił się szczerze.
- Wiem, że pan wie.
- Ależ ja właśnie nic nie wiem. Nie wiem nawet, co zamierzasz zrobić, żeby znaleźć tego smoka...
- Na początek wezmę Ivana z jego termometrem i tego pańskiego Śmierciożercę...
- Droga Keiro, przysięgłaś na różdżkę, że zachowasz dyskrecję w kwestii jego... hmm... hipotetycznej orientacji politycznej.
- Dobrze, dobrze. Więc tego pańskiego... Co to on jest?
- Co to on nie jest... Ale według karty zatrudnienia, Mistrz Eliksirów.
Dotarli do lochów i wśliznęli się na ślizgońsko - gryfońskie zajęcia pod sam koniec lekcji. Profesor krążył po klasie, zaglądając do dymiących - przeważnie - solidną zielenią kociołków. Te, które emitowały kłęby oranżu, najwyraźniej zostawił sobie na deser. Podszedł właśnie do któregoś ze stolików - dwóch chłopców, piegowaty rudzielec i jego rozczochrany, czarnowłosy, naburmuszony rówieśnik nieźle sobie radzili z ingrediencjami. Nauczyciel pochylił się nad jednym z kociołków. Zielone wyziewy owiały jego twarz, nabierając dzięki temu diabolicznej aury.
- Panie Potter, jedno pytanie, zanim przejdzie pan do ostatecznej części procesu... - zagadnął złowieszczo uprzejmym tonem.
- Ależ zgadzam się z panem w zupełności! - wybuchnął Harry. Tym razem on i jego kociołek nie zamierzali pozwolić Snape'owi wtykać w nich jego długiego nochala i czerpać perwersyjną przyjemność z poniżania ich na forum publicznym. - Nie umiem czytać, nie zrozumiałem przepisu, nie nadążam za tokiem pańskiego rozumowania, do tej klasy przeszedłem tylko dzięki protekcji Dumbledore'a, a Hogwart w ogóle przyjął mnie z łaski. Użyłem nieprawidłowych składników, pokroiłem byle jak, cud, że jeszcze nie wysadziłem kociołka. A, i mam różne niecne plany zrobienia panu kuku. Ignoruję nagminnie szkolny regulamin i zasłużyłem sobie na wszystko, co mnie spotyka. A mój eliksir jest do niczego i troll degenerat uwarzyłby lepszy. O, najlepiej będzie od razu go wylać - dramatycznym gestem chwycił kociołek, podbiegł do umywalki i wylał całą zawartość. Wrócił potem do ławki pałając nieugiętą dumą i stanął wyprostowany przed nauczycielem.
Cisza.
- Przez grzeczność nie zaprzeczę - rzekł ze złowieszczym spokojem Snape. - Gryffindor traci dziesięć punktów za brak eliksiru pana Pottera... Nadrobi to pan dziś wieczorem. Jeśli się nie uda, ponownie jutro wieczorem. Jeśli się uda, jutro wieczorem upewnimy się, że nie udało się przez przypadek... Gryffindor traci dwadzieścia punktów za, cytuję, nagminne ignorowanie regulaminu. Gryffindor traci trzydzieści punktów za, cytuję, niecne plany w stosunku do nauczyciela. Gryffindor traci czterdzieści punktów za oskarżanie Dyrektora o protegowanie swoich ulubieńców. A teraz, panie Potter, chciałbym zadać moje pytanie, jeśli dopuści mnie pan wreszcie do głosu?
- Ależ dopuszczę!!! - dopuścił Harry.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, która jest godzina? Widzę, że ma pan zegarek, a ja swój rozpuściłem przed godziną w żółci skolopendry... A za nic w świecie nie chciałbym wam przedłużać lekcji.
W tym momencie Keira oddała się pełnej podziwu kontemplacji niezmierzonej złośliwości ludzkiej, Dumbledore zaś uruchomił bynajmniej nie stępiony latami zapuszczania brody refleks i uratował swego Mistrza Eliksirów przed podwójnym kontratakiem Pottera i jego kociołka.
- Aaa, mój chłopcze, jesteś mi koniecznie potrzebny, tak, właśnie teraz. Droga młodzieży, poczekajcie chwilę, nie eksplodując niczego - wywlókł skrzywionego Snape'a i kontemplującą Keirę na zewnątrz.
- Severusie, pomożesz drogiej Keirze łapać smoka.
Snape posłał jej spojrzenie Snape'a Posądzonego O Ojcostwo Dziecka Poppy Pomfrey.
- Na pańskie szczęście mamy go znaleźć, a nie adoptować - burknęła smokerka, niezbyt się przejmując spojrzeniami. - Zabierzemy jednego mojego kolegę po fachu i pójdziemy po smoka. Tymczasem Dyrektor się zajmie... eee... Drogą młodzieżą. A jak już znajdziemy smoka, ja wrócę z nim do swoich barbarzyńców, a pan do swoich. Pasuje?
Snape nie sprawiał wrażenia, jakby kiedykolwiek cokolwiek mu pasowało, poza może płaszczem do koloru oczu, jednak mimo oznak sceptycyzmu pomaszerował z panną Meridian na łowy, Dumbledore zaś wszedł do klasy. Kociołki wydychały zieloną parę - tylko kociołek Neville'a uparcie pomarańczowił otoczenie, z Draconem Malfoyem włącznie.
- Panie Malfoy, co pan tam robi? - spytał surowo dyrektor. Młodzieniec spojrzał na niego z wyższością. Stary czarodziej musiał docenić ów majstersztyk - przy takiej różnicy wzrostu!
- Integruję się - oznajmił Draco i odszedł z powagą na twarzy do Ślizgonów. Kociołek Neville'a zaczął wypuszczać integracyjne macki...
Wydostanie Ivana z zajęć z Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami nie okazało się zbyt skomplikowane. Snape po prostu wparował do sali i jednym spojrzeniem uciszył młodzież z podenerwowaną Hermioną na czele.
- Zabieramy pana Latacza, profesor Hagrid dokończy wykład.
Puchoni i Krukoni zaszemrali z lekkim rozczarowaniem, Gryfonka zaś wyraźnie się nadąsała. Snape skierował na nią zimne spojrzenie.
- Panno Granger, cóż za niespodzianka... Żyłem w przekonaniu, że pani dom ma o tej porze lekcje ze mną... Chyba że, jak rozumiem, wzięła się pani za poprawianie pomyłek Tiary Przydziału i przeszła do... eee... Hufflepuffu, jak widzę?
Hermiona nadąsała się jeszcze bardziej, aż włosy zaczęły jej elektryzować.
- Zaczęliśmy z panem Lataczem bardzo ciekawą dyskusję na naszym wykładzie i pani profesor McGonagall zwolniła mnie aż do końca dzisiejszych zajęć - oznajmiła. Profesor pokiwał głową z pełnym zrozumieniem.
- Rozumiem... Żeby więc nie zamartwiała się pani niepotrzebnie - moje zajęcia będzie pani mogła odrobić już dziś wieczorem... razem z panem Potterem.
- Dostał szlaban?!
- Potter? Szlaban? A skądże! Ma eliksir do uwarzenia.
- Aha - mruknęła Hermiona oskarżycielsko. - Więc oblał pan jego eliksir.
- Ależ bynajmniej - zaprzeczył ponownie Mistrz Eliksirów. Na jego twarz zaczął powoli wkradać się leciutki uśmieszek. - To była jego własna decyzja, panna Meridian świadkiem.
Zdumione spojrzenie Gryfonki przeniosło się na smokerkę.
- Święta prawda - potwierdziła Keira, powściągając własny uśmieszek. - Pan Potter wstał, zadecydował głośno, że jego wywar jest do niczego i wylał go do umywalki. Tak ot.
Zdziwienie Hermiony rychło przerodziło się w zaniepokojenie.
- Najpierw blizna, a teraz coś takiego... - mruknęła do siebie. - To mi się wcale nie podoba...
- Co?! - przerwał jej Snape. W mgnieniu oka po uśmieszku nie zostało ani śladu. - Co ma do tego blizna Pottera?!
- Nic takiego... Pytałam go tylko rano... Ale on dał słowo, że nic go nie bolało! - zapewniła szybko. Profesor spojrzał na nią mniej więcej takim wzrokiem, jak ona rano na Harry'ego, pomnożonym dodatkowo przez usprawiedliwioną antypatię.
- Bo jeszcze mu uwierzę... Szczegóły poproszę.
Hermiona zawahała się nieco. Zachowanie Harry'ego zaniepokoiło ją już rano, a taki wyskok na Eliksirach... Wolałaby jednak sama najpierw z nim porozmawiać i przekonać, żeby zwierzył się Dumbledore'owi. Snape, nie wiedzieć czemu, nie był dla niej uosobieniem powiernika sekretów.
- Żadnych szczegółów nie ma, żartowałam tylko... - mruknęła w końcu. I znowu się pogrąża w oczach nauczyciela... Spojrzał na nią z większym obrzydzeniem niż zazwyczaj.
- W takim razie ma pani bardziej zwichnięte poczucie humoru niż przypuszczałem - wycedził. - I chyba nie chcę wiedzieć, o czym tak fascynującym rozmawialiście z panem Lataczem.
- Chyba zaczęliśmy od nazewnictwa męskich potomków w krajach słowiańskich - uśmiechnął się Polak, który razem z koleżanką po fachu próbował ogarnąć myślą rozmowę Snape'a i panny Granger. W przeciwieństwie jednak do Keiry nie miał rodziców, dziadków i pradziadków uświadomionych w zakresie matactw jasnej strony mocy, Dumbledore'a i jego organizacji paramilitarnomniszej, ciężej mu więc było wyobrazić sobie ewentualne dodatkowe implikacje posiadania przez pana Pottera blizny.
- Dalej zaś rozmawialiśmy już na temat, o rogogonach węgierskich i chińskich ogniomiotach, a w przerwie panna Granger przyniosła kilka książek z biblioteki... Nie uwierzyłabyś, Keiro, co tutaj mają, Encyklopedię Smoków Greeney'a, Smokoksiąg Maggie Oaker, boki zrywać ze śmiechu!
- Ja pana całkiem nie rozumiem! - oburzyła się Hermiona, zapominając na moment o bliźnie Harry'ego. - Stwierdził pan, że te książki są napisane poprawnie, w każdym szczególe zgadzają się ze stanem faktycznym, podają rzetelne szczegóły, a jednocześnie powiedział pan, że są zupełnie nieprzydatne?!
- Bo są, niestety - potwierdził Ivan. - Jako smoker, jako naukowiec, jako praktyk i teoretyk mówię pani, że są zupełnie nieprzydatne.
- Widzisz, moja droga - Keira z lubością przerwała protesty Hermiony formułką Dumbledore'a, - nie wszystkiego można się nauczyć z książek.
Na takie dictum Gryfonka i większość Krukonów zaniemówili, Hagrid zaś i Puchoni milczeli ze stoickim spokojem, podczas gdy snaperka zgarniała Mistrza Eliksirów oraz Ivana do wyjścia.
- Na przykład czego nie można nauczyć się z książek?! - zawołała za nimi panna Granger. W jej głosie brzmiała wybuchowa mieszanka gryfońskiego „bij, zabij” i krukońskiego „dajcie mi różdżkę, a znajdę przeciwzaklęcie”. Keira odwróciła się do niej przez ramię.
- Cóż, moja droga... Czesałaś się dzisiaj?

Ron Weasley szybko doszedł do wniosku, że, mimo porannych samodzielnych dokonań, to nie jest najlepszy dzień jego życia. Po lekcji warzenia Harry popadł w raczej bolesne dla otoczenia rozdrażnienie poeliksirowe. Tym bardziej, że jego czas klęski nie zakończył się z chwilą wyjścia profesora Snape'a. Pan Longbottom bowiem z niewielką, zaniedbywalną doprawdy pomocą pana Malfoya wytworzył Eliksir Integracyjny, iście godzien miejsca w Księdze Eliksirów Wszelakich. Który to wywar w mgnieniu oka wykipiał z kociołka, czule przesuwając dymiące, półpłynne macki po zastygłych w filozoficznie spokojnym szoku kolanach Neville'a. Ten, wobec nieobecności Hermiony, siedział dziś sam i jego epokowy akt sztuki warzenia poszukał sobie rozrywki w następnej ławce. Zanim PO* Mistrza Eliksirów Dumbledore zdążył nadążyć za własną brodą i powstrzymać napastliwy wywar, siedząca najbliżej osoba została zintegrowana na lepko z sąsiadem. Lord Voldemort czternaście lat temu wyposażył Harry'ego w stylową błyskawicę na czole, zaniedbał jednak zaopatrzenia jej w odpowiedni do statusu głos. Inaczej oważ dumna blizna zakrzyknęłaby pewnie z oburzeniem na takie pohańbienie, albowiem oto sklajstrowano ją z - bądź co bądź - nieco plebejskimi i rozmieszczonymi na chybił - trafił, z przewagą chybił, piegami Rona. Jednak ryby i blizny głosu nie mają, a refleks dyrektora Hogwartu, wspomniany już wyżej, miał się całkiem dobrze. Tak samo więc powinien miewać się pan Potter, odklejony szybko od przyjaciela, pocieszony, poczęstowany dropsem i wypuszczony, by nie musieć patrzeć, jak Dumbledore zamyka kociołek Neville'a razem z zawartością w akwarium, gratulując chłopcu inwencji twórczej. Pana Pottera nie było jednak tak łatwo ułagodzić po wyjątkowej - nawet jak na potterowe standardy - lekcji eliksirów, a kogóż los nam przeznaczył na oparcie w trudnych chwilach, jeśli nie stołki barowe i najlepszych przyjaciół?
- Taaa, jasne, Harry, masz absolutną rację - potaknął Ron z przekonaniem, ukradkiem wypełniając pergamin notatkami do zadania. Powoli zaczynała go boleć głowa. Od takiego byle czego! Biedny Harry, ma tą rąbniętą bliznę, Voldemort go trzyma jak gnoma na wędce, o, siedzą tak i gadają, a on ani na chwilę nie przestał masować sobie czoła!
- I ja już mam tak dość tego faceta, czemu on się na mnie uwziął, co ja mu złego zrobiłem, no powiedz Ron, niechby go avada trafiła raz a dobrze, niech mu te tłuste włosy wypadną, jak ja go nienawidzę, no co ja mu takiego zrobiłem, podły, ślizgoński terrorysta, bez powodu mnie prześladuje, ja niewinny jestem...
Transmutacja obiektów wielkoformatowych... O rrany... Chyba nie każe im zamieniać samochodu w filiżankę?! Biedny Harry... Coś z nim niedobrze, już od wczoraj. A jeszcze ten Zgredek... Fale magiczne rozchodzą się koncentrycznie od środka, należy starannie wycelować przy rzucaniu zaklęcia, obrót ręki w łokciu, a nie w nadgarstku... I znowu masuje bliznę...Nie przyzna się, że go boli, skąd, kurcze blade, to jest gość...
- Ja już nie mooogę, Ron... Ten pokręcony, stary nietoperz ma jakiś uraz na moim punkcie. Kompleks ma. A, ty nie wiesz pewnie, jest taka choroba mugolska, eee, kompleks... Narcyza? Fallusa? Jakoś tak. I on to właśnie ma, tego Fallusa. I co ja mam zrobić?! Tyle lat się nade mną znęca, to powinno być normalnie karalne!
Transmutacja następuje we wszystkich kierunkach jednocześnie... Zaklęcie wspomagające... Rrrany, ależ to nudne. Harry'emu to nawet głupio proponować, żeby zadanie robił, widać, że jest w strasznym stanie, o, bliznę miętosi, a minę ma, jakby miał się zaraz pochorować, kurka Merlin, biedaczysko... Ale chociaż jeden z nich musi te notatki załatwić, bo Miona się na nich śmiertelnie obrazi. A, właśnie, może Miona coś poradzi Harry'emu!
- Podły, wredny sadysta, gdyby mógł, to by mi dosypał cykuty do... do wszystkiego by mi dosypał, nawet do kąpieli, ale ja się nie dam, stała czujność, nie dam się temu zwyrodnialcowi, temu Śmierciojadowi, nie dam się temu smoczemu językowi! Ron, co ci odbiło?!
Młody pan Weasley zamknął nagle podręcznik, zgarnął pergaminy i książki do torby, zatrzasnął kałamarz i zaczął ciągnąć przyjaciela do wyjścia.
- Chodź i nic się nie martw - Miona nam poradzi. Miona na pewno będzie wiedziała.
Mionę zastali w pokoju wspólnym Gryffindoru. Jeden rzut oka na współprefektkę przekonał Rona, że dzień ów można zupełnie spokojnie spisać na straty. Siedziała po turecku, obstawiona opasłymi księgami z serii „Magiczne dziedzictwo Starożytnej Grecji”. Spod ścian obserwowali ją z niezdrową fascynacją inni Gryfoni. Hermiona zaś recytowała z księgi zaklęcia, wyraźnie kaleczące język, i dokonywała za ich pomocą jakowychś samookaleczeń. Właśnie skierowała na siebie różdżkę i wymamrotała coś - w głosie narastała jej frustracja. Magia posłusznie zadziałała, zamieniając jej imponujące loki w wesołe stadko baraszkujących węży.
- IIIIIIIIIII!! - zawyła Hermiona, gubiąc różdżkę i próbując strząsnąć gady z głowy. Marny wysiłek, skoro były w nią jak Bóg przykazał wrośnięte częścią ogonową.
- Eee... Siad! - zawołał Harry w Wężomowie pierwszą rzecz z rozmówek ludzko - zwierzęcych, jaka przyszła mu do głowy. Węże oderwały się od zabawy, zwróciły na niego łepki i posłusznie spróbowały wypełnić komendę. Po kilku próbach zwinęły się w kilkanaście ruchliwych kłębuszków.
- Fi... Fe! Fe! Fuj! Finite incantatem! - Hermiona pozbyła się węży, zatrzasnęła z hukiem księgę „Magiczne dziedzictwo Cór Koryntu” i jednym machnięciem różdżki odesłała wszystkie tomy w kąt, odprowadzając je nienawistnym spojrzeniem. Jej włosy z wyczuwalną ulgą odzyskały własną postać i zaczęły nonszalancko rozłazić się we wszystkich kierunkach.
- Milczeć!! - dziewczyna natychmiast ucięła wszelkie pytania, zebrała szatę i gniewnie skinęła na obydwóch skamieniałych w zdumieniu przyjaciół. Posłusznie podreptali za nią do względnie wolnego kącika przy kominku, gdzie Neville spał z głową na podręczniku do Zaklęć, pogrążony w błogim zadowoleniu i Wciąż Jeszcze Nie Zdruzgotanym Filozoficznym Spokoju. Hermiona z rozmachem usiadła na poduszkach - dłuższą chwilę zajęło jej uspokojenie się i mamrotanie pod nosem czegoś w rodzaju „spokojnie, tylko spokojnie, to tylko starożytność, co starożytni mogli wiedzieć o włosach. Jeszcze średniowiecze, renesans, barok, oświecenie... W książkach jest wszystko. WSZYSTKO.”
Mamrotanie dziewczyny powoli cichło, ustępując miejsca lekkiemu zakłopotaniu, a chwila dłużyła się coraz bardziej, obrastając w krępującą ciszę.
- No, wiecie, to, eee... Te dni... A... Projekt naukowy dla profesor McGonagall trochę wymknął mi się spod kontroli... A... Profesor Snape wpadł przed momentem na Opiekę i mi przygadał po swojemu, zdenerwowałam się... - pani Prefekt Gryffindoru zaczęła znienacka szczebiotać desperacko, niczym, uchowaj Merlinie, mistrzyni nauki przyłapana na infantylnych - i nieudanych - wprawkach kosmetycznych.
- Jasne, jasne! - odpowiedzieli jednym głosem chłopcy, zwłaszcza na „Snape mi przygadał po swojemu”. Może i nie do końca rozumieli, czemu skądinąd, eee, dorzeczna Hermiona miałaby dla Mistrza Eliksirów eksperymentować z fryzurą zamiast z niewykrywalnymi truciznami. Ale od kiedy Gryfonom jest dane rozumieć kobiety?! Od kiedy jest je dane rozumieć mężczyznom?
- No, właśnie... Harry! - dziewczyna zerwała się z poduszek i rzuciła na młodzieńca, a szczególnie na jego głowę, przez co nieomal wylądował biedak w kominku, i to bez proszku fiuu w zanadrzu.
- Miona... Nie przy ludziach...
- Och, Harry, tak dłużej być nie może!
- Miona?!
- Profesor Snape wszystko mi powiedział, naprawdę, to już zaszło za daleko - oświadczyła kategorycznie i przystąpiła do uważnego macania potterowej blizny. Nie trzeba nadmieniać, że kominek grzał, emocjonujące zajęcia z Eliksirów jeszcze nie przeszły do historii magii, a na pewno nie do tej wystarczająco odległej, zaś na Harry'ego przed momentem rzucił się wcale nie taki ostatni okaz wybujałej kobiecości.
- Rozgrzana, w ogóle całe czoło masz gorące, wyglądasz bardzo nieswojo... Już rano było widać, a teraz się jeszcze nasiliło. Harry! Nie możesz tego dłużej ignorować! Nie widzisz, że to się wiąże?!
Harry całkiem dobrze widział, coś mu jednak podpowiadało, że Hermiona patrzy na sprawy inaczej. W poszukiwaniu wsparcia spojrzał na Rona, ten jednak również spoglądał na niego z najszczerszą, piegowatą troską.
- O co ci chodzi?! Co ci znowu Snape naopowiadał...
- Och, Harry, czy to nie oczywiste?! Czy naprawdę nie zauważyłeś?! Jest gorzej, niż myślałam... Profesor Snape powiedział, że wylałeś swój wywar do umywalki, chociaż był całkiem dobry.
- Snape powiedział, że mój wywar był całkiem dobry?! A ty twierdzisz, że to mnie jest gorzej?!
- No, może się tak nie wyraził... - przyznała. - Ale chyba rozumiesz, co mam na myśli. Odkąd w pobliżu Hogwartu pojawił się ten smok, bezustannie boli cię blizna i zachowujesz się - dziwacznie. Zupełnie jak nie ty!
Cisza. Harry zastanawiał się nad synonimiczną formą „NIE - BOLI - MNIE - BLIZNA”, zaś Ron pieg po piegu bladł z przejęcia.
- Rozpatrzmy to po kolei - dziewczyna poprawiła się na poduszkach i rozejrzała za pergaminem, który jednakowoż poleciał wcześniej w kąt razem z „magicznym dziedzictwem”. Rychło postanowiła więc obyć się bez pergaminu. - Rano przyglądaliśmy mu się przez okno. Pamiętasz?
- Jasne, że pamiętam! Te lata słuchania Binnsa jeszcze nie zmieniły mi mózgu w kleik bananowy! - zerwał się z miejsca, wymachując gniewnie rękami.
- Harry... Nie denerwuj się... - Hermiona i Ron zatroskali się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej. Wspólnie usadzili młodzieńca z powrotem na poduszkach.
- To było całkiem zabawne wczoraj i dziś rano, ale teraz już nie jest - przyznał ponuro Ron. - Widać było, że to... To coś zachowuje się nie tak jak trzeba. Ciebie bolała blizna. A myśmy, głupie tłuczki, nawet nie pomyśleli, że coś jest nie w porządku! Może Miona. Ale ja w ogóle... Jeszcze ją zagadałem jakimiś głupotami.
Dziewczyna tylko smutno przytaknęła, patrząc przepraszająco w zielone oczy przyjaciela.
- A dzisiaj rano - ciągnął Ron gorzkim tonem samooskarżenia - kiedy mi powiedziałeś, jak cię Zgredek chciał bronić przed smokiem, tylko się śmiałem. Co ze mnie za przyjaciel?! Powinienem był wiedzieć, że coś jest na rzeczy. Ale nie martw się, Harry - dodał szybko - zaraz to załatwimy.
Na takie dictum Harry poczuł, że istotnie zaczyna boleć go głowa. Wliczając w to, rzecz jasna, bliznę. Nadal jednak nie miał większego pojęcia, czemu jego dwoje z Trojga tak uparcie się go czepia. Ani czemu czepia się tak uparcie zupełnie przecież nieszkodliwego smoka?
- Posłuchajcie... - zaczął bardzo spokojnym i łagodnym tonem, zasłyszanym niegdyś na wyższym piętrze św. Munga. Nie zdołał jednak przemówić nikomu do rozsądku.
- Och, Harry! Wiemy, że nie lubisz o tym mówić, ale tym razem to zaszło za daleko. Od dwóch dni masz bóle blizny i zachowujesz się bardzo dziwnie. Natychmiast idziemy do profesora Dumbledore'a!
Prowadząc chłopców pod jakże im wszystkim znajomą chimerę, poczuła się o wiele lepiej. Dyrektor wszystkim się zajmie. Starczy, że machnie różdżką, a wyekspediuje natychmiast to dziwne stworzenie z zasięgu Harry'ego, zanim Sami-Wiecie-Kto się połapie. A ona już zadba, żeby jej przyjaciel nie bagatelizował ważnych spraw! Ach. Za jej plecami Harry protestował, Ron zaś, powierzywszy zmartwienia Mionie, rozmyślał pewnie o obiedzie, który - nie daj Merlinie - zaraz przegapią. Wszystko było zatem po staremu.
Wszystko?
Dyrektor wysłuchał ich historii po swojemu - cierpliwie i życzliwie. Tylko iskrząca wesołość za okularami jakby powoli bladła. Harry po swojemu zaprzeczał. Tylko - z coraz mniejszym przekonaniem. Za oknem cień smoczej nieobecności zaczął się nagle wydawać - niepokojący...

- I to ma zadziałać... - rzucił sceptycznie w przestrzeń profesor Snape, lewitując różdżką trójgraniaste bryłki, wykonane ze smoczych zębów. Keira zignorowała jego uwagę - nabierała już w tym pewnej wprawy. Jej podziw dla niezmierzonej złośliwości, którą mieściła w sobie nie tak znowu obfita postać Mistrza Eliksirów, bynajmniej nie malał. Ostatecznie każda niezmierzoność zasługuje na pewien podziw, a rzucane w przestrzeń uwagi, czy to zaledwie sceptyczne, czy żywcem uszczypliwe, nie przeszkadzały w pracy. Delikatnymi smokerskimi narzędziami pan Snape rzucać nie próbował; manipulował nimi równie ostrożnie, jak własną filigranową aparaturą do pędzenia antidotów.
- Ma, to Merlin Morganę w głębokim poważaniu. To zaś - co najwyżej może zadziałać - odparła pozornie beztrosko, w głębi serca jednak już dość dawno temu zaczęła się naprawdę martwić. Tak długo nie szukała jeszcze żadnego smoka; nawet zakładając istnienie niezależnych grup poszukiwawczych, wchodzących sobie bezustannie w drogę. Zawiodła nawet jej jedna tajna broń, w postaci własnego magicznego wpływu na gady maści wszelakiej, oraz druga, w postaci magicznego wpływu profesora Snape'a na tego konkretnego gada. Wszystko to zdawało jej się coraz dziwniejsze. I to bynajmniej nie w sensie pozytywnym. Dziwny smok, wybacz Merlinie taką niegodną szczerej snaperki uwagę, dziwna sytuacja, dziwne tamto nocne zamieszanie - dziwne związki z... Z czym, a raczej z kim, to już nie trzeba było myśleć literalnie, wystarczyło myśleć okrężnie. A przy tym wszystkim, niezależnie ile by nie miętosiła tego w umyśle, nie umiała znaleźć żadnych szczególnie alarmujących podstaw ani dla smoczej niezwykłości, ani zniknięcia, ani własnego niepokoju. Dyrektor wesołymi błyskami w oczach mógłby obdzielić całe stado poltergeistów. A on przecież powinien się pierwszy orientować w zagrożeniu! W trąbkę niuchacza... I gdzie ten - niech mi wybaczy profesor Madajewiewna-Leach - gadzielec zniknął?!
- Co to?! - rzucił nagle Charlie znad swojego smokografu. Wszystkie grupki poszukiwawcze, wzbogacone o wolne od zajęć ciała pedagogiczne, akuratnie przycupnęły nad samym brzegiem jeziora, aktywizując po raz n-ty smokerskie detektory.
- Chlupie coś... - odparła nieuważnie profesor Hooch. Coś tam pluskało, chlapało nawet, szuwarki zapewne czy te inne nenufarki.
- Rzecziwiście... - Jean - Luc machnął ręką na chlupanie i wypatrywał dymu nad wierzchołkami drzew. Odgłosy powoli przybierały na sile. Jezioro zaczynało żyć własnym życiem. Ktoś wystarczająco oczytany w magicznych komiksach, a mniej teraz pochłonięty wskazaniami Wiatropyłometru Smoczopaszczowego, mierzącego smocze kichnięcia i wszystko, co je wywołuje, mógłby mieć niejasne skojarzenia z „Magogodzillą VII”. Z kolei ktoś, kto nie patrzył bez sensu na bezużyteczne wskaźniki, a zamiast tego spoglądał sceptycznie w przestrzeń, mógłby powiedzieć głośno, że coś się dzieje niedobrego. Gdyby mu się chciało. I ostatecznie szydło z parcianego worka wyszło niemalże bez niczyjego wsparcia moralnego...
- Ciekawe... Wiatru nie ma, a jezioro się wzburzyło... - zauważył niewinnie profesor Flitwick. Owa niewinna uwaga, jak to niewinne uwagi mają w zwyczaju, okazała się być zapowiedzią prawdziwego pandemonium...
- Ludzie! Uciekajcie stąd, na Merlina!
- Rzuć to, idioto, przytopi nas albo zmiażdży!
- Deporrrrrrtować się, ę?
- Tu się nie da, durniu! Machaj tymi belgijskimi kopytami, bo cię kopnę!
- Merlinie, własnym oczom nie wierzę!
- A mówiłem od razu, żeby go kropnąć avadą!
- Głupiś, Filiusie, z przeproszeniem! Optativusy nie dały rady, a avada by dała?! Biegnij!!
- Ponieść pana?!
- Gdzie z łapami, gołowąsie?!
- Merlinie! Moja szata! Moje włosy!
- Nie piszcz, kobieto, tylko biegnij, bo zaraz na nas usiądzie!
- Porrrażka, ę?! Ale cóż to żia smok, co siedzi w jeżiożie kilka godzin?! Pfe! Tfu!
- Szybciej, bo zaraz się potopimy!
- Aaaa!
- Ooj, z całym szacunkiem profesorze Flitwick, wsiadamy na barana.
- BARANIE! Puszczaj!!
- Zabiję to... To coś! Zabiję!
CHLUUUUUUUUUUUUP.
ŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁUP.
CHLUUUUUUUUUUUUP.
ŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁŁUP.
Wyprysnął na brzeg jak szczupak wyciągnięty na wędce. Oczywiście, ciągnął za sobą imponującą kaskadę wody, rozlewającą się po całej okolicy, z grupami poszukiwawczymi włącznie. Nikt nie miał czasu, żeby się przyjrzeć, jak zdołał się zmieścić w nie tak znowu ogromnym jeziorze. Gdyby ktoś się odwrócił, dostrzegłby, że woda jak na złość ubierała zielone łuski w iskrzące w słońcu aureolki, a pysk smoka, kiedy gad opadł już na błonia z ziemiotrzęsącym hukiem, przybrał wyraz nieco złośliwego ukontentowania. Zszokowane ludzkie istnienia mogły jednak tylko biec, ociekając wodą, mając wciąż na plecach cień opadającego smoczego cielska. A jeśli ktoś o czymś pomyślał, to nie o gadzich emocjach, tylko o tym, że to miłe przedpołudnio/południe całkiem nie tak miało się skończyć...
Ostatecznie wszyscy zdołali ujść z życiem - tym razem. Tym niemniej coraz więcej ludzkich dusz - w tym być może jakaś smokerska - knuło zbrodnicze plany ukatrupienia gada, który przyprawiał je o coraz bardziej zwielokrotniany despekt. Najpierw ośmielił się pojawić - znikąd i niezupełnie jak z obrazka w „Scenach z życia rogogonów”. Następnie ośmielił się zniknąć. Potem ośmielił się nie dać znaleźć. Wreszcie okazało się, że całe niemal pół dnia przesiedział w jeziorze, w którym nie miał prawa się zmieścić, jak pierwszy lepszy karaś, i zamiast reagować na czujniki magozoologów, zapewne wypytywał trytonki o ilość dziewic na stado. Kiedy zaś zachciało mu się wyjść na brzeg, nie mógł po bożemu i subtelnie, musiał wyskoczyć, omal nie zabijając przy tym ludzi, nie zawalając Hogwartu, nie zmiatając z powierzchni ziemi Zakazanego Lasu z centaurami, pająkami i chatką Hagrida włącznie oraz o mały włos nie wychlapując z jeziora całej wody.
- ALE JAKIM CUDEM TAM WLAZŁ??!!
- To magiczne jezioro - mruknął Snape spod ściany. On jeden nie przyłożył dotąd strun głosowych do ogólnej wrzeszczaniny; kiedy wpadli do zamku i zatrzasnęli za sobą bramę, oparł się o ścianę i tak został, ociekając wodą na całej długości. Teraz zaś wreszcie zdecydował się odezwać.
- Ono jest... Większe niżby się zdawało. Po Turnieju Trójmagicznym powinieneś mieć o tym niejakie pojęcie, Charles... I jest częścią systemu obrony zamku; woda jest silną przeszkodą dla pewnych... sił...
- Niech ci będzie, Severusie... To jakim cudem wytrzymał bez oddychania?! Nie powiesz, że wszyscyśmy przegapili jego łeb wystający z wody!
- O to się już pytaj fachowców, Filiusie...
- Moi drodzy! - zmartwiony głos Dumbledore'a oderwał ich od tkwienia w holu w przemoczonych szatach. - Może później o tym podyskutujemy, na Merlina, jak wy wyglądacie, szybko do łóżek, pod koce, eliksir na przeziębienie będzie niezbędny, zapowiem Poppy. Severusie, Keiro, Charlie, wy idziecie w moją stronę? To świetnie.
Właściwie, to powinni iść w nieco inne strony, ale skoro Dumbledore twierdził inaczej... Zaprowadził ich do swojego gabinetu, po drodze rzucając zaklęcia osuszające i spojrzenia znad okularów. Keira aż się zatrzymała na moment. Po wesołych iskierkach nie zostało nawet cienia jasności... Równie zatroskane spojrzenia mieli dyrektorowie na portretach w gabinecie, wpatrzeni w Złotą Trójcę Gryffindoru. Ron i Hermiona siedzieli dookoła Harry'ego, podtrzymując go na duchu i pod ramiona, był bowiem zupełnie oszołomiony, czerwony na twarzy i na wpół nieprzytomny.
- Nie mogę się dłużej łudzić... - rzekł Dumbledore. - Ten... smok nie trafił tu przypadkiem. Harry, odkąd go zobaczył, czuje ból w czole, dotąd związany tylko z jedną osobą. Wszyscy wiemy, co to oznacza. Voldemort z jakiegoś powodu przysłał to stworzenie do Hogwartu, w tajemnicy przed tobą, Severusie. Ja... Nie mogę czekać. Nie tym razem. Nie znam jego planów i nie będę ich zgadywał. Najważniejsze jest dobro Harry'ego. Charles, Keira, ogromnie mi przykro, ale - dziś w nocy Severus zabije smoka.

* <dodane nieco poniewczasie - skleroza nie boli, piękne dzięki, Kirke!>
PO - z terminologii harcerskiej na pewno, a być może i wojskowej; skrót PO oznacza Pełniącego Obowiązki, czyli tymczasowego zastępcę.

Przez dłuższą chwilę w gabinecie dyrektora panowała cisza. Ciężka jak kamień u zielonej szyi smoczego skazańca. Potem Charliego i Keirę jednocześnie odblokowało.
- Ale... Chyba pan żartuje?!
- Zabić go?! Aaale... To jest w ogóle... Niedopuszczalne!
- Dyrektorze... przecież to nie może być powiązane!
- Nie możemy pozwolić na coś takiego!
- Nie mamy żadnych dowodów...
- Wydział Ochrony Smoków...
- I w ogóle, ponadprzeciętna odporność...
- Przecież nie można zrobić czegoś takiego! - mówili jedno przez drugie, dziwnie cicho - jakby w przeczuciu klęski, cały czas patrząc błagalnie na Dumbledore'a. Tym razem jednak stary czarodziej nie chował niuchacza w tiarze. Nawet i dropsów nie miał w zanadrzu. Usiadł pod ścianą, jakby nagle przygięty do ziemi ciężarem tych ponad stu pięćdziesięciu lat i płaszczem srebrnej brody.
- Hogwarcki Smok Dymny ma... zniknąć. Dokładnie tak, jak się pojawił. Do rana ma nie być po nim śladu. Takie jest postanowienie - nie tylko moje, nie tym razem. Ostatnio Harry musiał oglądać szkody wynikłe z zaniedbań i z ignorowania zagrożenia. Teraz niczego nie będziemy bagatelizować. Harry, drogi chłopcze - poważne oczy starca patrzyły znad okularów bez zwykłej wesołości, ale nadal potrafiły ocieplić cały pokój. - Nie spotka cię żadna krzywda, nie tym razem. Uprzedzimy każdy atak. Jesteś tu absolutnie bezpieczny.
Dumbledore spojrzał w podłogę i przez dłuższą chwilę zbierał siły do podniesienia głowy. Odwracając się, zahaczył spojrzeniem o ciemną sylwetkę pod ścianą.
- Hogwarcki Smok Dymny ma zniknąć... - rzekł spokojnie i zwrócił się w końcu do obojga młodych czarodziejów. - Przykro mi... - powtórzył cicho. - Decyzja jest jednak nieodwołalna. Wydział Ochrony Smoków to w tym momencie najmniejsze moje zmartwienie, wierz mi, Charlie... Zresztą, porozumiałem się w tej kwestii z Ministrem. Czas najwyższy, żebym przestał tkwić tu jak pająk w sieci, prząść powoli nitki i o wszystkim decydować samemu. Koniec z tym, moje dzieci. Jak dotąd, nic dobrego z tego nie przyszło. Minister Magii w porozumieniu z Radą podjęli błyskawiczną decyzję - smok musi zostać zneutralizowany, i to natychmiast. Żałuję, że ściągnąłem was tutaj na próżno. Zostawiam wam decyzję - mam powiadomić waszych towarzyszy, czy sami to zrobicie? Oczywiście, oni także nic nie zdołają zmienić.
Cisza. Dwoje smokerów w ciągłym osłupieniu patrzyło to na siebie nawzajem, to na Dyrektora, jakby cała sprawa rozgrywała się tylko pomiędzy nimi, milczenie przerwał jednak dopiero Harry Potter.
- Ja tego już całkiem nie rozumiem - wyznał szczerze. - Wszystko jest nie tak, jak powinno być. I wszyscy mówią, że to wina tego... smoka. Aż mnie głowa boli. Właściwie, to ma pan absolutną rację, Dyrektorze. Czas najwyższy, żeby się zmienić. Żebym przestał ładować się głową naprzód w każdą awanturę. Zróbcie, co uznacie za stosowne, a my po prostu pójdziemy się uczyć. Ja mam chyba jeszcze jakiś eliksir do nadrobienia... - rzucił bardzo nieszczęśliwe spojrzenie w stronę wyprostowanej sylwetki Severusa Snape. Na Mistrzu Eliksirów nie wywarło to jednak żadnego wrażenia. Od zaklęć osuszających Dyrektora, po których smokerzy byli wymięci jak ghulowi z gardła wyjęci, zdążył się odpicować jakimś ukradkowym czarnomagicznym zaklątkiem. Zaś od „dziś w nocy Severus zabije smoka” tkwił nieporuszony pod ścianą, usztywniony jak Statua Płodności. Dumbledore popatrywał na niego przepraszająco, jakby właśnie ogłosił, że nabije go na zaostrzony pal i przebije jego głową smocze serce. Młodszy czarodziej nie wyglądał jednak na zdruzgotanego. Ani zaniepokojonego. Ani zainteresowanego. On w ogóle nie był typem „ZZZZZ!”. Severus Snape był typem „sssss...” - spokojny. Sceptyczny. Sarkastyczny. Sakrrramencko... Khmm. Albus Perceval Wulfric Dumbledore westchnął cicho. Sakramencka sprawność zawodowa jego Mistrza Eliksirów była tu akuratnie czynnikiem nadrzędnym.
- Zrobisz to, Severusie?
- Powinien pan był spytać przed wywieszeniem klepsydry - mruknął beznamiętnie sakramencko sprawny Snape. - Teraz muszę to zrobić choćby dla dobra pańskiego - i szkoły - wizerunku.
Dyrektor westchnął odrobinkę ciężej.
- Nie wywiesiłem jeszcze klepsydry, Severusie. Zresztą, sam mogę...
- Nie może pan - uciął ponownie Mistrz Eliksirów. - Pańskie... Zobowiązania nie pozwolą panu na użycie pewnych... metod. A jak już wyszło w praktyce, inne rozwiązania są nieskuteczne. Chyba, że mam go zagłaskać na śmierć?
Keirze nie pierwszy i nie ostatni raz przyszło do głowy, że ów osobnik mógłby wiele rzeczy zrobić „na śmierć”, jakoś jednak nie zaliczała do nich głaskania. Palce miał jak jakiś mumiołak, mór na niego i zaraza, albo dusiciel raczej, o. Nie mogą tego zrobić. Przecież nie mogą tak, ot, po prostu...
Harry przestąpił niespokojnie z nogi na nogę.
- Pójdziemy i... Po prostu pójdziemy sobie - mruknął, wciąż strzeżony przez Rona i Hermionę jak zdezorientowane pisklątko. Dorośli odprowadzali ich wzrokiem - czarnowłosy Gryfon wciąż odruchowo kierował dłoń do czoła, na którym blizna w kształcie błyskawicy przybrała wskutek zmarszczek dziwaczny kształt - ni to zmartwionej gąsienicy, ni to głodnego grzechotnika. I może to właśnie ta druga opcja na ten jeden raz zachwiała niezłomnymi posadami snaperskiej misji Keiry Meridian...
- My... rozumiemy - Charlie Weasley bardzo heroicznie wyraził poplątane emocje ich obojga. - To znaczy, wiemy, że... Są ważniejsze rzeczy, a... To tylko smok - ostatnie słowa wyciągnął sobie z gardła na siłę. Keira nie była pewna, czy zdobyłaby się na coś takiego, więc tylko mętnie przytaknęła.
- Powiemy reszcie co się stało i... Co się wkrótce stanie. Wszystko im wytłumaczymy - zapewniła lekko tylko drżącym głosem. - A najlepiej to od razu wrócimy do bazy, żeby... Żeby nie robić wam dodatkowych kłopotów.
Mimo głębokiego zrozumienia dla zagrożeń ze strony Sami-Wiecie-Kogo i zmartwień Harry'ego, wizja samej siebie, rzucającej się na tego tam Śmierciożercę i zbitej z nim w upornej obronie smoka, wciąż wydawała jej się aż nadto prawdopodobna. W momencie, kiedy stanie się, co się stać musi, wolała znaleźć się setki mil stąd. Dyrektor jednak pokręcił smutnie głową.
- Oczywiście, większość z was może się odklikać już teraz, ale jest wyraźna... hmm... Sugestia z Ministerstwa... Żeby na czas... neutralizacji obiektu pozostawała tu jakaś część ekspertów z dziedziny smoczej magozoologii.
Cisza.
Następnie odezwał się Charlie - bardzo powoli i baardzo spokojnie:
- Czy chce pan powiedzieć, że oni żądają, abyśmy uczestniczyli w tym... W tym... W tym odrażającym...
- Nie będę na to patrzeć, nie przyłożę do tego paznokcia, czy pan w ogóle wie, czego pan od nas żąda?! - Keira zerwała się z siedzenia.
- Nigdy! Nie ma mowy! Nie weźmiemy udziału w tej... Mogliśmy to zaakceptować, ale tego już za wiele! - wtórował jej Charles.
- Ależ, moi drodzy, nie mówiłem... - próbował ich uspokoić Dumbledore.
- NIE - MA - MOWY - odezwał się w przestrzeń Snape, nie zaszczycając spojrzeniem ani smokerów, ani Dyrektora. Ten ostatni odwrócił się do niego z lekką ulgą.
- Ależ oczywiście, Severusie... Minister prosił tylko, aby ktoś z magozoologów pozostał, eee, w pobliżu. Powiedzmy, na terenie zamku. Bynajmniej nie zamierzałem dodawać ci ich do towarzystwa... - w głosie starca zabrzmiała gorzka nuta, wzrok zaś pełen był wyrzutu. Snape posłał mu spojrzenie Snape'a, Który Już Tam Dobrze Wie Że Po Dyrektorze Można Się Wszystkiego Spodziewać.
- Oczywiście... - mruknął posępnie. - Ja ze swej strony też państwa nie zapraszam... Wiem, egoista ze mnie. Takim się trzeba urodzić. A potem ćwiczyć.
- Severusie... - westchnął Dyrektor. - Poćwiczysz sobie wieczorem. Keiro, Charles, jeśli jesteście pewni, że wolicie to zrobić sami, poinformujcie przyjaciół o zapadłej decyzji. Powiedzmy, że dwoje z was będzie musiało tu zostać do jutra.
- My - odezwali się jednym głosem.
- W takim razie... Droga Keiro, wobec zaistniałej sytuacji moja propozycja jest, obawiam się, znacznie bardziej aktualna.
Pochyliła ze wstydem głowę.
- Wobec zaistniałej sytuacji moja odpowiedź jest znacznie bardziej na „nie”...
Młodzi smokerzy wyszli, pozostawiając dyrektora Hogwartu sam na sam z Mistrzem Eliksirów. Starzec miał nadzieję, że jego towarzysz zacznie - cóż, nadzieja drugą żoną emerytów. Bezpłodną. Młodszy czarodziej tkwił nieporuszenie pod ścianą, z głową charakterystycznie pochyloną w bok - Dumbledore'owi zdawało się, jakby Severus nasiąkniętymi sceptycyzmem czy inną cykutą nićmi zaszył każdy fragment siebie, który mógłby prześwitywać spoza kurtyny długich rzęs, przetłuszczonych włosów i powiewających szat.
Dłuuugie westchnienie - ktoś tu chyba potrzebował urlopu.
- Ja na pewno - burknął Severus, posławszy Dyrektorowi spojrzenie Snape'a, O Którym Niemalże Napisano Poemat. Sięgnął dwoma długimi palcami do przedziałka i poprawił fryzurę tak, aby dla zupełnej odmiany zasłaniała całą twarz.
- Więc - odezwał się zza włosów jak zza grobu - mam zneutralizować smoka.
- Szybko i bezboleśnie - potwierdził Dumbledore. Nie było po co bawić się w eufemizmy. Nie z Severusem. - Smok ma zniknąć. Chcę, żeby Harry się przekonał, że ma w nas oparcie.
- We mnie też ma mieć?! - Snape rzucił mu spojrzenie Snape'a Z Góry Nastawionego Na Nie.
- W tobie przede wszystkim... Ale może zostamy ten temat, nie chcę cię wprowadzać w zbyt wojowniczy nastrój. Masz wolną rękę - do rana Hogwarcki Smok Dymny ma zniknąć. Ogłoszę to, oczywiście, oficjalnie w Wielkiej Sali.
- Taaak... A rano?
- Rano? Rano wszystko ma być jak dawniej.
Wzrok Snape'a oscylował w okolicach „Ktoś Tu Jest Największym Czarodziejem Świata, Ale To Na Pewno Nie Jestem ja”. Jedna uniesiona brew.
- Rano wszystko ma być jak dawniej - powtórzył Dumbledore. Ciemna brew opuszczona, czarne rzęsy na moment opadły - Mistrz Eliksirów pokiwał tylko głową i ruszył do wyjścia.
Nienawidzę załatwiać takich rzeczy...
Wybacz...
Nie wybaczę.
Wybaczysz, niestety. Każdy mi wybacza.
Niestety. Czy już wspominałem, że nienawidzę załatwiać takich rzeczy?
Z całym szacunkiem, Severusie - za późno na kwękanie...
Z całym szacunkiem, Dyrektorze - precz z moich myśli...
Wieczorem cały Hogwart szemrał niespokojnie - uczniowie snuli się blisko okien, popatrując to na dymiącego bez żadnych widocznych złych przeczuć smoka, to w stronę Wieży Slytherinu i znajdujących się „gdzieś tam” lochów profesora Snape'a. Dyrektor wyjaśnił młodzieży niezbędne szczegóły - mianowicie to, że smok pojawił się - bądź też został przysłany w ewidentnie złych zamiarach, które zostaną profilaktycznie udaremnione przez Mistrza Eliksirów między zachodem i wschodem słońca. Z trudem powstrzymywane łkanie Hagrida dobitnie podsumowało dyrektorską przemowę. Oczywiście, o panu Potterze i jego bliźnie nie było mowy, a żadne stymulujące hogwarcką - zwłaszcza zielono-białą - brać plotki nie wydostały się tym razem z dormitorium jego rocznika Gryffindoru. Harry przycupnął tam skromnie, zupełnie jak nie Harry, Zgredek od czasu do czasu triumfalnie dekorował swój dziwozłom jakimś prętem, powstrzymując triumfalne „a nie mówił Zgredek, sir?”, a pozostali chłopcy powielali strwożone zachowanie wszystkich innych uczniów i uczennic. Na popołudniowe zajęcia także padła nieokreślona groza - profesora Snape'a, który, jak powiedziano trzeciorocznym, przygotowywał się, zastępował sam Dyrektor, a reszta nauczycieli zachowywała się dziwnie bezbarwnie i ponuro. Nie było też mowy o żadnych smoczych tematach; zresztą, troje z pięciorga gości już znikło, świstoklikając się z powrotem do smokerskiego Instytutu w Rumunii. Tylko, wedle zapowiedzi, pan Weasley i panna Meridian mieli zostać do jutra.
Godziny mijały. Słońce powoli zaczęło zachodzić za horyzont. Smok dymił.
Severus Snape przygotowywał się.
Keira Meridian prawie nie rozpoznała Hermiony, kiedy spotkała ją pod wieczór, siedzącą gdzieś na schodach. Wprawdzie poznała dziewczynę całkiem niedawno, bo, kto by pomyślał, dzisiejszego ranka. Pewne sprawy z nią związane zauważało się jednak od razu, a teraz jakoś nie było ich widać. Ani książek - czy to poupychanych w torbie, czy poustawianych miłośnie w stosiki w zasięgu ręki. Ani Harry'ego i Rona. Ani żyjącej własnym życiem i mieniącej się brązami grzywy. Snaperka, która, poddając się ogólnej atmosferze grozy, wędrowała z podkrążonymi oczyma po Hogwarcie strasząc dzieci ponurym spojrzeniem, zatrzymała się w pół kroku.
- Eee... Hermiona?!
Dziewczyna podniosła głowę.
- O, to pani...
- Eee... Co zrobiłaś z włosami?
Gryfonka podniosła dwoma palcami jeden - strąk.
- Zintegrowałam się ze Slytherinem - oznajmiła grobowo.
- To znaczy...
- Pożyczyłam żelu do włosów od Malfoya - wyjaśniła Hermiona nieco bardziej treściwie. Keira zamrugała oczami, przypominając sobie jak przez mgłę młodzież z pracowni Eliksirów. Po stronie ślizgońskiej mignęła jej tam jakaś łepetyna uczesana na namiętnie wylizaną łasicę. Ale - żel do włosów?!
- Żel do włosów?!
- Miała pani rację - rzekła nagle dziewczyna, posyłając starszej czarownicy smutne i bezradne spojrzenie. - Ze wszystkim miała pani rację. Nie można się wszystkiego nauczyć z książek. Nie ma tak łatwo. W życiu w ogóle nie ma tak łatwo. Wystarczy popatrzeć, co się porobiło... A jeszcze wczoraj myślałam... Ooooch! Gdyby wszystko mogło być jak dawniej! Gdyby ten smok nigdy się tu nie zjawił! Gdyby Harry nie macał się po czole i nie zastanawiał, od czego zacznie go boleć następnym razem! Gdyby można było znaleźć w książkach zaklęcie na uczesanie włosów! - rzuciła się na smokerkę i zaczęła rozdzierająco płakać, wtulając poklejone żelem jestestwo w szatę czarownicy. Keira siedziała jak ogłuszona. Do jasnej ciasnej, ciemnej szerokiej i różowej plisowanej! Czy te dzieciaki nie były ociupinkę za młode, żeby sobie zawracać głowy czymś POZA zaklęciami na uczesanie włosów?!
- Gdyby wszystko mogło być jak dawnieeej... - szlochała dziewczyna. - Znaczy, Sama-Pani-Wie-Kto by dalej był i wszystko, ale bbyłoby to bardziej poukładaneee... A moje włosy mogłyby sobie być dalej rozczochraneeee, gdybym wiedziała, że w książkach jest odpowiedź na wszystko, teraz już za późnoooo... I ja bym nie miała ataków histeriiiiii... I nikt by nie musiał zabijać smokaaa... Gdyby wszystko mogło być jak dawnieeej....
Prychnięcie.
Cynicznie, ironiczne, sarkastyczne.
- Spełnienie marzeń wymaga poświęceń - rzucił w przestrzeń Mistrz Eliksirów, przechodząc obok. W jednej ręce niósł sporej wielkości czarny kufer, na którym, w miarę wędrówki profesora przez korytarz, skupiały się przerażone spojrzenia wszystkich mijających go osób. Zanim Keira zdążyła coś odpowiedzieć, czarodziej zwolnił nieco kroku.
- Na przykład dziś, panno Granger, dla spełnienia pani marzeń poświęcimy jednego smoka. I jutro wszystko będzie tak jak dawniej. Specjalny nakaz Dyrektora...
Podniosła na niego załzawione oczy.
- I jak niby zamierza pan to zrobić?
Ruszył dalej, jakby go boginy goniły, rzucił jej tylko spojrzenie przez ramię.
- On mi nie zadaje takich pytań, pani też nie powinna.
Hermiona i Keira patrzyły, jak Snape znika w oddali razem ze złowieszczym czarnym kufrem. Tak, jakby sam był nie dosyć złowieszczy. Tak, jakby już nie dosyć... Snaperka wstała nagle, podrywając na nogi także trzęsącą się dziewczynę.
- Chodź no ze mną do łazienki. Już ja mu pokażę, Śmiercio,eee, śmiercionośnemu draniowi. Koniec z atakami histerii. Jasne?! Koniec z żelem. Purge!
Kiedy dotarły do najbliższej łazienki, z włosów Hermiony znikły ostatnie ślady żelu i łez. Keira ustawiła ją przed lustrem.
- Zaklęcie na fruzurę, powiedzmy, a'la Morgana Rozwiana znajdziesz w księgach, bo są takie. Nie wiem od czego zaczęłaś, ale sądząc po tej damie za ladą biblioteki, musiałaś biedaczko szukać sama... Przyślę ci sowę. Jesteś z pochodzenia mugolką, jak mugole się czeszą?
- Grzebieniem!
- My też, jak nam się nie chce wysilić wyobraźni, ale przy twoich włosach to grzech. Bierzesz różdżkę i przesuwasz, a ona już sama zrobi. Pector - to zaklęcie, ale nawet nie musisz wymawiać go na głos.
- O MERLINIE!
Słońce zaszło. Ciemność okryła hogwarckie błonia, Zakazany Las, dymiącego beztrosko smoka i ciemną, wysoką sylwetkę czarodzieja z otwartym kufrem, przyczajonego nieopodal. Osobnik ów wyjął kilka butelek, przyjrzał się w nikłej poświacie gwiazd ich zawartości, pokręcił głową. Wreszcie z dna kufra wyciągnął jakiś dziwny kształt, przypominający nienadmuchany do końca ponton. Machnął różdżką - kształt przybrał wygląd niskiego człowieka w okularach. W usta pseudo-osoby czarodziej wlał zawartość butelek. Za szkłami okularów na moment zalśnił złowrogi poblask, by natychmiast po tym zagasnąć. Lalka czy też golem stała bez ruchu, czekając na rozkazy.
- No, dobrze... - mruknął do siebie Snape. - Wszyscy wiemy, co mamy robić... - spojrzał w górę, jakby na coś czekając. Po chwili udało mu się ściągnąć na siebie wzrok smoka.
- Popatrz, kto przyszedł cię odwiedzić...
Hogwart trwał w nienaturalnym milczeniu. Wszyscy, przyklejeni do szyb, usiłowali wypatrzyć coś nad jeziorem, ale profesor nie przyświecał sobie ani jednym, malutkim lumosem, a smok dymił jeszcze bardziej niż w dzień. Hagrid, z całym, niemalejącym zaufaniem przykuty potrójnym łańcuchem w lochach, łkał Charliemu w rękaw. Keira zdobiła Hermionę w coraz to nową fryzurę, ze wszystkich sił starając się nie patrzeć w stronę okna.
Mistrz Eliksirów klęczał przy otwartym kufrze.
- Sam zobacz, to w ogóle nie będzie bolało...
Lalka kroczyła w stronę jeziora, za nią posunął się ciężko smok, wydychając coraz więcej kłębów dymu, w miarę, jak błogi zapach wypełniał jego nozdrza.
- No jedz, misiu, jedz...
Potwór pochylił się w końcu nad przynętą, z sekundowym, nieufnym zawahaniem. Maleńka postać odwróciła się i zamachała rękami w imitacji przerażenia. Żadnych niedoróbek w pracowni hogwarckiego Mistrza Eliksirów...
- Smocznego...
Kiedy postać rozczochranego okularnika znikła w smoczej paszczy, Severus Snape spokojnie ustawił obok siebie klepsyderkę, zamknął kufer, przyklęknął przy nim, zasłonił wszystko razem płaszczem i założył najsilniejszą tarczę ochronną. Jeśli nie wystarczy, nic nie wystarczy.
Noc. Dym. I co na Merlina...
BUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUM.
Bum.Bum.Bum.Bum.Bum.Bum.Bum.Bum.Bum.Bum.

Cisza.
Albus Dumbledore podniósł skrwawione smocze ucho, które wpadło do hallu, rozbijając jedno z okien.
- Daj Severusowi wolną rękę, a on już się postara o rozrywkę...
- Słucham, Albusie?! - zdumiała się dygocąca profesor McGonagall.
- Jak by nie było - rozerwał smoka na amen...

Wracał do Hogwartu zupełnie niepodobny do samego siebie, a świat dookoła wyglądał jak po przejściu Krwawej Ręki Powietrznej. W srebrzystej aurze czarownej nocy walały się szczątki rozsadzonego smoka, rozsiane po błoniach, drzewach i murach zamku. Severus Snape był wprawdzie daleki od przekroczenia swego limitu wybuchowej rozrywki na jedną noc, ale z pewnego powodu doprawdy nie każdy musiał o tym wiedzieć. Wkroczył do sali wejściowej Hogwartu wyprostowany jak zawsze, jednak szaty miał w strzępach, na twarzy ślady zaciekłej walki o ostatnie słowo między alchemią a tarczą ochronną, a długie palce, niemal czule zaciśnięte na czarnym kufrze, drgały nieopanowanie. Mimo późnej - nie czarujmy się, nocnej pory - natychmiast skupiło się na nim mnóstwo spojrzeń. Nauczycielskich, uczniowskich, skrzacich, duchowych, obrazowych i innych. Ten zamek zawsze był pełen oczu. Nie tylko za czasów Inkwizycji, kiedy Gwido Gryffindor wyłupywał dodatkowo po parze każdemu Mugolowi przyłapanemu na niedżentelmeńskim traktowaniu czarownicy. Za niedżentelmeńskie traktowanie czarodzieja dochodziło wyrwanie języka.
- Trochę za późno na imprezę - mruknął Snape. - Zresztą, i tak zużyłem wszystkie fajerwerki.
Cisza.
Nikt nie odważył się głośniej odetchnąć - wszyscy tylko odprowadzali wzrokiem groźną sylwetkę profesora, kiedy odchodził do swoich lochów. Płaszcz wlókł się za nim nieelegancko, rozdarty na całej długości, a krokom brakowało posuwistego, kociego szyku. Zatrzymał się jeden raz - w dziwnym, dzikim półobrocie złapał lewą ręką Dyrektora za brodę, nie wypuszczając skrzyni spod drugiego ramienia.
- Puść to natychmiast! Oczyść ręce! Wszystkim, co tylko masz. Rano sam dam ci odpowiednie eliksiry, dziś już nie mam siły.
Smocze ucho, posłusznie ciśnięte przez starego czarodzieja, wyleciało przez rozbite okno.
- Niech nikt się nie waży dotykać resztek po smoku. Zrozumiano?! Musiałem użyć bardzo mocnych eliksirów i takie zabawy mogą się okazać opłakane w skutkach. Rozumiecie?!
Rozumieli czy nie, z całą pewnością nie zamierzali protestować. Mistrz Eliksirów wyglądał strasznie - żółtawą twarz zabarwiły niezdrowe rumieńce, a w oczach tlił się błysk, którego uczniowie lubili się w nich dopatrywać, ale nikt tak naprawdę nie chciał oglądać. Może dlatego młodzież bez słowa poznikała na trasach dodormitoryjnych, a w sali pozostał tylko Dumbledore, Mcgonagall, Snape oraz Keira, zaciskająca dłonie na wątłych ramionach Hermiony jak na kole ratunkowym.
- Jeśli to były wszystkie pańskie życzenia na dziś, udam się do mojej kwatery, jeśli można... - wycedził kąśliwie Mistrz Eliksirów.
- Naturalnie, Severusie - westchnął Dyrektor. - Weź kąpiel, wyśpij się...
Snape starł się jeszcze spojrzeniem z panną Granger, która patrzyła na niego spode łba.
- Tak?!
- Uszy wpadające przez szyby, resztki po smoku, i to ma być „będzie tak jak dawniej”?!
Schylił się do niej, ignorując pobladłą Keirę.
- Spokojnie, panno Granger... Nie zapomniałem o pani... Marzeniu. Do rana jeszcze mnóstwo czasu. Kawałki smoka same się rozpadną, tylko póki co nie wolno ich dotykać. Eliksiry, których użyłem, były silnie trujące. Rano - wszystko - będzie - tak - jak - dawniej. Czy to dla pani jasne?!
- Jaasne... - westchnęła bez przekonania. Profesor wzruszył obojętnie ramionami i wyprostował się, dla odmiany trafiając wzrokiem na ponurą twarz smokerki.
- Co znowu?!
- A, nic, życie jest piękne. A z pana taki wrażliwy mężczyzna. Może panu pomóc?! Wziąć pod rękę?! Ponieść kuferek?!
Posłał jej złe spojrzenie Złego Snape'a.
- Nie.
- Czemu?
- Bo gryziemy.
Albus Percival Wulfric Brian Dumbledore znał Severusa przeciętną jednorazową odporność na wybuchowe rozrywki lepiej nawet niż sam Severus. Nie zdziwił się zatem bardzo, gdy wśliznąwszy się później - niezbyt po świętodumbledorowemu - do kwatery swojego Mistrza Eliksirów, zastał go drzemiącego błogo w wannie, w stanie wskazującym na nietknięcie przez żadne przykre przeżycia. A być może nawet wskazującym na tknięcie przez coś przyjemnego. Cóż, Severus zawsze miał słabość do tych swoich kąpiółek... Kontrolowaną słabość, oczywiście, umiarkowaną... Dyrektor uśmiechnął się łagodnie i, odwróciwszy oczy ku sklepieniu, podolewał mu do spartańsko przejrzystej wody zawartość wybranych na chybił - trafił kilku stojących obok, a nieużywanych buteleczek.
- Przypuśćmy, że był jakiś powód, dla którego ich nie używałem... - zawarczał Snape.
- Przypuśćmy, że nie było? - zaproponował ugodowo Dumbledore. Młodszy czarodziej poderwał gwałtownie głowę - mokre końcówki włosów plasnęły o brzegi wanny.
- Na ogół staram się mieć powody do wszystkiego, co robię... A tym bardziej do tego, czego nie robię...
- To dobrze... Bo właśnie wpadłem w tej sprawie...
Snape znów opuścił głowę i zamknął oczy. Dyrektor, choć odwrócony bokiem, mógł niemal usłyszeć, w którym momencie opadała między nimi tamta kurtyna.
- Moje powody mają się dobrze. I dobrze im tam, gdzie są.
- Na pewno? -
Dziwnie było pytać o takie rzeczy akurat - Severusa.
- Nie pytałem!! Ale akurat w tej kwestii nie ma pan chyba wątpliwości.
W tej kwestii zdecydowanie nie miał wątpliwości...
Obudził się w niestygnącej dzięki zaklęciu kąpieli. Niezbyt to lubił. Jeszcze bardziej nie lubił budzić się w kąpieli pełnej piany. Wielobarwnej i wielozapachowej, przy każdym poruszeniu czarodzieja emitującej masę bąbelków. Przy czym spora część pianki wpełzła mu w nocy na głowę i już tam pozostała, przyjmując na się rolę baranicy dla oziębłego Mistrza Eliksirów. Oziębły Mistrz Eliksirów był jednakowoż oziębłym mistrzem eliksirów z wyboru i powołania. Ogromnie zatem nie lubił takich przebudzeń. Zwłaszcza, kiedy nieco później przed lustrem przyszło mu się przekonać, że dla Albusa Dumbledore „wybór na chybił - trafił” buteleczek z kosmetykami oznacza chyba co innego niż dla reszty śmiertelników.
Wciąż jednak była dopiero wpół do piątej - czyli wedle miary większości mieszkańców Hogwartu jeszcze nad ranem, nie zaś rano. Co oznaczało, że pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia.
nienawidzę załatwiać takich rzeczy...
Czarny kufer stał grzecznie przy łóżku.
nienawidzę załatwiać takich rzeczy.
Co tam irytujące ciepełko w okolicach... We wszystkich okolicach. Co tam fryzura, od której większość bywalców orgietek Lucjusza wpadłaby w zwierzęcy szał pożądania - i chodziło tu raczej o te orgietki mniej zwierzęce, a bardziej pożądane.
- I tak wszyscy wiemy, co mamy zrobić - powiedział głośno. - Co się odwlecze, to nam dopiecze.

Hagrid już nie wył, już nawet nie szlochał. Popłakiwał tylko cichutko, siedząc przy stole z głową wtuloną w ramiona. Charlie z Dyrektorem rozkuli go w nocy i po długich błaganiach półolbrzyma odprowadzili do chatki, odebrawszy wpierw przysięgę, że nie będzie zbierał relikwii po „niewinnym smoczusim bidactwie”. Został wreszcie sam, tam, gdzie czuł się najlepiej, w cieniu Zakazanego Lasu, i opłakiwał kolejną, podjętą w imię powszechnego dobra decyzję cywilizowanej, magicznej społeczności.
- Smooooczuś...
Kieł przycupnął pod ścianą. Jego obszerne psie serce gotowe było otworzyć podwoje żeber i złożyć się u stóp ukochanego Pana, jeśliby to tylko miało wnieść coś do sprawy. Psia intuicja mówiła jednak brytanowi, że niewiele by to dało. Tragiczny los potworniaście potworniastego potwora załamał gajowego do tego stopnia, że nie pomogło ani kładzenie mu łba na kolanach, ani aportowanie ulubionej poduszki, ani nawet aportowanie ulubionego gumochłona.
- Smooooczuś... - chlipał Hagrid. Gdyby Kieł nie był tak całkowicie wyzbyty niskich cech moralnych w rodzaju zawiści, zapewne Rubeusowi dostałoby się co najmniej jedno capnięcie o treści „hej, ja przecież wciąż tu jestem!” Brytan jednakowoż cechował się zgodną naturą, gotów był dzielić własne posłanie z nowymi pupilami właściciela - z Puszkiem i Hardodziobem włącznie - i znał swoje ułomności. A zwłaszcza tą główną. Nie porodzi psica smoka... Odsunął się więc w końcu w cień i pozwolił Panu opłakiwać wybuchniętego dziwoląga. Ani toto nie pachniało interesująco, ani by do lasu za Panem nie chodziło... Phi.
***
Severus Snape przeszedł spokojnie przez uśpiony Hogwart. Wszystko zdawało się pogodnie pochrapywać, nawet Godryk, Rowena i Helga na trzech popękanych freskach. Severus wymienił pełne niesmaku spojrzenie z podczytującym „Metamorfozy” Salazarem i ruszył szybciej, poprawiając czarną skrzynię pod prawym ramieniem. Taaa... Dossskonale. Świat na zewnątrz zamku pławił się w złocistych promieniach poranka jak cebulka w margarynce - wszystko zdawało się apetycznieć z każdą sekundą. Błękitne niebo, rozparte półsennie na poduszeczkach puchatych chmurek. Zielone błonia, ukwiecone kwiecistym kwieciem jak korowód długowłosych nimf w swoich wielobarwnych wieńcach. Niewinnie połyskująca ciemnogranatową głębią tafla jeziora, której chyba nigdy nie śniło się wypluwać z trzewi jakieści smocze indywidua.
Jednym słowem - wszystko było tak, jak dawniej. Żadnych walających się krwawych strzępów, żadnych bolących blizn u Złotych Gryfiątek, żadnych zalegających cieni. Nad głową obleczonego w czarną szatę Mistrza Eliksirów ćwierkały radośnie ptaszęta, niepomne już wczorajszych napięć, od których cała przyroda milkła strwożona na długie godziny. Ulotnił się dym, kałuże, zwisające z gałęzi odpryski jelit. Okolice Hogwartu promieniowały na Severusa zwykłą sobie magiczną, optymistyczną życzliwością - zupełnie, jak dawniej. I wcale nie tak wiele trzeba było zrobić, żeby przywrócić ten stan rzeczy. Tyle, że...
Nienawidził załatwiać takich rzeczy.
Jeśli się przyjrzeć bliżej, ćwierkanie wypadało trochę narkotycznie, połyskiwanie zalatywało półproduktami z fiolek, a i kwiatów może tyle nie było przedwczoraj.
Do tego jednak Albus mógł zatrudnić estetę, a nie ascetę. Jego strata.
Jeszcze tylko jedno.
Nienawidził załatwiać takich rzeczy.
Ścieżka do chatki Hagrida wystawiała do słoneczka nieco tylko histerycznie roześmiane, żółte plecki...
***
Kieł podniósł łeb. Był, bądź co bądź, jak wszystkie brytany i inne wielkie bydlęta, stworzeniem obronnym.
Kieł położył łeb i w trybie ekspresowym zapadł w sen zimowy.
Był, bądź co bądź, jak większość mieszkańców Hogwartu i najbliższych okolic, nie taki głupi na jakiego wyglądał.
Hagrid łkał.
Severus Snape odgrodził na moment siebie, szatę i skrzynię murem posępnej alienacji. Alienacji od kurzu w kątach, kundla pod ścianą i wszechobecnego rozchwiania emocjonalnego.
Nienawidził załatwiać takich rzeczy.
- Smoooooczuś... - chlipał Hagrid. Co jakiś czas podnosił nieco głowę, żeby zaczerpnąć oddechu, bo wpółleżąc na stole, nos i usta miał całkiem zagubione w gęstej brodzie i włosach.
- Smoooooczuś...
- Ciekawy przypadek choroby sierocej - zwierzył się Snape zakurzonej futrynie. Ta, z powodów sobie wiadomych, a dla niego chyba całkiem jasnych, milczała wymownie, Hagrid zaś kwiknął niemęsko i podskoczył z hukiem na krześle.
- Iiiii! Paan psor... Aale mnie pan psor nastraszył... A ja... Ja... - głos mu się załamał. Oczy półolbrzyma, rozmyte od wylanych łez, bardzo się starały nie patrzeć na jednego z hogwarckich profesorów jak na plugawego mordercę. Mniejsza o ofiarę, smok też człowiek, cholibka! Smoooczuś... Hagrid zachlipał bezradnie, wciąż starając się nie oskarżać zbyt wymownie. Snape jednak nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem. Stał tylko, oparty bokiem o drzwi i wyglądał na ogródek warzywny. Pod pachą wciąż piastował czarny kuferek. Milczał przez dłuższą chwilę, przeciągając tylko jednym paznokciem po wieku kufra. Gajowy za każdym cichym zgrzytnięciem wzdragał się nerwowo. Wreszcie nie wytrzymał napięcia.
- I co ja...
Snape odsunął się odrobinę od okna. Tylko odrobinę.
- Piękne dynie... - rzekł z podziwem.
Hagrid zbladł.
Nie musiał wyglądać przez okno - dynie miał piękne, obłe i pękate, pomarańczowe i wielgachne, nietknięte krzywym spojrzeniem ni zębem, wręcz stworzone dla dobrych wróżek z mugolskich bajek, choć gdyby ktoś takową bajkę podsunął dumnemu hodowcy dyń, postarałby się wnet u Dyrektora o dodatkowe zabezpieczenia przed kradzieżą. Nikt jego dyni nie będzie ujeżdżał!! Jeszcze zaprzęgając w myszy! To nie były dynie, to były arcydzieła.
Hagrid zbladł jeszcze bardziej.
- Eeeee...
- Więc - rzucił Snape w przestrzeń - co ja dokładnie mówiłem o tych eliksirach?
Oczy gajowego wypełnił płomienny blask paniki. Odruchowo skierował spojrzenie na parapet okienny - tuż przy łokciu profesora walało się beztrosko sporo buteleczek. Czarodziej wciąż kierował całą swoją uwagę w przestrzeń, ale takie traktowanie magicznych mikstur wywołało w głębi czarnych oczu więcej niż jeden złowrogi płomyk. Hagrid jakby się skurczył.
- Noo... Ale ja... Ni wiem...
- Ciekawy przypadek postępującej sklerozy - Snape ponownie zwierzył się futrynie. Hagrid skurczył się bardziej.
- No to... Najpirw miał być ten biały... Że urosną i... tego... takie ładne będą. Po wirzchu je białym.
- Pamięć operacyjna działa! - zdziwił się szczerze profesor. Futryna, przestrzeń i cała reszta domu Hagrida zdawała się zaś być po jego stronie, pozostawiając prawowitego właściciela w osamotnieniu i zaszczuciu.
- Drugi?
- Eeee... Brązowy... Żeby... Jak to pan mówił... No, chodziło, żeby nie pękały, jak za bardzo urosną, żeby liście miały też duże... Żeby całe były w sam raz.
- Dalej?
- Zzzzz...
- Zzzzz, to można robić po ciemku na sianie. Który następny?
- No, ten... Zielony. Że, tego... Jak podrosną, to chlupnąć.
- Chlupnąć?!
- No, tego... Starannie roztentego... Rozmaziać po całej dyni.
Wpatrzony w dal Mistrz Eliksirów uniósł brwi, i to bynajmniej nie w wyrazie podziwu dla elokwencji rozmówcy.
- W celu?
- To miał być ten, eee, ochronny. Że niby na szkodniki i wszystkie inne tałatajstwo, co mi korzonki podgryza i niszczy dobre jarzyny. I pan psor obiecywał, że jakby dzieciakom się zachciało zaklęcia jakieś ćwiczyć, czy sobie żarty robić, to im z przeproszeniem guzik wyjdzie, a nie marmolada z dyni, bo będą takie, że nawet młotkiem nie ruszysz! - Hagrid się ożywił i rozkręcił, ale właśnie wtedy profesor po raz pierwszy spojrzał mu prosto w twarz.
- Eliksir wzrostu. Eliksir harmonii rozwoju. Eliksir odpornościowy.
Butelki po tych trzech specyfikach leżały przewrócone na brzegu parapetu.
- Coś mówiłem może jeszcze?
- Nooo, żeby... uważać, nie pokapać gdzieś... I trzymać pod kluczem...
- Jak chce, to pamięta... Ktoś jeszcze coś mówił?
- No, profesor Dumbledore mówił, żeby się pana słuchać, bo przez miesiąc pana męczył o te mikstury dla mnie... Że drugi raz pan nie da...
- Nie o to pytam.
- No, to mówił... Żeby uważać... Żeby nie przesadzić...
- Pamięć operacyjna aktywna, gorzej z wykorzystaniem... - pożalił się Snape futrynie. - I co też ja jeszcze mówiłem?
Gajowy opuścił głowę.
- W ża... - wymamrotał i urwał.
- I CO JESZCZE?!
- W żadnym razie nie dawać żadnemu żywemu bydlęciu.
Cisza.
Snape zebrał swoje trzy fiolki i postawił na wieku kufra. Najwyraźniej był gotowy do odejścia. Hagrid patrzył na niego bezradnie. Z oczu zaczęły mu kapać łzy - wielkie jak smocze nieporozumienie.
- No, bo... To nichcący! - wybuchł nagle, rozpaczliwie targając zmierzwioną brodę, uderzając pięścią w stół - profesor stał jednak nieporuszony, a butelki po eliksirach nawet nie ośmieliły się zadzwonić szkłem o szkło.
- Toż sam pan wi, panie psorze... Sam pan go znalazł. Bidne smocze maleństwo, jakiś bezsercny niewydarzeniec pewnikiem go zostawił, bo taki śmiszny, dorosły, a niewyrośnięty... Kochany, słodziutki dziubuś... Parę dni tu był tylko, toż wiedzieliście, i jak raz chciałem go wykąpać... No tu, pod oknem, bo Kła to w jeziorze kąpię, ale takiego smoka nigdym nie miał jeszcze, to skąd niby miałem wiedzieć... Wziąłem szaflik, wodę nagrzałem, chociaż on to jakiś dziwny w ogóle, goniłem go, żeby się wygrzewał, a on jak na złość się w cieniu chował... Tylko czasem patrzę, a on się tak smutno za czymś rozgląda, ki czort? No, alem go chciał kąpać wtedy, nawet mu szampon specjalny kupiłem! Dla gadziątek domowych! Dla gadziąteeek! - Hagrid przerwał i wśród krokodylich łez łupnął głową w stół, Mistrz Eliksirów milczał wzgardliwie.
- A on ledwie zobaczył ten szaflik, to się zaczął wyrywać, pan wie, on mały był, ale taki jakiś, że się wywijał jak wężowidło. Syczał, warczał, piszczał po swojemu - on to wycie takie piskliwe miał, takie piszczące biedne milusińskie ciudeńko, o, podrapało mnie wteeedy... - pokazał rękę zabandażowaną od nadgarstka do łokcia - opatrunek pachniał jednym z silniejszych okładów przeciwbólowych pani Pomfrey. Hagrid znów zapłakał po „Biednym milusińskim ciudeńku”, a Mistrz Eliksirów jakoś wyjątkowo nie opanował uśmieszku sympatii. Nie dla gajowego bynajmniej.
- I, i, no to nie jego była wina, no jakżeście mogli, ja wciąż nie rozumiem! Majtnął ogonem, pokapał się trosinkę, oj no znowu nie tak zara strasznie... Chciałem go łapać, ale znów się wywinął, pogoniłem za nim do lasu, to się wieczór zrobił, a Kieł go tropić nie chciał, bo on to na niego tak jakoś dziwnie... Noo... Tak całkiem jak na pana.
Uśmieszek nieco się powiększył, ale zapłakany Hagrid nie zwrócił na to uwagi.
- A teraz go nie ma! Całkiem go nie ma! Nie ma Wincysiaaa! Za co to?! Co on komu złego zrobił?! Toż sam pan wie, że go Sam-Wiesz-Kto nie przysłał! I tak sobie pan poszedł i go wybuchnął?! Jak byle kociołek?!
- Nie zwykłem wybuchać moich kociołków - przerwał zimno Snape. - Poza tym, chyba bardziej ci zależy na spokoju ducha pana Pottera niż jednego pożal się Merlinie smoka?! Dyrektor chyba ci powiedział, jak to było.
- Nooo... Powiedział... Że blizna Harry'ego... Że musi wiedzieć, że ma, tego, poparcie. I że zrobimy dla niego wszystko. Ale żeby zaraz zabijać Wincysia?!
Severus Snape spojrzał na niego zimnym wzrokiem.
- I dlatego ja muszę być pogromcą smoka i wsparciem Pottera.
Schylił się, otworzył czarną skrzynię. Butelki po eliksirach wsadził do kieszeni.
- A ty bądź sobie dalej, pożal się Merlinie, przyjacielem Pottera.
Kufer wepchnął zaskoczonemu gajowemu w ramiona.
- A smokowi możesz dalej matkować.
Cisza.
- iiiiiiiiiiiiiiii!
Nienawidził załatwiać takich spraw.
Hagrid tańczył po całej chatce, aż trzęsły się ściany, w radosnych pląsach przeskakiwał nad krzesłami i Kłem, gaworząc czule do wydobytego ze skrzyni smoka.
- Winc, Wincyś, moje maleństwo, no widzisz, znowu jesteś z Hagridem i wszystko jest jak dawniej! Mój smoczek maniuki, poczekaj, wszystko będzie dobrze, ale musiałeś się wystraszyć, ale teraz już jest w porząsiu! Bidusia, cały się trzęsiesz, przytulimy smoczusia, wykąpiemy w gorącej pianie, położymy spać. Nakarmimy smoczusia baraninką. Wincyś, moje bidactwo, ale żesz ty w pysk mantykory jak ja się o ciebie martwiłem, na cal cię z chaty nie puszczę, jak słowo daję. Dobry Wincyś, kochany Wincyś, moje smocze maniukie kochane zwirzątko, taa, hehehe, nie ciąg za brodę, bo łaskocze, hehehehe.
Nienawidził załatwiać takich spraw.
Czekał tylko, aż Hagrid uspokoi się na tyle, żeby można go było zostawić samego z - bądź co bądź - smokiem. Jako że, zgodnie z pewną obietnicą, wszystko było tak, jak dawniej, smok miał rozmiary sporego jamnika, morskozielony kolor, kolczaste, zwinne ciało i, jak na gada, niecodzienne oczy - ni to złote, ni to bursztynowe. Czarodziej tymczasem, ogarnięty najwyższym niesmakiem, stał sztywno przy tej samej futrynie i tym samym oknie, wysłuchując nieuważnie paplaniny gajowego.
- Bidactwo, rozdęli Winca, zostawili samiuteńkiego, same obce ludziska łaziły, ale teraz już jesteś w domku, no co mnie drapiesz znowu, teraz to już cię muszę wykąpać, hehehe, po tym, co ci pan psor wczoraj sprawił... Moje bidne smoczątko, Wincyś maniuki.
Snape wpatrywał się w szybę z rosnącym obrzydzeniem. Najwyraźniej jednak nie był w tych uczuciach osamotniony.
- Chodź, kochaniutki, nakarmimy, przytulimy...
Miniaturowy pyszczek wyrażał dziwnie czytelne emocje.
Odraza. Niechęć. Urażona godność.
- Mój Wincyś, bidactwo, prawie mi cię ubili.
Złość. Pogarda. Niechęć.
Severus Snape patrzył w okno.
Nienawidził załatwiać takich rzeczy.
- No naprawdę, Winc, całe szczęście, że wszystko jest jak dawniej i jesteś w domu. Cholibka, panie psorze, w życiu bym się nie domyślił, że pan taki przekręt szykuje! - Hagrid, wciąż ze smokiem w ramionach, odwrócił się do Mistrza Eliksirów. Snape patrzył w okno. Smok na moment przerwał cierpliwe wydrapywanie opiekunowi rany szarpanej w okolicy przedramienia i podniósł łebek.
Uwielbienie. Rezygnacja. Uwielbienie.
Czarodziej odwrócił się do gajowego.
- Nikt się nie domyślił. I nikt się nie ma domyślić, zrozumiano?! Jeśli ta historia kiedykolwiek wydostanie się z twojego domu, pożałujesz, że w ogóle usłyszałeś o Hogwarcie. I to nie moje słowa, tylko Dyrektora. Jasne?!
- Jasne, jasne! - Hagrid wciąż promieniował własnym światłem, wpatrzony miłośnie w smoczy łeb. Smok wciąż patrzył miłośnie w stronę Mistrza Eliksirów, ten zaś kontemplując odcień nieba za oknem, podziwiał pokrętną wizję artystyczną swojej hebanowej różdżki.
- Jedna iluzja, może dwie, odrobinę transmutacji i - odpowiednie Eliksiry. Jestem pewien, że nie chcesz sobie zawracać głowy szczegółami, Hagridzie...
- A, jasne, kogo to...
- Ciebie na pewno nie, domyśliłem się zawczasu... Więc, skoro Dyrektor zażądał, żeby od poranka „wszystko było tak jak dawniej”, mam zakładać, że co trzy dni będziesz sprowadzał na nas katastrofę? Oczywiście, na moje eliksiry nie masz już co liczyć...
- A skąd, panie psorze, my ze smoczusiem to ani pary z ust, ani nas widać nie będzie! - zapewnił uszczęśliwiony gajowy. - Kochany Wincyś na pewno...
- Oczywiście - uciął Snape. - W takim razie - wychodzę.
Zebrał poły szaty, żeby nie zamiatać kurzu, i jak powiedział, tak zrobił - wyszedł z chatki Hagrida, zostawiając za sobą uszczęśliwionego półolbrzyma, szykującego wielki szaflik, i całą swoją nienawiść do załatwiania takich rzeczy.
Oraz jedno spojrzenie pełne bezgranicznego oddania.
- No i widzisz, Wincyś - Hagrid gadał jak nakręcony - kupiłem ci, o, w Hogsmeade, szamponik dla domowych gadziątek. Ale będziesz śliiiiczny! Znaczy, jesteś śliczny, ale będziesz wyszorowany że hej. No co się rzucasz? Patrz tylko, jaki pikny szampon, o, a na wirzchu jest Wesoły Bazyliszek Richie. No przestańże się wyrywać, taki mały smoczuś, a zadziorny, hehehe... Mój kochaniutki...
Wesoły Bazyliszek Richie.
Mały zadziorny smoczuś.
I do tego kochaniutki.

- No co, Wesoły Bazyliszek Richie, tak, a szamponik to cholibka chyba pachnie węglem drzewnym, taki jakiś... E, Kieł, czym to pachnie? No, niważne, chodź, maniuki mój Wincyś, kochany, wykąpciamy, taak...
Wesoły Bazyliszek Richie.
Maniuki Wincyś.
Wykąpciamy.

ŁŁŁŁŁŁUP.
Drzwi do chatki otworzyły się z takim impetem, że walnęły w przeciwległą ścianę. Osoba, która stanęła w progu, od siebie samego sprzed kilku minut różniła się tylko charakterystycznym mrokiem w spojrzeniu, który postawił Hagrida w stan przedzawałowy. Wychodziło jednak na to, że nie wszystko będzie tak jak dawniej.
- Eeee... Panie psooorze? Że... Szampon? Bo to... Jakiś... markowy... Wesoły Bazyliszek Richie...
- Z Wesołym Bazyliszkiem Richim - wycedził Snape, postępując dwa kroki do przodu - możemy nawet zatańczyć pod ogon.
Kolejne dwa kroki.
- Dookoła rury aluminiowej z kurzą grzędą u wylotu.
Kolejne dwa kroki.
- Najpierw jednak musiałbyś nas wsadzić do zupełnie innej bajki.
Krok w przód - stanął twarzą w twarz z Hagridem, nonszalanckim gestem pozbawił go smoka, zyskując rozpaczliwe spojrzenie półolbrzyma i obłędną radość na wetkniętym pod pachę gadzim pysku, a następnie jak był wpadł niczym pogromca potworów, tak wyszedł godnym krokiem wybawcy znękanych, hmm, Wincentysiów.
- Winc. Wincyś. Też coś - mruknął mniej więcej w połowie drogi do zamku. Smok milczał wymownie.
Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.
- Nie lubię nawet normalnych smoków, a co dopiero taki pokurcz. Każdy wąż ucieka ode mnie po tygodniu. Mądre zwierzęta. Po dłuższym okresie zwykle znajduję je utopione na dnie kociołka. Pokusa bywa zbyt silna...
Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.
- A, i nie rozmawiam ze zwierzętami domowymi.
Oddanie. Uwielbienie. Oddanie.
- Twój wybór...
Keira Meridian zbudziła się rano w cudownym nastroju. Miała lekką głowę, czuła się pełna energii, magia pulsowała dookoła, a za oknem napinał dumnie skrzydełka obłoczków piękny jak z obrazka dzień. Przeraźliwie piękny dzień. Przez chwilę grzała twarz w promieniach słońca, witając uśmiechem nowe radości, które dziś napotka, nowe przykrości, z którymi będzie miała okazję poprzetrzepywać sobie nawzajem tyłków, wszystko to, co przyniesie jej los. I naprawdę długą chwilę potrwało, zanim nie powróciły do niej ze zwielokrotnionym natężeniem wydarzenia ostatniej nocy.
- No i mam jak obiecał, Śśśśmierciojad zajadły, wszystko jest jak dawniej... - pozwoliła sobie na jedną, tylko jedną łzę. Pewnych rzeczy nie dało się odmienić. Zresztą, zaraz wracali z Charliem do Rumunii, zostawi to wszystko za sobą. Daleko za sobą. Spotkała się nieco później, już spakowana, z Weasleyem i Dyrektorem - stary czarodziej żegnał ich bardzo ciepło, choć jego oczu jeszcze nie dosięgnął magiczny powiew, który odmienił cały świat dokoła. Dumbledore nie próbował też na nowo przekonywać Keiry do zmiany zdania. Może dlatego właśnie wstała znienacka od wczesnego śniadania, które jedli we trójkę w gabinecie Dyrektora, i przeprosiła obu panów.
- Przed wyjazdem... Chciałabym coś załatwić. Jeszcze jedną, malutką sprawę... - wyszła szybko, umknął więc jej uwagi błysk za szkłami okularów - połówek. Zauważył go za to - z wielką ulgą - Charlie.
- Widzę, że jest pan jakby... Bardziej sobą.
- Och, wiesz, Charlie... Naprawdę ogromnie mi zależy, żeby zwerbować Keirę do Zakonu. A tu proszę, sama się pcha w nasze ręce.
- Słucham?!
- Jest na tym zamku ktoś, kto zawsze miał o wiele większą siłę przekonywania niż ja... A teraz została wręcz - podwojona...
Naczekała się na niego sporą chwilę, bo nawet o tak wczesnej porze musiał gdzieś wywędrować. Coraz bardziej zdeterminowana, spacerowała tam i nazad pod drzwiami jego gabinetu. Chciała wiedzieć. Musiała wiedzieć . A on był jedyną osobą, która mogła jej odpowiedzieć na to pytanie. Pal ghule Mroczny Znak czy tam inne śmierciożercze atrybuty, którymi mógłby się zasłaniać i wykręcać. Nie zamierzała pytać o Sam-Wiesz-Kogo, tylko o smoka.
Nadszedł znienacka, z jakiegoś bocznego korytarza - nagle znaleźli się twarzą w twarz.
I w paszczę.
Mistrz Eliksirów odruchowo uruchomił zamrażacze wszelkiego życia z przewagą Gryffindoru.
Snaperka odruchowo uruchomiła oczarowywacze wszelkiego życia z przewagą smoczego.
Smok odruchowo wypuścił nosem kłębek dymu i pisnął.
Cisza.
- Eee... ładny smok - zagaiła Keira, która kojarzyła fakty całkiem szybko, mimo, że już świerzbiały ją ręce, by coś tu komuś - czemuś? - pomacać. Zagajenie okazało się typowym faux-pass - obydwaj posłali jej mordercze spojrzenia, po których powinna zwątpić w swe powołanie. Zamiast tego spróbowała zmienić temat.
- Eee... Ładna fryzura - orzekła może nie całkiem szczerze, niewątpliwie jednak trafiła w czuły punkt. Tyle, że Mistrz Eliksirów po prostu narzucił na smoka rąbek szaty, na głowę kaptur, Merlin jeden wie skąd wyciągnięty, i wmaszerował do swoich komnat, zatrzaskując Keirze drzwi przed nosem.
Takiś ty?!
Tacy wy obaj z tym białobrodym spryciarzem?!
No to poczekajcie!
Dumbledore i Charlie kończyli jeść, kiedy panna Meridian wróciła. W oczach koleżanki po fachu smoker spostrzegł ze zdumieniem nieznany mu złowrogi poblask.
- Ach, Keiro... - uśmiechnął się Dyrektor z pełną już obsadą błysków w oku. - Jak tam twoje sprawy?
- Mam mnóstwo ważnych spraw w Rumunii - spojrzała mu prosto w oczy. - Hermionie podesłać książki... Zebrać się... Robota papierkowa... Podania...
Charlie słuchał ze zdziwieniem, a Dumbledore z łagodnym zrozumieniem.
- Oczywiście, moja droga... Pytałem jednak o bardziej - życiowe sprawy.
- Moją życiową sprawą są smoki. Czasami - bywa jeden... Oraz - wszelkie inne wredne, podstępne gady...
Dyrektor Hogwartu uśmiechnął się niewinnie.
- Droga Keiro, jakaś ty - kobieca... Do zobaczenia...
Tym razem zamiast w kąpieli, Mistrz Eliksirów pogrążony był w lekturze sprawdzianów drugoklasistów. Pióro nauczyciela zawisło właśnie nad szczególnie kreatywną wizją eliksiru Inoblitus, wspomagającego pamięć. Albus Dumbledore pozwolił sobie na lekki uśmieszek, widząc tak rzadko ukazywane, a gwałtowne namiętności swojego podwładnego, szalejące teraz pełną gamą na jego bladej twarzy.
- Wybacz, że muszę przerwać tak zajmującą lekturę...
Snape podniósł gwałtownie głowę.
- Obraziłbyś się, gdybym w przyszłym roku schował w Tiarze Przydziału tą kieszonkową gilotynkę Slytherina?!
- Severusie...
- Tak, tak... Wiem, że się nie zmieści. Już próbowałem.
- Severusie!
- Więc - co tym razem pana sprowadza?! Ktoś znalazł w lesie mantikorę w skrzaciej wersji?
- Ostatnio sam znalazłeś skrzacią wersję potwora. I dość szybko się go pozbyłeś... Severusie, czy to mnie pamięć myli - starość nie radość, niestety - czy ten dzisiejszy ranek jednak trochę się różni od przedwczorajszego?
Wzruszenie ramion.
- Nie mieliśmy tylu kwiatów na błoniach. I osobiście zerwałem trzy z oczkami na czułkach...
- Szczęściarz z pana, ja nigdy nie miałem czasu gapić się na zielsko. A co dopiero je zrywać.
- A niebo takie błękitne... Zaraz, jak się nazywa ta trucizna... Nigdy nie byłem mocny z...
- Pański Złoty Chłopiec wciąż narzeka?!
- Och, nie... Harry czuje się świetnie. Uspokoił się i prawie zupełnie zapomniał o całym tym incydencie. Czuje się bezpieczny i odprężony; wreszcie wie, że w razie jakichkolwiek kłopotów ma na kogo liczyć.
- Więc?!
- Więc dziękuję ci bardzo Severusie, jesteś doprawdy niezastąpiony. Gdyby tylko moja demencja pamiętała przy proszeniu cię o coś, że pedantom, paranoikom i złośliwcom nie należy zostawiać szczegółów do własnego rozporządzania...
- CO ZNOWU?!
- Nie, żebym negował twoje, khemm, prawo pierwszej nocy - Dyrektor zmierzył smoka, zwiniętego przed kominkiem w podejrzliwy kłębek, spojrzeniem pełnym utajonej aprobaty - tylko Hagrid wpadł w rozpacz.
Severus i Winc wymienili identyczne spojrzenia pełne wzgardy.
phi.
- Niech sobie złapie tyłorożca.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Przyjęcie przypadkowo zbieżne w czasie z pewnym świętem - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam
Przygody Odyseusza - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Przygody Odyseusza
Uczta - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Uczta
O ptakach i niewinności - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, O ptakach i ni
Z miłości - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Z miłości
Zwierciadło - Arien Halfelven, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Zwierciadło'
Oswoić Smoka, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Romans dygresyjny - Arthur Weasley
Ojciec chrzestny [Yaoi-chan], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Ojciec chrzestny
Podejrzany numer jeden, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Trujące sekrety, Podejrzany numer
Nawet Strach Mnie Opuścił [Enahma], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Trylogia smutku Enahm
Diabeł‚ w twojej duszy, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Diabeł, w twojej duszy
Pani Detektyw, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Trujące sekrety, Pani detektyw
Prolog, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Trujące sekrety
Wigilia w Norze, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Arthur Weasley i jego kompatibilna twórc
Schowek [Enahma], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Schowek
Wyzwanie [Cybele], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Wyzwanie
Nietoperze(1), Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Nietoperze
Bracia W rozrabiają [thingrodiel], Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Bracia W rozrabiają
Przesłuchania i domysły, Nie wiem o czym, zakładam, że fanficki HP, Trujące sekrety, Przesłuchania i

więcej podobnych podstron