Nienasycenie nie oznaczało możliwości zaznawania większych rozkoszy; oznaczało wejście w posiadanie istoty rozkoszy, którą jest nieskończoność. Ja sama byłam kopalnią tego wygłodzenia tak wielką, że nie istniała taka rzecz, która pozostawałaby poza moim zasięgiem.
Mama uważała, że musi mi się sprzeciwiać, gdyż byłam ojcem, a ojcu należało się sprzeciwiać. „Po to, żebyś nie upodobniła się do ojca”, mówiła. Co było nielogiczne, bo przecież: jej zdaniem już byłam Patrickiem.
W dodatku ojciec nie był specjalnym amatorem cukru. A zresztą nie miał żadnych aspiracji do boskości. Te tak i widentne rozbieżności nie otworzyły jednak matce oczu na moją zasadniczą odmienność.
Gdyby Bóg jadł, jadłby słodkie rzeczy. Tym większą aberracją wydawały mi się zawsze ofiary z ludzi czy ze zwierząt: cóż za niepotrzebny rozlew krwi dla kogoś, kogo lak bardzo by uszczęśliwiła hekatomba cukierków!
Istniały jednak subtelności. Były słodycze mniej i bardziej metafizyczne. Drogą długotrwałych badań doszłam do następującej konkluzji: strawą teologiczną jest czekolada.
Mogłabym przytoczyć na to mnóstwo dowodów naukowych, poczynając od teobrominy, którą tylko ona zawiera i której etymologia tak wiele mówi. Ale moim zdaniem byłoby to obraźliwe dla czekolady. Uważam, że jej boskość przerasta apologetyków.
Czyż nie wystarczy wziąć do ust kawałka wybornej czekolady, by nie tylko uwierzyć w Boga, ale także poczuć
MłtM
27