204
Po obiedzie szedł z siekierą do lasu zbierać chróst, badyle i rąbać drzewo, które układał w sążnie, robiąc na wszelki wypadek zapasy na zimą. Wieczorem uczył się słówek angielskich lub wypoczywał, leżąc spokojnie i nie myśląc o niczem.
Zycie tak zrównoważone, jednostajne, po długiej włóczędze, miało dla Pawła powab nowości. Nęciło go ciągłością, porządkiem swych zajęć i choć drobnym, ale zawsze widocznym postępem. Zrąbał tyle a tyle drew, przeczytał i przemyślał nad dziełem, wartem głębszego zajęcia, zrobił takie a takie postępy w nauce obcych języków. Na co to wszystko ? po co? dlaczego? — o tern nie pozwalał sobie myśleć, skazany na wieczny], może dozgonny tu pobyt. Ale nie wierzył, choć mu tego najrozumniej dowodzono — nie wierzył całą swoją wewnętrzną istotą t żeby ci ludzie, którym on nic złego nie zrobił, tak srogo karali go... za własne błędy.
W pracy i nauce spędził tak parę najpiękniejszych tu w roku tygodni. Prócz dziesiętnika nikt więcej przez ten czas go nie odwiedził. Raz tylko miał gościa — maluchnego gronostaja, białego jak mleko, z oczkami czarnemi i wypukłemi jak paciorki i czarnym koniuszkiem ogonka. Gość ten wytknął nąjprzód płaską główkę z dziury pod ławą, ostrożnie rozejrzał się po izbie, a widząc tylko Pawła siedzącego samotnie, wyszedł z ukrycia, kilka razy przespacerował się po izbie, wreszcie zręcznie wskoczył na ławę, z ławy na stół i, przysiadłszy na rogu na tylnych łapkach, nieruchomy, świecący w zmroku jak srebrny posążek, jął przyglądać się boczkiem uważnie bladej, brodatej twarzy człowieka, pochylonego nad kartkami białej księgi. Paweł uśmiechnął się i wyciągnął rękę, by go pogłaskać, ale zwierzątko, naje-