czucie, że ten skrawek siennika, na którym przespał choćby jedną noc, jest najczyściejszy w całej celi! Pojęcia nie mam, na mocy jakich ustępstw i porozumień między wrodzonym wstrętem a okolicznościami staje ten - zbawienny dla więźnia - układ. Tyle wiem, że każde moje miejsce na każdym takim - zawsze przecież równomiernie brudnym i wstrętnym -sienniku stawało mi się po pewnym czasie naprawdę mniej obrzydliwe. Może to ten znajomy tułaczy worek, stojący jak poduszka w głowach, ta strzeżona jak skarb malowana miska, te bezcenne błotki, trzymane dlatego właśnie tak blisko siebie? A może wreszcie nieuświadomiona pewność, że wszystko, co można było zebrać z tego czarnego łacha, zostało już przez naszą skórę i ubranie zebrane i że nam na razie nic nowego z jego strony nie zagraża? Nie wiem.
Sprzątanie celi jest dość wątpliwej jakości. Nie mamy ani zmiotki, ani szczotki, ani śmieciarki. Więc tak, jak owe nieprzeliczone niechluje przed nami, strząsamy śmiecie pod sienniki, wychodząc z założenia, że przy tej ilości trochę ich mniej czy trochę więcej naprawdę już nie gra roli.
Mała Masza, jedna z dwóch małolatek, na które już nie było miejsca w tamtych małpich klatkach, bardzo usłużnie ofiarowuje się zawsze, że zrobi za nas dyżur, i wypycha nas na progułkę. Nie ma głupich! Wiemy dobrze, co się kryje za tą uczynnością. Chytra sztuka z tej małej, czarnej, jak pisanka tatuowanej Maszy! Dobierała się już raz do worka pani Izy, ale jej na czas przeszkodziłam. Już to w ogóle pani Iza nie miała szczęścia do małolatek! Raz, pamiętam, nie mogąc się dopchać do kranu w ubomie, przyzostała tam jeszcze chwilę po naszym odejściu. Dyżurny, myśląc, że wróciłyśmy już wszystkie, otworzył klatkę małolatek, na które przychodziła po nas kolej pójścia do ubomy. Biedna pani Iza wróciła po długiej chwili z rozwichrzonym włosem, z rozerwanym kabatem, roześmiana, ale i przerażona równocześnie. Opowiadała, że gdyby jej dyżurny nie był obronił, byłyby ją tam odarły ze wszystkiego! Rzuciły się na niąz piskiem, zaczęły ją trącać, targać, szturchać, wydarły jej ręcznik i mydło - w ogóle miała wrażenie, że ją na kopytach rozniosą. Nieopisanie straszny i bezkarny jest ten klan małolatek! I wielka szkoda, kiedy się między nie - dzięki swojemu wiekowi tylko - dostanie np. takie stworzenie, jakim była ta druga małolatka z naszej celi. Nazywała się Maru-sia. Robiła wrażenie zupełnie jeszcze niezepsutego, pogodnego dziecka. Chuda, wyrośnięta, o źrebięco długich odnóżach i ciemnoorzechowych, inteligentnych oczach, miała krótko ostrzyżoną głowę i plątała się mię-
116