Niesłychanie męczące jego i ją dyskusje w zimnie, na mrozie, podczas których ona się potrafiła zawsze jakoś obrazić, pogniewać, a on nie mógł odejść, kiedy się ona gniewała.
Więc:
— Przeproś się, przeproś, proszę cię — i grzązł coraz głębiej, bo ona coraz bardziej marzła. — Dlaczego ziewasz, gdy ja się męczę?
— Ja męczę się też i nie mogę już ustać na nogach.
— To proszę cię, powiedz mi, że się przeprosiłaś.
— Nie mogę tak powiedzieć, bo to nie jest prawda.
I tak w kółko.
I ona zacinała się coraz więcej (nieświadomie), on był coraz bardziej zrozpaczony, ona zaczynała płakać: ani jednej łzy, twarz rzeźbiona w kamieniu i nieuchwytna.
— Daj mi odejść, daj mi odejść — prosiła go. — Jeszcze mam zrobić cztery zadania matematyczne. Kręci mi się w głowie, już nic nie wiem, co chciałam, a czego nie, nic już nie wiem.
On nie spał pół nocy, a ona uspokajała się przy matematyce. On przemawiał do siebie:
— Emil, uspokój się, głaskam cię po włosach.
Gdy ryczał odjeżdżający okręt, Ewa myślała, robiąc matematykę:
— Ktoś odjeżdża.
Śnieg padał. Znaleźli duży balon sylwestrowy na środku pustej jezdni. Usiedli po obu stronach balonu i pocałowali się ponad nim. Balon chodził za nimi jak pies.
Była druga w nocy. Szli łagodnie i lekko pijani. I balon za nimi jak pies. Biegł za nimi również hałas kawiarni, lecz oni byli poza nim. Znajdowali się we własnym oszołomieniu: ty i ja. Nie było między nimi napięcia, on trzymał ją pod rękę, a raczej trzymał futro, które było przyjemne w dotyku.
Coraz to bardziej oddalali się od śródmieścia. Zamknięte są bramy domów i zgaszone światła. On mówi:
— Gdy napiszę opowieść, która mi teraz dojrzała w głowie, zrobię ci z niej prezent sylwestrowy.
Podarował jej piżamę, która się jemu podobała, kajdan-ki-bransoletkę, która się jemu podobała, mały kwiat z kości słoniowej. Ona jemu — swoją fotografię.
Więc padał śnieg. Nad wszystkimi wirował śnieg i ostre, podobne do cięcia, wrażenie: nigdy więcej. Nigdy więcej. Never morę.
— Co do mnie mówisz? — pyta. — Co „nigdy więcej”?
Ona myśli:
137