Stanął skwapliwie przy klęczniku, zakreślił dokoła siebie krąg, wymówił kilka zaklęć i zaczął czytać głośno, postanawiając nie odrywać oczu od księgi i nie zwracać na nic uwagi. Czytał już prawie godzinę; zaczął odczuwać zmęczenie i pokasz-liwać. Dobył z kieszeni rożka z tabaką i przed zażyciem jej spojrzał lękliwie na trumnę. Serce mu zlodowaciało.
Trup stał już przed nim na samiuteńkiej kresie i wlepił w niego swe martwe, zzielenia-łe oczy. Bursak zadygota! i mróz dojmująco przeszedł go do szpiku kości. Wraziwszy oczy w księgę, jął filozof odmawiać coraz głośniej swe modlitwy i zaklęcia i usłyszał, jak trup znowu zakłapał zębami i rozstawił ręce, chcąc go złapać. Zerknąwszy jednym okiem, zobaczył, że trup łapał go nie tam, gdzie on stał, że nie mógł go widocznie wypatrzyć. Zamamrotała wiedźma głucho i poczęła z trupich ust wyrzucać jakieś słowa straszliwe, które bulgotały chrapliwie, niczym smoła kipiąca. Treści ich nie mógł filozof uchwycić; zrozumiał jednak, że zawierały w sobie coś straszliwego, że wiedźma czyniła zaklęcia. Od tych słów wiatr wionął przez cerkiew i dał się słyszeć łopot jak gdyby mnóstwa lecących skrzydeł. Filozof słyszał, jak skrzydła biły w szyby cerkiewnych okien i w ramy żelazne, jak szpony drapały ze zgrzytem w żelazo, jak nieprzebrana moc piekielna waliła w drzwi i chciała się włamać. Serce w nim zamierało; zamknął oczy i cały czas odmawiał modlitwy i zaklęcia. Wreszcie z dala coś zaświstało: było to pianie kurów. Wyczerpany filozof przestał się modlić i poczuł ulgę na duszy.
Ci, co przyszli go zwolnić, znaleźli go ledwie żywego. Oparty plecami o ścianę, z oczami wytrzeszczonymi, patrzył osłupiałym wzrokiem na poszturchujących go Kozaków. Wyniesiono go niemal i musiano podtrzymywać przez całą drogę. Przyszedłszy do dworu setnika, otrząsnął się i kazał dać sobie kwartę gorzałki. Wypił, przygładził włosy i rzekł:
- Dużo jest na świecie plugastwa wszelakiego. A jakie strachy bywają - no...
I machnął ręką. Zebrani wokół niego ludzie spuścili głowy, słysząc takie słowa. Nawet nieduży chłopaczyna, do którego cała czeladź rościła sobie prawa, gdy chodziło o zastępstwo w sprzątaniu stajni czy noszeniu wody, nawet ten biedaczyna rozdziawił gębę.
W tej samej chwili przechodziła obok niestara jeszcze kobiecinka w obcisłym staniku uwydatniającym jej kształtną i jędrną kibić: była to pomocnica starej kucharki, strasznie zalotna; zawsze musiała coś przyszpilić do swego czepka: kawałek wstążki, kwiatuszek albo nawet papierek, jeśli nie miała nic innego pod ręką.
- Jak się masz, Choma - zawołała, widząc filozofa. - Oje-jej! A co to się z tobą stało? - wykrzyknęła, plasnąwszy w dłonie.
| Jak to co? Widzieliście głupią!
T Boże kochany! Przecieżeś osiwiał calutki.