148
i darninę, tylko pokruszone, kryształowe tafle tak do niedawna jeszcze potężnej jego zbroicy widzieć się dawały pod przejrzystemi wodami płytkich wądołów wmarzłe w dno, lub na jeziorach płynące ż fali na falę i z łoskotem potrącające o siebie.
Dolina Andy wraz z przyległą jej okolicą zwolna przekształcać się zaczęła ; coraz mniej tu było lądu i lasu, a coraz więcej powietrza i wody. Pta% ctwo, dotychczas górą ciągnące, spadło nagle i roj-nie obsiadło moczary. Bezustanny gwar ich głosów, łopot skrzydeł zlewał się w jakiś śpiew chaotyczny, w nocy tylko i w połowie dnia na krótko przerywany.
Na niebie jednocześnie też zaszły zmiany: noc ustąpiła miejsca nieustającemu światłu dziennemu. Słońce, nie schodząc z horyzontu, biegło dokoła niby latarnia kołyszącą się na długim sznurzć, albo pocisk ognisty olbrzymiej średnicy, śrubowym, coraz bardziej poziomo chylącym się ruchem usiłujący uciec, od ziemi gdzieś w przestworza.
W miarę zwiększającego się ciepła, budził się w okolicy ruch, życie: kołysały się wody, płynęły chmury, to siwe, to białe, to ciężkie, to lotne; szumiały bory, rozsiewając zapachy rozkwitających drzew, a po tern wszystkiem barwy, blaski i cienie krążyły zmienną czeredą, niby szkiełka wciąż obracanego kalejdoskopu. Już nie bezgraniczną jedno-stajność, ale nieskończoną rozmaitość zjawisk przedstawiała okolica.
Paweł przestał tęsknić. Dostał od Andrzeja starą, zardzewiałą rusznicę, pod warunkiem dostarczania zabitej zwierzyny, trochę prochu, śrutu i po całych dniach włóczył się wśród błot i zarośli.
— Ach, my-śli-wy! — zachwycali się z początku Jakuci. ^