„Władcę Wrót Zachodnich" wśród gromady brudnych złoczyńców, obdartych i obrosłych jak dziady. Siedział na ziemi, zakuty w łańcuchy, w głębi ciasnej i ciemnej sali, oddzielonej od podwórza kratą z grubych bambusowych pali.
Gdy Brzeski zbliżył się, nie podniósł spuszczonej na piersi głowy, choć zdała już dostrzegł był gościa. Wtedy Ma-czźy, na rozkaz młodzieńca, podał ojcu przyniesione zawiniątko i pozdrowił go. Chińczyk drgnął i zabrzęczał kajdanami. Ze starych, zaropiałych oczu polały się łzy rzęsiste.
— Synu... nie zapomnisz mię... nie zapomnisz i nie dasz ciała mego psom na pożarcie — szeptał, przyłożywszy twarz do kraty.
— Ojcze, ojcze, wszyscy w domu łzy lejemy. Było już tak dobrze!
— Nie jest jeszcze tak źle, Siań-szen! Staramy się, aby was oswobodzić.
— Pocoś mię tu przywiózł?... Biją mię tu, katują — odrzekł stary ponuro.
— Będziemy przychodzili do ciebie, zostawimy ci trochę pieniędzy.
— Niema ratunku. Wszyscy mnie nienawidzą!
— Będziemy się starali, aby cię wypuszczono za poręczeniem.
— Niesiecie zgubę synom tej ziemi.
— Zastanów się, Siań-szen, co mówisz! Sam jesteś przyczyną swego nieszczęścia. Uciskałeś robotników, swych braci, wymagałeś od nich datków...
— O, wcale nie o to poszło! I przedtym nieraz tak robiłem. Wszyscy tak robią. Nikt tego nie uważa za złe. Każdy chętnie zapłaci, skoro ma zysk. Ale dyrektor ka-
213