kszym zapałem ciągle oddawał, i dołączone do niego przekłady wierszem niektórych rozdziałów Tomasza z Kempis, a nawet w całej tragedyi przez niego napisanej, pod tytułem: Ludgarda. Posłałem mu nawzajem moje ramoty, odebrałem odpowiedź zachęcającą, pełną miłości braterskiej i poezyi ('). Już i psalmy, i płynąca z nich osłoda nie były mi wystarczające. Nie sypiałem z tęsknoty do brata, do jego książek.
„W ogólności nie znalazłem koło siebie, ani jednej istoty, któraby moje zamiłowanie w poezyi dzieliła, a właśnie w tym czasie uczułem potrzebę, nic tak wspólnych rozmów o poezyi, jak przyjaźni, które to uczucie w młodym wieku tak jest żywe i zajmujące. Myślałem i wierzyłem, że każda przyjaźń zawiązana trwać powinna wiecznie i żyć poświęceniami. Młodzieniec jeden Karpiński, samem nazwiskiem zwrócił na siebie moją uwagę, choć nie był krewnym poety, i do poezyi najmniejszego nie czuł powabu. Powolny, cichy, jak anioł niewinny, zajął całe me serce, zkąd ten tylko zysk odniósł, iż go gwałtem trapiłem, aby odpowiednie do imienia był poetą. Dobroć jego, czyniła co mogła; jam zachęcał, poprawiał, ale to nie szło. Nakoniec znalazłem przyjaciela, jakiego sobie ekzaltowana moja imaginacya wystawiać mogła. Byłto syn professora, Parczewski Karol, o parę i więcej lat młodszy odemnie, pobożny, pracowity, w moich oczach piękny jak anioł, zawsze uniesiony i pełen do poezyi skłonności. Zdarzenie zbyt smutne, było początkiem naszej najgorętszej przyjaźni. Poszło nas kilkunastu do rzeki Biały kąpać się, gdzie kolega nasz Frzygodziński daleko się od reszty oddalił, i niepostrzeżony od nikogo utonął. W kilka dni dopiero znalezione jego ciało już okropnie zeszpecone, przywieziono do domu. Całą noc po tym widoku nie spałem, i papier łzami polewając, napisałem elegię na śmierć nieszczęśliwego: jedyna to była moja poezya, którą współkolcgom przeczytałem, a która ich wszystkich zajęła, jako wynikła ze zdarzenia, które na wszystkich wrażenie uczyniło. Nawet professorowie pochwalili tę pracę moję, a młody Parczewski ze łzami rzucił się w moje obięcia, nie mogąc słowa wymówić. On przyprowadził do mnie nieszczęśliwą matkę Przygodzińskiego, która dowiedziawszy się o okropnym losie syna, z prowiucyi przybyła. Ona rzewnie płacząc ściskała mię według jej wyrazów ^ak syna, i dziękowała za biedne wiersze o nim, które ją doszły.
„Mało kto może uwierzy, iż to był dla mnie pierwszy uścisk i kobiety i matki, że był u mnie rzeczą nadzwyczajną, żem płakał, jak małe dziecię, myśląc iż nie mara matki, któraby na mój zgon była podobnie tkliwą.”
Tęsknił do brata Andrzeja: w domu nie dbano o niego, sam nic wiedział na co żyje, więc umyślił puścić się do stryja, który był zarazem jego opiekunem. Że zaś był zupełnie obdarty, trafiło się, że wynalazł na strychu surdut po służącym, dał go przerobić wiejskiemu krawcowi, i tak wystrojony puścił się do Wojnicza (2). Stryj jego był oświeconym i przykładnym kapłanem, żył dobrze, i miał piękne dochody, lecz obciążony dziećmi braci swoich
«>
(') O Andrzeju Brodzińskim znajdzie czytelnik wiadomoic' w przypisach do niniejszej biografii.
(■) Ł. Siemieński,