Zycie przestało być takie piękne.
Po powrocie do Dakki zorientowałam się, że odmówiła mi posłuszeństwa pewna część mózgu. Zniknęła moja łatwość liczenia. Nie potrafiłam wykonać najprostszych nawet działań.
Zamiast tego moją głowę zaczęły wypełniać obszary nicości. Pozostały w niej do dziś.
Nadal byłam systemem rur, jednak w moim umyśle zaczynała się już ekspansja pokwitania.
Odzywał się we mnie nowy głos, który choć nie kneblował poprzednich, był rozmówcą mającym ostatnie słowo i przyzwyczaił mnie do myślenia na dwa głosy. Nigdy nie omieszkał zwrócić mi ze śmiechem uwagi na potworność niektórych rzeczy.
Siostra Marie-Paułe od dawna błagała o jakąś belgijską pomoc do swojego leprozorium. Ojciec zamęczał ministerstwo i fundacje, aż w końcu powiadomiono go, że przyjadą dwie flamandzkie zakonnice zdecydowane związać swoje życie z Jalchatrą.
Tatuś pojechał po nie na lotnisko w Dakce; przed odstawieniem do dżungli miały zjeść obiad w bunkrze. Oczekiwaliśmy ich z ciekawością, jaką w ludziach wzbudzają ofiary: kim, u diabła, mogła być wolontariuszka opuszczająca swój wygodny zakon we Flandrii, by poświęcić więcej niż własną egzystencję gehennie bengalskiego leprozorium? Jakąż to człowieczą tajemnicę skrywała tak szalona ofiara?
Drzwi otworzył im ogrodnik. Ten cudowny muzułmanin, ważący łącznie z ubraniem zapewne nie więcej niż pięćdziesiąt kilogramów, zamarł i zaczął się trząść. Z trudem udało mu się usunąć z drogi, ażeby zrobić przejście, o jakże konieczne, dwóm istotom tak olbrzymim, że trzeba
131