by po żelaznej rampie wjechać na prom Eryka. Miej. sta starczało dla wszystkich, zdarzało się też, że prom byl pusty, czysty, lekki, zamyślony. Eryk siadał więc w swojej kabinie zawieszonej wysoko, tkwił w oszklonym bocianim gnieździe, i drugi brzeg wydawał się blisko. Czy nie lepiej było zbudować most, niż kazać ludziom kręcić się tam i z powrotem i zawracać głowę?
Chodzi o stan ducha. Codziennie mógł wybrać dwa. Jeden, przejmujący i dokuczliwy — że jest od innych gorszy, że brakuje mu tego, co mają wszyscy, że w pewien sposób jest dewiantem, który nawet nie wie, do cholery, co mu jest. Czuje się odizolowany, samotny, jak zamknięte za karę dziecko, które przez okno ogląda zabawy szczęśliwych rówieśników. Ze los przeznaczy! mu nic nie znaczącą rólkę w chaotycznych peregrynacjach ludzkości po lądach i morzach, a teraz, od kiedy osiadł na wyspie, ten epizod okazał się na dodatek rolą statysty.
Drugi zaś stan umacniał w nim przekonanie, żcto właśnie on jest lepszy, jedyny, wyjątkowy. Ze tylko on czuje i rozumie prawdę, że tylko jemu dano byt wyjątkowy. I w tym dobrym samopoczuciu udawało mu się czasem przebywać długie godziny, a nawet dni, wtedy czuł się, powiedzmy, jakoś szczęśliwy. Ale to mijało, jak upojenie alkoholowe. Na kacu pojawiała się przerażająca myśl, że aby wydać się sobie człowiekiem godnym szacunku, musi na te dwaspfr soby nieustannie dokonywać oszustwa i — najgort# — że kiedyś prawda wyjdzie na jaw; okaże się, że jcsr nikim.
Siedział w przeszklonej kabinie i patrzył, jak trwa załadunek na pierwszy poranny prom. Widział sta* rych znajomych z miasteczka. Oto rodzina R. w szarym oplu — ojciec pracuje w porcie, matka — w bibliotece, dzieci zaś, chłopiec i dziewczynka, chodzą do szkoły. Oto czworo nastolatków, uczniów liceum, po tamtej stronie zabierze ich autobus. A to Eliza, przedszkolanka, z małą córeczką, którą oczywiście zabiera ze sobą do pracy. Ojciec małej zniknął nagle ze dwa lata temu i do tej pory nie dał znaku życia. Eryk podejrzewał, że gdzieś łowi wieloryby. Oto stary S., miał coś z nerkami, dwa razy w tygodniu musiał jeździć do szpitala na dializę. Próbowali z żoną sprzedać swój drewniany skarlały domek i przeprowadzić się bliżej szpitala, ale jakoś im to nie wyszło. Ciężarówka sklepu „Organiczna Żywność" jechała po towar na ląd. Jakiś czarny obcy samochód, pewnie goście Reżysera. Żółta furgonetka braci Alfreda i Albrechta, którzy w staro-kawalerskim uporze hodowali owce. Dwoje zziębniętych rowerzystów. Samochód dostawczy z warsztatu samochodowego — pewnie jechał po części. Edwin pomachał ręką Erykowi. Można by go rozpoznać na każdej wyspie świata — ubierał się bowiem w kraciaste koszule podbite sztucznym futrem. Eryk znał ich wszystkich, nawet tych, których widział po raz pierwszy — wiedział, po co tu przybyli, a znając cel podróży, wie się o ludziach wystarczająco dużo.
103