niem, zanim pogrążyły się w głębokim śnie śmierci. Gdyż, przyjacielu Johnie, ledwie nóż odciął głowę każdej z nich, całe ciało poczynało się rozkładać i kruszyć na proch, jakby śmierć, która powinna była przyjść przed wiekami, doszła na koniec swoich praw, oświadczając z mocą: „Oto jestem!”.
Nim opuściłem zamek, tak zapieczętowałem wejścia doń, że hrabia nigdy już nie wkroczy tam jako wampir.
Gdy powróciłem do koła, w którym spała pani Mina, przebudziła się ona ze snu i na mój widok wykrzyknęła z bólem, że przecierpiałem zbyt wiele.
- Chodźmy! - nalegała. - Uchodźmy z tego strasznego miejsca! Wyjdźmy na spotkanie mojego męża, który, czuję to, zbliża się do nas.
Była wychudzona, pobladła i słaba, lecz jej czyste oczy płonęły zapałem. Rad ją widziałem bladą i chorą, miałem bowiem w pamięci świeżą grozę tamtych rumianych, uśpionych wampirzyc.
Tak więc z ufnością i nadzieją, a zarazem pełni obaw, wyruszamy na wschód, na spotkanie z naszymi przyjaciółmi oraz z n i m - pani Mina upewnia mnie bowiem, że wszyscy oni śpieszą nam naprzeciw.
Pamiętnik Miny Harker
6 listopada. [...] Na wozie stała wielka, prostokątna skrzynia. Na jej widok serce mocniej uderzyło mi w piersi, poczułam bowiem, że koniec się zbliża. Nadciągał już wieczór, a ja przecież wiedziałam, że uwięziona w tym pudle istota o zachodzie słońca odzyska swobodę i pod dowolną postacią będzie mogła wymknąć się pogoni. Przejęta trwogą obróciłam się ku profesorowi, stwierdzając ze zdziwieniem, że nie ma go przy mnie. Po chwili dopiero dostrzegłam go w dole. Kreślił wokół skały krąg, taki sam, w jakiego wnętrzu znaleźliśmy schronienie tej nocy. Ukończywszy swoje dzieło, wspiął się na skałę i rzekł:
- Przynajmniej od niego będzie tu pani bezpieczna!
Odebrawszy ode mnie lornetkę i korzystając z kolejnego zadchnięcia śnieżycy, obiegł wzrokiem przestrzeń wokół nas.
- Ano tak - mruknął - spieszno im; okładają batami konie i lecą galopem. - Zamilkł na chwilę, następnie dągnął głuchym głosem: - Chcą zdążyć przed zachodem słońca. Możemy się spóźnić. Dziej się wola Boska!
Nowy, oślepiający szturm śnieżnej zadymki ograniczył nam widoczność, wnet jednak przydchł i profesor znowu utkwił w dole szkła lornetki. A potem doszedł mnie jego rozgorączkowany okrzyk:
- Proszę spojrzeć! Z południa gnają co koń wyskoczy dwaj jeźdźcy. To z pewnością Quincey i John. Proszę, niech pani patrzy, nim śnieg wszystko skryje!