z anoreksją od trzech lat. Zanim zrozumiała, że ta choroba może ją zabić, stosowała różne wybiegi, aby nie dać się utuczyć. Oszukiwała lekarzy, pielęgniarki, mamę. Do czasu, aż nie trafiła do szpitala nieprzytomna z wycieńczenia.
Zaczęło się bardzo prozaicznie: od dolegliwości żołądkowych. Wtedy jeszcze nie myślałam o odchudzaniu - ograniczałam jedzenie, ponieważ przynosiło ból. Głodowałam nie po to. by schudnąć, ale po to. by nie cierpieć. Ciało jednak nie widziało różnicy, pozbawione „paliwa" zaczęło się kurczyć. Na początek pozbyło się pięciu kilogramów.
Zaniepokojona mama zaczęła chodzić ze mną do lekarzy. W rezultacie trafiłam na oddział gastroentorolo-gii z podejrzeniem choroby wrzodowej. Nieustanne badania i leki nie przynosiły rezultatów: ból brzucha narastał, jedzenie napawało obrzydzeniem, a próby wmuszania go we mnie kończyły się zwróceniem zawartości żołądka. W końcu przestałam jeść. Dwa miesiące bez grama pożywienia, za to z kroplówką: na śniadanie, obiad i kolację. To ona, mimo że rozrywała mi po kolei wszystkie żyły (nawet te pod kolanami i w stopach), utrzymywała mnie przy życiu. Pozostawiła mi też pamiątkę w postaci szpecących zrostów, żebym nigdy nie zapomniała! To jednak nic w porównaniu z koszmarem sondy, czyli rurki, za pomocą której - przez przełyk do żołądka -wlewano mi nutridrinki (wysokokaloryczne. odżywcze substancje). Mimo to byłam coraz słabsza i coraz chudsza, po prostu ginęłam w oczach. Pięć miesięcy szpitalnej udręki zamiast wyleczenia przyniosło tylko wyrok: anoreksja. Zalecono wizytę u psychologa i wypisano mnie do domu.
Okazało się. że u podłoża moich kłopotów żołądkowych leżą silne stany nerwowe i chore ambicje bycia we wszystkim najlepszą. Do tego trzeba dodać piekiełko domowe: nieustanne kłótnie z nadopiekuńczą matką i próby kierowania moim życiem. Rozwód rodziców, choć był najlepszą rzeczą, jaka mogła spotkać naszą rodzinę, też chyba pozostawił swój ślad. A raczej to, co działo się przed nim. Lepiej nie mówić... To wszystko okaleczyło moją duszę. A ona - zraniona - nie potrafiła dłużej żyć.
Myśl o tym. żeby się odchudzić, pojawiła się później, po wyjściu ze szpitala. Nigdy nie byłam pulpetem. ważyłam 50 kilo z małym hakiem. Chciałam schudnąć tylko kilogram, najwyżej dwa. I to wcale nie dla innych, ale dla siebie. Miałam w nosie opinię tłumu, nie obchodził mnie powszechnie obowiązujący wzorzec urody „i la szkiele-tor". Po prostu chciałam czuć się dobrze we własnej skórze.
Do realizacji planu pt. „Smukła kibić" przystąpiłam z niezwykłą gorliwością - prawie w ogóle nie jadłam. Byłam też niecierpliwa. Chciałam szybko osiągnąć zamierzoną wagę. Zaczęłam więc wspomagać się herbatkami przeczyszczającymi typu „Figura" - sześcio-