w ramionach małe dziecko. Gdy mnie zobaczył, wyciągnął dziecko ku mnie i powiedział:
- Czy teraz jest pan zadowolony?
- Nie! - powiedziałem dość obrażonym tonem, który zaskoczył mnie samego.
- Czy nie widzi pan tego dziecka?
- Owszem, to dziecko, ale któż je tu przyprowadził? I czy jest zranione? - spytałem.
- Zobaczymy - odparł profesor. Mimochodem skierowaliśmy się w stronę wyjścia z cmentarza, a Van Helsing pieczołowicie niósł śpiące dziecko.
Gdy oddaliliśmy się trochę, skryliśmy się w zaroślach i zbadaliśmy przy świetle zapałki gardło dziecka. Nie widać było na nim najmniejszego śladu zranienia czy blizny.
- Czy nie miałem racji? - spytałem tryumfująco.
- Przyszliśmy akurat na czas - powiedział profesor w zamyśleniu.
Musieliśmy zadecydować teraz, co począć z dzieckiem. Gdybyśmy zanieśli je na posterunek policji, koniecznym stałoby się wytłumaczenie naszej nocnej wycieczki; w końcu musielibyśmy zmyślić historię o tym, jak dziecko dostało się w nasze ręce. Postanowiliśmy więc wziąć je ze sobą, aby potem, gdy usłyszymy zbliżającego się policjanta, położyć dziecko w takim miejscu, żeby musiał je zauważyć; chcieliśmy wtedy tak szybko, jak będzie to możliwe, ruszyć w drogę do domu. Wszystko potoczyło się ku naszemu zadowoleniu. Na skraju błonia koło Hampstead dotarły do naszych uszu ciężkie kroki policjanta. Położyliśmy dziecko na drodze i czekaliśmy, aż odkrył je blaskiem swojej chwiejącej się tu i tam latarki. Usłyszeliśmy jeszcze okrzyk zdumienia i wycofaliśmy się bezszelestnie. Dogodny przypadek chciał, że w pobliżu „Spaniarda” złapaliśmy powóz, którym pojechaliśmy do miasta. Ponieważ nie mogę usnąć, robię te notatki. Muszę jednak spróbować wypocząć parę godzin, gdyż Van Helsing chce znów zabrać mnie ze sobą w południe. Upiera się, bym towarzyszył mu w dalszej ekspedycji.
27 września. Zrobiła się druga, nim znaleźliśmy sposobność, by spełnić nasze zamierzenie. Pogrzeb, który miał miejsce w południe, skończył się właśnie i ostatni maruderzy spośród żałobników właśnie się rozchodzili. Skryliśmy się za grupą olch i widzieliśmy, jak dozorca cmentarza zamyka za sobą kratę. Wiedzieliśmy teraz, że gdyby było to konieczne, mamy do jutra wolną rękę; profesor powiedział jednak, że potrzebujemy najwyżej godziny. Znów poczułem niesamowitą pewność, że to prawda; daremna była próba uznania tego wszystkiego za twór fantazji. Uświadomiłem sobie też konsekwencje prawne, na jakie narażaliśmy się naszym świętokradczym działaniem. Nawiasem mówiąc, uważałem całą sprawę za