szych kropel z pucharu snu, gdy usłyszałem, że firanki mego łóżka rozchylają się. Uniosłem się na łokciu i rozpoznałem od razu Klarymondę.
W ręce trzymała małą lampę, taką, jaką umieszcza się w grobowcach, a światło nadawało jej delikatnym palcom różaną barwę, przechodzącą w mleczną biel ramion.
Nie miała na sobie nic prócz płóciennego całunu, w którym leżała na łożu śmierci, i ręką nazbyt małą przytrzymywała fałdy na piersi gestem jakby wstydliwym. Była tak biała, że całun i ciało stapiały się w bladym świetle lampy.
Zawinięta w tę delikatną tkaninę, która zdradzała każdą linię jej ciała, wydawała się raczej marmurowym posągiem jakiejś damy w kąpieli niż żywą kobietą. Zmarła czy żywa, posąg czy kobieta, duch czy ciało - była piękna jak zawsze, tylko blask oczu, zielonych jak woda morska, był nieco przyćmiony, tylko usta, dawniej tak czerwone, miały delikatną barwę róży, tak delikatną, jak róże jej policzków. Małe niebieskie kwiatki, które widziałem wtedy w jej włosach, zwiędły i niemal utraciły płatki. Była jednak tak powabna, że mimo dziwaczności tej przygody i tego zagadkowego wtargnięcia do mego pokoju, nie bałem się ani przez chwilę.
Umieściła lampę na stole i usiadła w nogach mego łóżka. Potem głosem słodkim i srebrzystym, jakiego nie słyszałem u nikogo, powiedziała:
- Długo kazałam d czekać na siebie i myślałeś pewnie, że zapomniałam o tobie. Ale przyszłam oto z daleka, z krainy, skąd żaden podróżny nie wrócił. Nie ma słońca ani księżyca tam, skąd przychodzę, tylko cień i przestrzeń. Tam stopa nie znajdzie spoczynku ni wędrujące skrzydła drogi; ale patrz, oto przyszłam, bo Miłość może pokonać Śmierć. Ach, jakież smutne oblicza i straszne oczy widziałam w mej podróży, z jakimże trudem znalazła moja dusza dało, by w nim znowu zamieszkać! Jakże ciężki był kamień, który położyli na moim grobie! Patrz, jak boleśnie zraniłam sobie ręce przy tej pracy. Ucałuj je, mój ukochany, i uzdrów.
I przytknęła zimne dłonie do moich warg. Całowałem je, ona zaś uśmiechała się z niewypowiedzianą słodyczą i radością.
Ze wstydem wyznaję, że zupełnie zapomniałem o przestrogach Serapiona i świętości kapłaństwa. Przy pierwszym natarciu uległem bez oporu. Ba, nawet nie próbowałem odegnać precz kusicielki, lecz bez walki poddałem się urokowi cudnego ciała Klarymondy. Biedne dziecię! Mimo wszystko, co było i minęło, nie wierzę, że ona była szatanem. Zaprawdę nie miała w sobie nic szatańskiego albo też nigdy szatan nie ukrył lepiej swych szponów i rogów! Skuliła się na brzegu łóżka, podwinąwszy nogi, w postawie pełnej niedbałej i drażniącej gracji. Raz po raz zanurzała swą małą rączkę w mych włosach, mierzwiąc je i jak gdyby próbując, w jakiej fryzurze będzie mi do twarzy. Jest rzeczą godną uwagi, że ta przygoda zdumiewająca nie