go w domu. On u nas bywał. To było rzeczą normalną. Na wydziale się rozmawiało, piło razem kawę czy herbatę, jeżeli szef był w pracy, to wszyscy inni też byli - nie było o tym mowy, żeby student biegał i rozglądał się, ponieważ jakiegoś pana magistra czy doktora nie mógł w pracy zastać. Nie! Niejednokrotnie o godzinie dziesiątej w nocy okna się jeszcze świeciły w budynku. Wiadomo, że warunki mieszkaniowe były mniej zachęcające niż dziś, że na wydziale była biblioteka i wszystko.. Ale przede wszystkim - była żelazna zasada: dopóki profesor nie wychodzi, to, nawet jeśli się nie ma zajęć, to nie przystoi wychodzić..
W.W.: A trzeba wiedzieć, że Profesor przychodził między dziesiąta a pierwszą, drugą, a wychodził czasem o osiemnastej, czasem o piętnastej. Nie było reguły.
A.K.: Czasem, koło czwartej czy piątej, zaglądał do mnie i tak sobie żartował: „Artur, chłopaku, może byśmy poszli podmuchać w domowe ognisko, żeby nie wygasło?”
S.H.: Czy można powiedzieć, że przyjaźnie na wydziale były czymś cennym i wartościowym, a nie - podejrzanym?
A.K.: Tak. I powiem więcej: człowiek chłonął to, co Szef reprezentował sobą. Powiadam: od warsztatu poczynając, a na sposobie bycia kończąc.
W.W.: To był taki dobry, zdrowy akademicki feudalizm. Kiedy były imieniny profesora, to obowiązkowo na nie jeździliśmy do katedry; wcześniej profesorowa robiła kanapki, bo to były imieniny w takim starym stylu. Kiedy Profesor wyjeżdżał w niedzielę, to prosił mnie, żebym wyszedł z jego psem. I nie miałem obiekcji, nikt nie miał tutaj żadnych obiekcji - bo od siebie Profesor przekazywał tyle wiedzy, życzliwości...
A.K.: Zresztą sam mówił: „Uniwersytet musi stać na umiarkowanym feudalizmie"
A.D.: Ale, z drugiej strony, nie był zwolennikiem budowania dystansu... - Jak ten brak dystansu funkcjonował w kontaktach ze studentami?
A.K.. Zwracał się do studentów przez „ty”, po imieniu. Miał doskonałą pamięć. Z tej racji, że był prodziekanem, prowadził te wszystkie sprawy studenckie, świetnie zapamiętywał ludzi. Zresztą muszę powiedzieć, że i nam trochę z tego zostało; ja bardzo często się też do studentów po imieniu zwracam.
W. W.: Wojskowy, adwokat, profesor - to są zawody, w których ma się do czynienia z ludźmi: wojskowy musi pamiętać żołnierzy w kompani, adwokat musi pamiętać klientów, a profesor musi pamiętać studentów.
A.K.: Był wymagający, ale życzliwy. Była zasada, że to, iż się dostało ocenę niedostateczną w czerwcu na egzaminie, to nie oznaczało, że nie mogłeś dostać czwórki na poprawce! jeżeli było się przygotowanym, to nie było się skazanym na trójkę z tej racji, że to była poprawka. Darzył ludzi zaufaniem.
W.W.: To było charakterystyczne, że jak do tej dwói zmierzało się, to mówił na przykład: „No, panowie, nie wypada! Macie matury, a nie znacie królów”- gdy ktoś coś palnął ze szkoły średniej. „Ja nie mogę, no, w takiej sytuacji, to ja już nie mogę zaliczyć" - nie lubił stawiać dwójek, ale był też sprawiedliwy: nikogo nie oblewał po jednym pytaniu, albo dlatego, że miał akurat zły humor. Reguły były jasne i uczciwe. Egzamin nie był stresujący, student wiedział co się dzieje, a nie - jak na przykład u sąsiada Profesora Mazurkiewicza, profesora Witolda Sawickiego - ten szybko pytał, stawiał plusy i minusy, rysował jakieś kółeczka.
A.D.: W jaki sposób Profesor sprawował funkcję prodziekana? Jak ważna była chęć niesienia pomocy, a jak ważny był regulamin?
A.K.: Profesor wykazywał dużą chęć pomocy - starał się znaleźć wyjście z każdej sytuacji, zwłaszcza gdy chodziło o pomoc materialną dla studentów. A to były czasy, kiedy było naprawdę dużo stypendiów, domów akademickich, stołówek. Profesor chciał jak najlepiej to wykorzystać. Co do regulaminu, to regulamin studiów był radykalnie odmienny niż dzisiaj. Nie było czegoś takiego jak powtarzanie pierwszego roku; jeśli się go nie zaliczyło, to był to koniec. Nie była znana instytucja powtarzania przedmiotu, czyli warunkowego wpisu. Prawo przystąpienia do sesji poprawkowych miało się tylko wówczas, jeżeli w sesji głównej, w czerwcu, oblało się mniej niż połowę egzaminów - gdy były cztery egzaminy, to oblać można było tylko jeden, jeśli pięć - to dwa. Jeżeli ktoś oblał więcej, to bezwarunkowo powtarzał rok. W tych kwestiach Profesor nie robił wyjątków. W każdej innej sprawie zawsze starał się indywidualnie podchodzić do każdego studenta, to nie był typ sformalizowanego urzędnika. Studenci czasem przychodzili szukać Go w katedrze, zamiast w dziekanacie, i miał dla nich czas.
W.W.: Miał taki urok : kiedy w swoim gabardinowym płaszczu i w eleganckim kapeluszu przechodził ze stołówki do dziekanatu, to się bez przerwy kłaniał takim przedwojennym gestem - chwytając kapelusz od tyłu.
A.K.: Przed wojną mężczyzna nie brał kapelusza za główkę, bo by go ubrudził. I profesor ten zwyczaj zachował. Z jego kłanianiem się była nawet związana pewna historia. Profesor szedł do domu, a mieszkał wtedy przy alei PKWN, czyli przy Głębokiej. Szedł z placu Litewskiego piechotą, przez Szopena, i wreszcie doszedł do placu, jak to mówił - „placu Gwiazdy" - tam, gdzie dziś jest hotel Wiktoria, gdzie się zbiegają Lipowa, Narutowicza i Szopena. Doszedł do przejścia i, zamyślony, ruszył na czerwonym świetle. Akurat po drugiej stronie przejścia stał milicjant i natychmiast podszedł do Profesora. Profesor sądząc, że to może kolejny znajomy, może jakiś były student, zdjął - a jakże! - kapelusz, podał milicjantowi rękę i powiedział: „Moje uszanowanie, kolego”. Milicjant - zbaraniał. Ani Mu uwagi nie zwrócił, ani Mu mandatu nie wypisał. Został w osłupieniu.
W.W.: Inna historia była wręcz kryminalna. W czasie egzaminów wstępnych, kiedy był dziekanem, podszedł jednego razu do Niego pewien mężczyzna. Profesor swoim zwyczajem ukłonił się, podał mu rękę i ten pan o coś go zapytał. Profesor coś odpowiedział. Później Profesor to przeanalizował i bardzo się zmartwił.
A.K.: Był to czas egzaminów wstępnych, czyli bardzo aferalny moment! Egzaminy odbywały się w klasyczny sposób; pisało się najpierw pracę, nie test, potem były egzaminy ustne. Na placu Litewskim się kotłowało, młodzieży było pełno, towarzyszyli im rodzice, ciotki, wujowie. Naturalnie każdy się zastanawiał, jakby tu jakieś dojście znaleźć, żeby coś pokątnie załatwić. I na tym różni szalbierze żerowali. Byli tacy ludzie, którzy obiecywali różne rzeczy, nie mając żadnych ku temu podstaw i - żeby udowodnić, że on tu zna samego dziekana - to taki człowiek czatował na placu. Jak profesor wszedł w alejkę, kierując się na wydział, to taki człowiek podchodził, mówił: „dzień dobry” Kiedy profesor zdejmował kapelusz, witał się, szalbierz o coś pytał; na przykład gdzie jest ulica jakaś tam. Profesor mu odpowiadał, a on, zadowolony, szedł do rodziców jakiejś młodej osoby, święcie prze-
23
WlADOMOŚCI UNIWERSYTECKIE: grudzień 2006