Mieczysław Wieliczko
To było chyba latem, pół roku od wprowadzenia stanu wojennego Aldona Salska do mnie przyszła taka zakłopotana i mówi: „Mietek jest taka sprawa”. Jej narzeczony Skaza (teraz jest w Stanach) jech.il taryfą i na ul. Dworcowej się zorientował, że esbecja za nim jedzic Kazał się zatrzymać na tym wiadukcie, dzielącym park Kusocińskiego (dawniej Park Czynu Partyjnego). Taryfiarzowi rzucił jakąś kwolę, wyskoczył z samochodu i pobiegł do parku. Tamci z tego samochodu też za nim biegli. On dopadł do tych budynków na Kołobrzeskiej, ta kie sąjedenastopiętrowe, tam były krzaki i wrzucił tę bibułę w krzaki I pobiegł dalej. Udało mu się im uciec. Ale trzeba było tę bibułę pod jąć. I Aldona prosiła mnie, żebym tę bibułę znalazł i przeniósł ją gdzie?! do piwnicy. Miałem pietra jak cholera, obowiązywała nadal ta godzi na milicyjna, ale udało mi się to zrobić.
To był co najmniej drugi rok stanu wojennego. Andrzej Bober ju> wrócił z internowania. Przychodzi do mnie mój kolega Boguś Fajans, weterynarz, i mówi: „Słuchaj Mietek, jest wielka wsypa. Marek Bobei z Grażyną w ostatniej chwili się połapali, że esbecja im siedzi na ple cach”. Oni tam drukowali na ul. Żołnierskiej, tam była drukarnia. To było mieszkanie wynajmowane. Esbecja wiedziała, ze to jest w tym bloku, ale nie wiedziała w którym mieszkaniu. W końcu jest to jede-nastopiętrowy budynek. Cały budynek był obstawiony. „Tam siedzą w radiowozach i patrzą”. On mówi: „Ja się strasznie boję”. Wtedy jeśli nie życie to zdrowie można było stracić. Powiedziałem: „To ja pójdę i to zrobię. Wyniosę wszystko na dach. Nikt nie będzie tam szukał, a po kilku dniach można z dachu zdjąć”. Ja fotografowałem dużo. Znałem wszystkie budynki. Pojechaliśmy do Andrzeja, do Słup. Andrzej początkowo nie chciał mnie w to mieszać, aleja przedstawiłem mu plan, i on powiedział: „Jak się nie boisz to wchodź!” Dał mi klucz od mieszkania. Poszedłem do tego budynku i postanowiłem udawać durnia. Ten klucz trzymałem w ręku, aby w każdej chwili móc wyrzucić go na /cwnątrz. Podszedłem do tych drzwi i postanowiłem pukać. Pukam, pukam... Wychodzi sąsiadka i mówi: „Tam nikogo nie ma w domu!”
lak, aleja tu mam kolegę”. „Oni wyjechali”. „Ale naprawdę nikogo nic ma w domu?” „Nie, nie ma”. „No to przepraszam”. I zszedłem po schodach. Zaraz jednak wróciłem cichutko i klucz do zameczka, ale z duszą na ramieniu. Byłem przygotowany i myślałem sobie. Znam ten budynek, tam jest taki balkonik. Jak tam ktoś będzie, to wbiegnę na len balkon i wyskoczę z pierwszego piętra. Jak sobie nogę złamię to innie złapią, ale jak nie, to ucieknę. Zaraz w dół można szybko uciec im Kościuszki. Ale wszedłem, cisza. Zacząłem oglądać. Cały dom był brudny. Ten judasz przy drzwiach posmarowany farbą drukarską. To miało być niedużo, ale jak popatrzyłem to się przestraszyłem. Koszulek nadrukowanych dużo, bibuły, z gdańskiej „Solidarności” tyle. Po szafach poszukałem te torby. Wszystko pakowałem do toreb, windą wjeżdżałem na górę. Wyłamałem zamek na dach, żeby wejść. Wynio-•lem to wszystko na dach i za wywietrznikami schowałem. Jak ktoś wyjrzy na dach, to nie będzie widział. Później pomyłem łazienkę z tej farby drukarskiej. Jak wejdą, żeby było mieszkanie czyste, żeby nie podejrzewali nawet, że tu coś było. To wszystko trwało chyba ze cztery godziny. Nie zdawałem nawet sobie sprawy, że to tak długo. Wróciłem spocony, zmęczony. Oni się niepokoili - cztery godziny nie ma faceta, to na pewno była wpadka. Później Andrzej mi doniósł, że cztery czy pięć dni potem została zdjęta inwigilacja tego budynku. Wtedy oni tę drukarnię z dachu zdjęli i sprawa się rozpłynęła.
(Powyższa wypowiedź Mieczysława Wieliczki to fragment rozmowy, którą przeprowadził z nim w dniu 2001 r. Zenon Złakowski)