Tak, kawy. Czemu nie?
Kunicki siada przy małym stoliku, a tamten u chwilę przychodzi z podwójnymi espresso. Piją w mil-czeniu.
— Nie martw się — mówi bileter. — Tutaj nit ma się jak zgubić. Tutaj wszyscy jesteśmy widoczni jak na dłoni. — Tak mówi i pokazuje otwartą dłoń przeoraną kilkoma grubymi liniami. Potem przynosi mu bulkę z kotletem i sałatą. W końcu odchodzi, zostawiając Kunickiego nad niedopitą kawą. Kiedy znika, Kunickiemu wyrywa się krótki szloch; jest jak kęs bulki, więc przełyka go, nie czując smaku.
Nie może pozbyć się wyrażenia, że są widoczni jak na dłoni. Przez kogo? Kto miałby na nich wszystkich patrzeć, na tę wyspę na morzu, na nitki asfaltowych dróg z portu do portu, na roztopionych w upale kilka tysięcy ludzi, miejscowych i turystów, trwających w ruchu. Migają mu w głowie obrazy ze zdjęć satelitarnych, podobno można na nich dojrzeć napis na pudelku od zapałek. Czy to możliwe? Pewnie i widać stamtąd jego początki łysiny. Wielkie chłodne niebo pełne ruchomych oczu niespokojnych satelitów.
Wraca do samochodu przez mały cmentarz kolo kościoła. Wszystkie groby zwrócone są w stronę morza, jak w amfiteatrze, więc zmarli obserwują powolny, powtarzalny rytm portu. Zapewne cieszy ich biały prom, może biorą go nawet za archanioła, który eskortuje dusze w tej podniebnej przeprawie.
Kunicki zauważa, że powtarza się kilka nazwisk. Ludzie tutaj muszą być jak te koty — chowają się wsobnie, obracają w kręgu kilku rodzin, rzadko wychodzą poza nie. Zatrzymuje się tylko raz — widzi mały nagrobek i zaledwie dwa rzędy liter:
Zorka 9 II 21-17 II 54
Srećan 29 I 54- 17 VII 54
Przez chwilę szuka w tych datach algebraicznego porządku, wyglądają jak szyfr. Matka i syn. Jakaś tragedia ujęta w daty, rozpisana na etapy. Sztafeta.
1 to już koniec miasta. Jest zmęczony, upal sięgnął zenitu i teraz pot zalewa mu oczy. Gdy znowu wspina się samochodem w głąb wyspy, widzi, że ostre słońce zamienia ją w najbardziej nieprzyjazne miejsce na ziemi. Upał cyka jak zegarowa bomba.
Na policji częstują go zimnym piwem, jakby chcieli ukryć pod białą pianą swoją bezradność. „Nikt ich nie widział”, mówi masywny urzędnik i grzecznie odwraca ku niemu wentylator.
— Co robić? — pyta policjanta, stojąc w drzwiach.
— Niech pan odpocznie — odpowiada tamten.
Ale Kunicki zostaje na komisariacie i wsłuchuje się we wszystkie telefoniczne rozmowy, w pełne ukrytych znaczeń trzaski walkie-talkie, aż przychodzi po niego Branko i zabiera go na obiad. Prawie nie rozmawiają. Potem każe się odwieźć do hotelu, jest