siłach, poszli zainstalować się w innych barakach. Poważniej chorzy i słabsi umierali samotnie jeden po drugim.
Wszedłem tam pewnego ranka, aby pożyczyć igłę. Na jednej z wyższych pryczy rzęził jakiś chory. Usłyszał mnie, usiłował usiąść, po czym zawisł nade mną głową w dół. z zesztywniałym torsem i ramionami i zbielałymi oczami. Sąsiad z niższej pryczy automatycznie wyciągnął ręce w górę, by go podtrzymać, i zaraz spostrzegł, że tamten nie żyje. Osunął się z wolna pod jego ciężarem, a tamten ześlizgnął się na ziemię i tak pozostał. Nikt nie znał jego nazwiska.
Ale w baraku nr 14 zaszło coś niezwykłego. Mieścili się tam chorzy po operacji, niektórzy z nich w niezłym stanie. Zorganizowali oni wyprawę do obozu angielskich jeńców wojennych, który prawdopodobnie został ewakuowany. Impreza okazała się nadzwyczaj owocna. Powrócili ubrani w mundury khaki, z wózkiem pełnym nigdy nie oglądanych cudów: margaryny, proszków budyniowych, słoniny, mąki sojowej i wódki.
Tego wieczoru cały barak 14 śpiewał.
Nikt z nas nie czuł się na silach, aby przejść dwa kilometry do obozu angielskiego i wrócić z ciężarem. Ale pośrednio ta szczęśliwa wyprawa okazała się korzystna dla wielu. Nierówny podział dóbr spowodował nowy rozkwit przemysłu i handlu. W naszej przepojonej atmosferą śmierci sali narodziła się fabryka świec z knotem, nasyconym kwasem bornym, odlewanych w formach z kartonu. Bogacze z baraku 14 pochłaniali całą naszą produkcję, płacąc za nią słoniną i mąką.
Ja sam znalazłem w Elektromcigcizin blok czystego wosku; pamiętam nieprzyjazne spojrzenia tych, którzy widzieli, jak go wynoszę, i dialog, jaki się wywiązał:
- Co chcesz z tym zrobić?
Nie miałem zamiaru wyjawiać tajemnicy: słyszę Jeszcze, Jak odpowiedziałem słowami, jakie często słyszałem od weteranów obozowych, szczycących się chętnie, że są „dobrymi więźniami", ludźmi zdolnymi, dającymi sobie zawsze radę: - Ich uerstehe uerschiedene Sachen....1
25 stycznia. Tym razem przyszła kolej na węgierskiego chemika, około pięćdziesiątki, wysokiego, chudego i małomównego, nazwiskiem Somogyi. Tak samo jak Holender był rekonwalescentem po tyfusie i szkarlatynie, ale przyplątało się jeszcze coś nowego. Dostał silnej gorączki. Od pięciu chyba dni nie powiedział ani słowa: tego dnia otworzył usta i rzekł stanowczym tonem:
- Pod siennikiem mam rację chleba. Podzielcie ją we trójkę między siebie. Ja już jej nie zjem.
Nie wiedzieliśmy, co mu odpowiedzieć, ale chleba na razie nie tknęliśmy. Polowa twarzy nabrzmiała mu. Jak długo był przytomny, zamknął się w twardym milczeniu.
Ale wieczór i przez całą noc i dwa następne dni bez przerwy milczenie ustąpiło majaczeniu. Przeżywając swój ostatni, bez dna sen o uległości i niewolnictwie, przy każdym wydechu szeptał: Jawohl; regularnie i rytmicznie jak maszyna. Jawohl, przy każdym ruchu umęczonych żeber, tysiące razy. tak że pragnęło się potrząsnąć nim, zadusić go, a przynajmniej, żeby zmienił to słowo na inne.
Nigdy tak dobrze jak wówczas nie pojąłem, jak mozolna jest śmierć człowieka.
Na zewnątrz ciągle wielka cisza. Kruków mnóstwo przybyło i wszyscy wiedzieli dlaczego. Długie przerwy w dialogu artylerii.
Wszyscy kolejno mówili, że Rosjanie przybędą niedługo, zaraz; wszyscy to oznajmiali, wszyscy byli tego pewni, nikomu jednak nie udawało się wierzyć w to głęboko. Kto bowiem przebywa w lagrach, ten odzwyczaja się od nadziei, nawet od zaufania do własnego rozumu. W lagrach myśle-
187
Znam się na wiciu rzeczach...