70 f u ul:/i, X i fu.U o\cuy i i»«hVhm .<■
nie byłby wart tylu starań, gdyby nic był dziełem psychoanalityka, czy raczej kogoś, kro jakby przypadkiem łączy z psychoanalizą wszystko, co z rzeczy powstałych za sprawą pewnej w niej tendencji, a mianowicie teorii ego i techniki analizy obron, jest najbardziej sprzeczne z doświadczeniem freudowskim, ukazując nam tym samym a contrario spójność zdrowej koncepcji mowy z podtrzymaniem tego doświadczenia. Odkrycie Freuda jest bowiem odkryciem w naturze człowieku pola skutków relacji pomiędzy człowiekiem a porządkiem symbolicznym i odniesienia sensu tych relacji do najbardziej radykalnych instancji symbolizacji w bycie. Pomijanie porządku symbolicznego jest skazaniem odkrycia na zapomnienie, doświadczenia na ruinę.
Twierdzimy, i nic da się tego naszego stwierdzenia oddzielić od powagi naszej wypowiedzi, że pojawienie się szopa-pracza w fotelu, na który nieśmiałość Freuda, jeśli wierzyć naszemu autorowi, skazała analityka, umieszczając go w dodatku za kanapą, jest lepsze, niż posadzenie tam uczonego, który o mowie i mówieniu mówi takie rzeczy.
Bo szop-pracz przynajmniej, dzięki Jac-qucs’owi Prćyertowi („Jeden kamień, dwa domy, trzy ruiny, czterej grabarze, jeden ogród, kwiaty i jeden szop-pracz”), wszedł na zawsze do poetyckiego bestiariusza i uczestniczy jako taki, swoją istotą, w wysokiej funkcji symbolu, zaś istota nam podobna, która naucza w ten sposób systematycznego nieuznawania tej funkcji, odłącza się od wszystkiego, co może ona powołać do istnienia. Toteż sprawa miejsca, które należy się temu naszemu bliźniemu w klasyfikacji przyrodniczej, wydawałaby się nam tylko nic związanym /. tematem humanizmem, gdyby jego dyskurs, napotykając technikę mówienia, o którą się troszczymy, nie okazywał się zbyt płodny chociażby w rodzeniu bezpłodnych potworów. Niech będzie zatem wiadome, skoro jest on również dumny z lekceważenia zarzutu aneropomorfizmu, że to jest ostatni termin, jakiego użylibyśmy by powiedzieć, ze ze swojej osoby czyni on miarę wszystkich rzeczy.
Wróćmy do naszego przedmiotu symbolicznego, nader gęstego w swojej materii, chociaż stracił ciężar użytkowy, zarazem jego nieważki sens spowoduje przesunięcia o pewnej wadze. Więc czy to wraz z nim mamy prawo i mowę? Zapewne, jeszcze nie.
Bo nawet gdyby pojawił się wśród rybitw jakiś przywódca kolonii który połykając symboliczną rybę z rozdziawionego dzioba innych rybitw, rozpoczyna ów wyzysk rybitwy przez rybitwę, o czym chcielibyśmy pewnego dnia pofantazjować; nie wystarczy to wcale do odtworzenia wśród nich tej bajkowej historii, obrazu naszej, w której uskrzydlona epopeja więzi nas na Wyspie Pingwinów, i trzeba by jeszcze czegoś, aby powstał świat „urybitwiony”.
To coś dopełnia symbol, by zrodziła się z niego mowa. Aby przedmiot symboliczny,