Jak nie mieć apetytu na frankopoński? Te stówa o wyraźnie oddzielonych sylabach, o czystym brzmieniu, to były sushi, praliny, tabliczki czekolady, od których z łatwością odtamywało się każdy kwadracik, to byty ciasteczka towarzyszące ceremoniałowi picia herbaty; każde osobno opakowane dostarczało rozkoszy rozwijania papierków i delektowania się różnorodnością smaków.
Nie miałam apetytu na angielski, ten język zbyt prze-macerowany, to puree syków, tę gumę do żucia przekazywaną sobie z ust do ust. Angloamerykański nie wiedział, co to surowe, lekko ścięte, usmażone, przyrządzone na parze: znał tylko to, co rozgotowane na papkę. Prawie się w nim nie artykułowało, zupełnie jak podczas posiłków zaharowanych ludzi, pochłaniających jedzenie w kompletnym milczeniu. Była to prymitywna polewka.
Brat i siostra uwielbiali amerykańską szkołę i miałam powody przypuszczać, że byłabym w niej swobodniejsza i spokojniejsza. Ja jednak wolałam służbę wojskową w języku smakowitym niż zabawę w języku brei.
Bardzo szybko znalazłam rozwiązanie: wystarczyło po prostu z yochien uciec.
Operacja była prosta: czekałam na poranną przerwę o dziesiątej, udawałam, że pilnie muszę iść do toalety, zamykałam drzwi i otwierałam okno, w charakterze stołka do sforsowania wysokości używając sedesu. Najcudowniejsza była chwila skoku w nieznane. W wyniku tak wielkiego heroizmu pasowana na rycerza, rzucałam się galopem do tylnego wyjścia.
Z chwilą kiedy znalazłam się na ulicy, ogarniało mnie upojenie. Świat nie różnił się tak znów bardzo od tego, jaki oglądałam codziennie na spacerze: była to ta sama lapońska wioska w górach we wczesnych latach siedemdziesiątych. Ale za sprawą ucieczki przestawała być moją dzielnicą, a stawała się zdobycznym terytorium, rozbrzmiewającym upojeniem mojego buntu.
To, co wtedy odkrywałam, nosiło nazwę wolności w najbardziej dosłownym znaczeniu. Już nie byłam skuta kajdanami z resztą galerników z mojego przedszkola, nie najdowałam się już nawet pod czułą opieką guwernantki; niesamowita była myśl, że mogłabym zrobić dowolną rzecz, położyć się na środku drogi, wskoczyć do rynsztoka, przespacerować się po zwieńczeniu wysokich murów, /za których nie widać było domów, wspiąć się aż do małego zielonego jeziorka - czynom tym, samym w sobie nie będącym niczym niezwykłym, moja wolność przydawała zapierającego dech znaczenia.
Najczęściej nic nie robiłam. Przysiadałam na skraju uliczki i obserwowałam metamorfozę otaczającego mnie wiata, któremu moja brawura przywracała legendarny aspekt jego mitycznej przeszłości. I tak mały dworzec w Shukugawie stawał się równie wspaniały co biały pałac w Himeji, tory kolejowe stanowiące najsprawiedliwiej rozdzieloną japońską cnotę udostępniały przejazd smokowi z przedmieścia, rynsztok był spienioną rzeką, przez którą bali się przeprawić jeźdźcy, góry pięły się tak wysoko, że wydawały się nie do przebycia, a im bardziej pejzaż stawał się nieprzyjazny, tym był piękniejszy.
Kręciło mi się w głowie od tylu wspaniałości, nogi prowadziły mnie do domu, bym mogła spłodzić epopeję.
Już wróciłaś? - dziwiła się Nishio-san.
- Tak. Dzisiaj się wcześniej skończyło.
Zaczęło się wcześniej kończyć z podejrzaną regularnością. Nishio-san zanadto mnie szanowała, by dalej prowadzić śledztwo. Niestety któregoś dnia zjawiła się
33