i najelegantszy na tej szutrowej ulicy. Ogrodzony niewysokim murem porośniętym szczelnie jakimiś miejscowymi pnączami. Brama pozostawała otwarta, ale kazał zatrzymać się na ulicy i ciągnąc swoją walizkę na kółkach, wszedł na wysypany żwirem podjazd. Centralnym punktem schludnego podwórka było okazale drzewo, bez wątpienia iglaste, ale o pokroju liściastego, jak dąb, którego liście skarlały z jakiegoś powodu i zamieniły się w igły. Nigdy takiego nie widział, jego niemal biała kora przypominała skórę słonia.
Nikt nie odpowiedział na jego pukanie, więc przez chwilę stał niepewnie na drewnianym ganku, a potem odważył się nacisnąć klamkę. Drzwi ustąpiły i wpuściły go do jasnego przestronnego salonu. Okno naprzeciwko całkowicie wypełnione było morzem. Duży rudy kot pojawił się tuż przy jego nogach, miauknął i wymknął się na zewnątrz, zupełnie ignorując gościa. Doktor był pewny, że w domu nie ma nikogo, więc zostawił walizkę i wyszedł na ganek poczekać na go- | spodynię. Stał tam może z kwadrans, przyglądając się potężnemu drzewu, a potem powoli zaczął obchodzić dom, otoczony, jak inne w tej okolicy, drewnianym tarasem, na którym (jak wszędzie na świecie) stały lekkie meble zasypane poduszkami. Na ryłach odkrył ogród ze starannie wykoszonym trawnikiem, obsadzony gęsto kwitnącymi krzewami. W jednym z nich rozpoznał pachnący wiciokrzew i prowadzony wyłożoną otoczakami ścieżką odkrył przejście, które zapewne biegło wprost do morza. Chwilę się wahał, | potem ruszył przed siebie.
Piasek na plaży wydawał się prawie biały; drobny, czysty, upstrzony gdzieniegdzie białymi muszelkami. Doktor wahał się, czy nic zdjąć butów, bo uznał, że byłoby to jakoś nieuprzejmie — wejść na prywatną plażę w bucach.
Zobaczył z daleka postać wychodzącą z wody; widział ją pod słońce, niskie już, ale wciąż ostre. Kobieta miała na sobie ciemny jednoczęściowy kostium. Na brzegu schyliła się po ręcznik i owinęła się nim. Jednym końcem wycierała włosy. Potem wzięła w dłonie sandały i ruszyła w stronę spłoszonego doktora. Nie wiedział teraz, co zrobić. Odwrócić się i odejść, czy może właśnie ruszyć do niej. Wolałby się z nią spotkać w zaciszu gabinetu, bardziej oficjalnie. Ale ona już była przy nim. Wyciągnęła rękę na powitanie i pytającym tonem wymieniła jego nazwisko. Była średniego wzrostu, zbliżała się już do sześćdziesiątki, a jej opaloną twarz okrutnie szatkowały zmarszczki, widać, że nie żałowała sobie słońca. Gdyby nie to, wyglądałaby z pewnością młodziej. Jasne krótkie włosy przykleiły jej się do twarzy i szyi. Ręcznik, którym się opasała, sięgał jej do kolan, wystawały spod mego równie opalone nogi i stopy zeszpecone haluksami.
— Chodźmy do domu — powiedziała.
Kazała mu usiąść w salonie, a sama znikła na kilka minut. Doktor poczerwieniał ze zdenerwowania, czuł się, jakby ją zastał przy toalecie, jakby ją przyłapał na obcinaniu paznokci. To spotkanie z jej prawie nagim, starym ciałem, z jej stopami, mokrymi włosami zu-