Idiltu poeijo nowo (1917-1920)
dzięki demonizmowi tkwiącemu w niektórych ludziach. Może komu smakuje takie rozumowanie; w takim razie opowiem mu inny kawał Lacka: Oto za szczyt tańca uważał on — pozycję stojącą.
Przykład najnowszy. Gdy w listopadzie z. r. Paderewski stanął przed Sejmem, odżegnywał się od wyłuszczania programu, nie przymierzając podobnie jak redakcja „Skamandra". Pretensji, by rząd stworzył program, były nasz premier uznać nie chciał. Jako polityk nie mógł wprawdzie wobec ludzi prosto myślących zaryzykować powątpiewania w wartość programów w ogóle, ale ograniczył ich możliwość do niemożliwości. „Myśl polityczna — rzekł — tkwi w mózgu narodu. Program krąży w całym jego organizmie często nieświadomie, tak jak sok życiodajny krąży w drzewie, w jego korzeniach, pniu, konarach, gałęziach i liściach (obraz zupełnie witalistyczny). Nie można (owszem, powinno się — patrz chirurgia) narzucać programu bez zranienia narodu, tak jak nie można szczepić nowych latorośli bez okaleczenia drzewa (witalizm daje zawsze wygodne analogie). Prograęn można odgadnąć, odczuć, wyłożyć, uzupełnić, sformułować — narzucić go niepodobna.” Ten ustęp pokazuje, że Paderewski wie także, jaka jest dzisiejsza moda intelektualna (abstrahuję od motywów politycznych). Zdaje mi się, że redakcja „Skamandra” powinna by się zupełnie pisać na argumentację b. premiera. Ale nie mogę powiedzieć, aby się przezwyciężałoś przeszłość, póki panują takie formuły krystalizacyjne w myśleniu naszych sfer najlepszych. Irracjonalizmowi i witalizmowi na szczytach odpowiadają jako korelaty u dołu w sferze praktycznej ciemnota, leseferyzm i niedołęstwo, cynicznie obwarowane wszelkiego rodzaju i kalibru „noli me tangere”.
„Skamander” 1920, z. 2
Spojrzał — iw nieskończoność zatopił źrenice,
Niepojętą, a jednak przeczuwaną tajnie.
Zaśmiał się głucho w sobie... Gest nieokreślony Nad przestrzenią uczynił — i o poręcz wsparty Hipnotycznie, uważnie patrzał w wir daleki,
W rozognioną współczesność wieczornej stolicy.
I stało się to miasto organizmem, duszą,
Ad infinitum w bezmiar rosnącą! Ulice Strzelały sobą w przestrzeń, rosły wielkie place,
Rozpłaszczały się rynki, rozłaziły gmachy,
Buchając skokiem pięter coraz wyżej w niebo,
Gromadząc coraz wyższe mury ponad sobą;
Urósł Kolos, w tysiące poplątanych sieci,
Drutów, słupów wpętany, zaryczał jak zwierzę,
Rozpękły się chodniki, zadzwoniły szyby Okien, poza którymi wykrzywione twarze Przerażonych mieszkańców śmiertelne bielały,
Z załamanymi dłońmi zamarły postacie...
A tam, nad olbrzymami Rosnącego Miasta,
W piekielnych rykach zwierząt, z klatek wypuszczonych,
Śród pośpiechu rozpaczy i turkotu maszyn,
Puszczonych całą parą przez czerń rozbestwioną,
— Jak rakiety tryumfu, jak łuny zwycięstwa,
Rozciągnął Cham-Niszczyciel szkarłatne sztandary!
Obłęd padł na mieszkańców, wybiegli z swych domów,
Pędząc naprzód bez celu, kopiąc się i dusząc,
Krzycząc w ochrypłych modlitw bluźnierczej orkiestrze,
W paroksyzmie skłębionych wizji i koszmarów:
Panowie — prosto z balów, w eleganckich frakach,
Z rękoma wplątanymi skurczem w siwe włosy,
Co nagle pobielały, aż mróz wstrząsnął ciałem!
Panie, panienki wonne — z oczyma strasznymi,
Wysadzonymi naprzód śmiertelnym patosem,
Rwały na sobie suknie, padały na ziemię I jak suki jęczały, rzucając ustami Zieloną wstrętną pianę, i trądem się kryły,
Białymi znamionami cuchnącej choroby!
Ty kotle wrzącej zgrozy! Ty zbrodnio! Ty zbirze!
Nadciągający Chamie! Monstrum bezforemne!
Kipiało! Ktoś zew rzucił: Rewolucja, bracia!
Wypełzła na ulicę czarnych ludzi chmara,
117