*£S>---------—
wego rozdrażnienia, które od początkowych obrotów pedału i tak jest nieodiącznem. Interpelowany kilka dni z rzędu, coraz złośliwiej, przez wszystkich znajomych, sądziłem, że całe miasto wie i mówi o tej nieszczęsnej babie, którą miałem rozjechać a której nie widziałem na oczy. Byłem przekonany, że mnie wskazują palcami. Kiedym przejeżdżał na moim Biednym, niegodnie spotwarzonym pneumatyku nr. 301 ulicą, czytałem w oczach policjantów upomnienie: „Nie wolno rozjeżdżać bab“ ! — w oczach straganiarek prośbę: „A niech ta pan na mnie nie wje-dzie“! — zdaleka zjeżdżałem z drogi cyklistom, z obawy dostrzeżenia na ich ustach szyderczego uśmiechu, a kiedym:1 zobaczył dwie osoby, spoglądające w mą stronę, stawałem cały w potach, pewien, że rozmawiają o niej, o owej babie, albo o innej, nowej, świeżo zmyślonej, bo skoro zmyślili jednę, dlaczegóż nie mieliby zmyślić i zarzucić mi w podobnyż sposób drugiej? dziesięciu innych? stu?!... Opinia będzie mnie odtąd oskarżać o wszystkie rozjechane gdziekolwiek i przez kogokolwiek, naprawdę czy rzekomo — zrobi ze mnie specyalistę od rozjeżdżania bab, coś w rodzaju Kuby-rozfiruwacza, tylko na nowy sposób.
...Naraz, po kilku dniach takich tortur duszy, spotyka mnie rzecz niespodziana a najfatalniejsza, jaką tylko pomyśleć można — rozjeżdżam mężczyznę! chłopa!... i to nie w plotkarskiej wyobraźni mych przyjaciół, ale naprawdę już, w rzeczywistości tym razem.
...Stało się to tak. Znużony daleką wycieczką, wjechałem na obcem przedmieściu pomiędzy slup latarni a wyprzężony z koni wóz z sianem, ponieważ drugą połowę drogi zatamował przedemną przechodzący właśnie oddział wojska. Wtem — w chwili, kiedy miałem się już wydostać z wązkiego przesmyku pomiędzy latarnią a wozem, z za wozu wysuwa się nagle zasłonięty nim dotąd człowiek, na którego wpadam z całym impetem moich pięciu metrów na sekundę, obalam
A
--------.—
go jak kula armatnia, nakrywam moją maszyną a maszynę nakrywam sobą, przyczem wystrzela w powietrze krzyk obalonego, trzask maszyny, moje stęknięcie i tuman kurzu, w który zaryliśmy się wszyscy troje...
...Gawiedzi przedmiejskiej, wygrzewającej na słońcu w pocie czoła swe lenistwo, tego tylko było potrzeba. Powstał wrzask i śmiechy nie do opisania. Rzucono się ku nam zewsząd i w mgnieniu oka uformowała się przy mnie ciżba wrzeszczących gapiów, szczęśliwych bez granic, że widzą w biocie, w postawie niezaradnej i śmiesznej, rozciągniętego jak długi, jednego z tych facetów, którzy impertynenckim dźwiękiem dzwonka śmieli tylekroć spędzać ich z drogi, bez konia i bata przelatywać popod sam nos galopem biedakom, na niedołęztwo własnych nóg skazanym. Ulicznicy podskakiwali i klaskali w ręce, nie posiadając się z radości. Półpijane przekupki, wyrzucające z ust potok chrypli-wycli złorzeczeń, patrzyły na mnie z dzikim tryumfem a jakiś obdarty dryblas, zapewne stały uczestnik ludowych zgromadzeń, z za-ciśniętemi pięściami warczał wyzywająco:
— To można zabić człowieka!... — biorąc widocznie mnie, skromnego, Bogu ducha winnego cyklistę, wypłacającego rower ratami, za przedstawiciela tych „pasożytów społecznych, co żyjąc krwią i potem ludu, lekceważą jego życie nawet w swych zabawkach".
... Na domiar złego suknie zaczepiły mi się o łańcuch maszyny, wraz z którą, wstać nie mogąc, przygniatałem ciągle obalonego człeka a on, z wyrazem śmiertelnego strachu w oczach, rzucał się podemną tak rozpaczliwie, jak gdyby był najpewniejszy, że dybię na jego życie.
... Położenie to nie było mitem. To też wymierzając sobie w duszy dwadzieścia pięć oblewanych batów za moją nieostrożność, dałbym był jednak niewiedzieć co za to, gdybym mógł plunąć w garść i kijem, tęgim bukowym kijem rozpędzić całą tę dziką i roz-
4