bardzo by się to było przydało. Od samego prawie przyjazdu do Starobielska zaczęłam cierpieć na jakąś niewiadomą wysypkę. Swędzi mnie całe ciało obłędnie, drę się na jawie i we śnie, nie wiem już, na który bok się położyć. Lekarz mówi: awitaminoza, a ponieważ różne jej formy widziałam już po tiurmach, godzę się z tym imieniem i drapię się dalej jak parszywy pies. Już to w ogóle nasza kojka zaczyna niedomagać. Marysia ma piodermię na obu rękach. Strasznie bolące, białe, nabrane wodą bąble, które palą jak ogień, póki się ich nie przekłuje, a przekłute ranią się i nie goją tygodniami. Nie może się sama ani umyć, ani ubrać, ani niczego koło siebie zrobić. Siedzi cierpliwie na kojce, piastując dwie lalki obandażowanych dłoni, a po powrocie z opatrunku robi się jej słabo z bólu. Raz nam nawet zemdlała po pełnej werwy i pośpiechu perewiazce sowieckiego eskulapa.
Wszy, nabrane w transportach i w Charkowie, wybiłyśmy tu doszczętnie. Należy już do rzadkości pojawienie się jakiej. Zdarza się to jeszcze czasem po zbyt długim i zbyt stłoczonym czekaniu na otwarcie rano drzwi i wypuszczenie nas do ubomy.
Ach! Ta niezapomniana, starobielska uboma! Przybytek ohydy, bezwstydu i naszej udręki! Jest to szopa długa na kilkanaście metrów, od strony sadu prawie zupełnie otwarta. Za nią zielona młaczka, porosła szuwarem i kwaśnymi trawami, a jeszcze dalej rząd starych topól, których przejrzyste jeszcze kołtuny gałęzi obsiadły gęsto - gnidy wiosennych drzew - gawronie gniazda i jemioły.
Szopa jest niska i przewiewna. Środkiem jej biegnie rów głęboki, a nad rowem chybotliwe deski z wąską szczeliną pośrodku. Deski te - o ile nie są załamane - są tak sprężyste, że trzeba dobrze się trzymać, aby nie stracić równowagi, gdy ktoś drugi na nie wchodzi. Po prostu złowroga huśtawka nad kloacznym dołem! Wszystko zaś razem zalane, zamazane, upaprane chlorem i czymś innym oczywiście, jest tak śliskie, że każdy nieuważny krok grozi wywróceniem się.
Do tej ubomy puszczają nas raz przed świtem, drugi raz po obiedzie. Ustawiają nas pod blokiem w czwórki, skąd pod groźnym spojrzeniem zakarpackiego ciućmoka, który z urzędu pomaga Poli, maszerujemy w sad. Im bliżej jednak celu, tym trudniej utrzymać porządek. Już mniej więcej od połowy drogi szeregi mieszają się, łamią, wreszcie wszystkie prawie puszczają się galopem w stronę szopy. Robi się to czasem na złość Zakarpackiej, czasem dla żartu, często dla zażycia mchu, ale głównie
131