Za winnicą zaczyna się następna, oddzielona tylko wąską ścieżką. Zatrzymują się i Branko dzwoni z komórki. Powtarza dwa słowa „żena" i „dijete” — tylko to jest w sranie zrozumieć Kunicki. Słońce robi się po. marańczowe; wielkie, napuchniętc słabnie w oczach. Za chwilę będzie mu można spojrzeć w twarz. Winnice zaś nabierają intensywnie ciemnozielonego koloni. Dwie ludzkie figurki stoją w tym zielonym pasiastym morzu bezradnie.
O zmierzchu na szosie jest już kilka aut i grupka mężczyzn. Kuoicki siedzi w samochodzie z napisem „Policija” i z pomocą Branka odpowiada na chaotyczne, jak mu się zdaje, pytania dużego spoconego policjanta. Mówi prostą angielszczyzną. „We stopped. She went out with the child. They went right, here", pokazuje ręką. „I was waiting, lets say, fifteen minutes. Then I decided to go and Jook for them. I couidn't find them. I didn't know what has happened". Dostaje ciepławą wodę mineralną, pije ją łapczywie. „They are lost”. A potem dodaje jeszcze raz: „lost". Policjant dzwoni gdzieś z komórki. „It is impossible to be lost here, my friend”, mówi do niego, czekając na połączenie. Kunickiego uderza to „my friend”. Potem odzywa się walkie-talkie. Zanim ruszą nierówną tyralierą w głąb wyspy, minie jeszcze godzina.
Przez ten czas opuchnięte słońce opuszcza się nad winnice, a gdy wyjdą na samą górę, okaże się, że dotyka już morza. Mimowolnie są świadkami operowej dlużyzny jego zachodu. W końcu ludzie zapalają latarki. Już po ciemku schodzą na wysoki, urwisty brzeg wyspy, gdzie pełno małych zatoczek, i sprawdzają dwie z nich, w każdej stoją kamienne domki, zamieszkane przez tych bardziej ekscentrycznych turystów, którzy nie lubią hoteli i wolą więcej zapłacić za brak bieżącej wody i elektryczności. Ludzie gotują na kamiennych kuchniach albo mają ze sobą butle z gazem. Łowią ryby, które wędrują z morza wprost na ruszt. Nie, nikt nie widział kobiety z dzieckiem. Zaraz będą jeść kolację — na stołach pojawiają się chleb, sery, oliwki i biedne ryby, które jeszcze w południe oddawały się swoim bezmyślnym zajęciom w morzu. Co jakiś czas Branko dzwoni do hotelu w Komiży — prosi go o to Kunicki, bo wydaje mu się, że ona zabłądziła i w końcu doszła tam inną drogą. Ale Branko po każdym telefonie poklepuje go tylko po plecach.
Około północy okazuje się, że grupa mężczyzn stopniała i jest wśród nich tych dwóch, których Kunicki zobaczył przy stoliku w Komiży. Teraz, przy pożegnaniu, przedstawiają się: Drago i Roman. Idą razem do samochodu. Kunicki jest im wdzięczny za pomoc, nie wie, jak to okazać, zapomniał, jak po chorwacku mówi się „dziękuję"; musi być jakoś „dja-kuju", „djakuje" czy coś w tym rodzaju. Właściwie przy odrobinie dobrej woli mogliby wspólnie wypracować jakąś słowiańską koinć, zestaw podobnych, podręcznych słowiańskich słów, używanych bez gramatyki, zamiast osuwać się w drętwą i uproszczoną wersję angielskiego.
39