śpiącego człowieka, i demonstrował nożem kuchennym na powietrzu ów mały, niepozorny skręt przegubu, który wykonać trzeba, aby puginał wycofał się z rany, okręcony jelitami. Wszystko trwało okamgnienie. Aż dziwne! Spali rzędem, jedno przy drugim, więc miał ułatwione zadanie. A sprawił się tak cicho, że nim ostatni w rzędzie się ocknął, tamci byli już gotowi. Najmilszą tylko oszczędził, bo mu była wzajemna.
Po tej masowej rzezi nie mogli się jednak zaraz pobrać. Trzeba się było na jakiś czas stracić, zmylić pogoń, schować. Najbliżej mu było do Rosji. Tu chciał przeczekać, aż sprawa przycichnie, a potem wrócić do osieroconej, która obiecała czekać. Cóż - kiedy na granicy capnęło go NKWD. Dostał pięć lat, tyle właśnie, ile ja. Niedawno, już tu w łagrze, doszła go wieść, że ukochana, nie doczekawszy się jego powrotu, wyszła za innego. Odtąd nowy cel zaczął przyświecać jego życiu: jeszcze ją musi mieć na rozkładzie. A wszystko to na wesoło, tanecznie, śpiewająco. Po prostu szczygieł, nie morderca!
Dostaję do czyszczenia stosy solonych ryb. Są perłowobiałe, o fioletowym obrzeżu grubej łuski i jasnołososiowym wnętrzu. Bardzo to ładne w kolorze, cóż, kiedy już po półgodzinie sól tak żreć zaczyna pokaleczone ośćmi ręce, że trudno wprost nóż utrzymać. Nóż w dodatku jest tępy i ma złamany trzonek. Nieznośna, dłużąca się w nieskończoność robota.
Noc huczy wokół małego budynku, źle okitowane szybki dźwięczą w oknach i zimno dmie szeroką szparą pod drzwiami, które wychodzą wprost na rzekę. Z drugiej strony żar bucha od czerwonego jak piekło pieca. Nogi mam skostniałe, głowę w ogniach. Kiedy stos na stole zacznie maleć, trzeba iść po nowy zapas ryb.
Beczki stoją na dworze, za kuchnią, nad samym urwiskiem. Noc jest zła i silna od wiatru, który trzyma drzwi i nie chce ich dać otworzyć. Gdy z największym trudem wywalisz je kolanem i wciśniesz się w łopoczącą czamość, wiatr zatrzaskuje je za tobą. Zostajesz sama, w bezbrzeżnej, obcej nocy, na wydmuchu lodowatym, prącym tu Bóg wie z jak daleka. Po ciemku brniesz kamienistą ścieżką ku beczkom, po omacku zsuwasz kamień z pokrywy i na oślep wyłapujesz w lodowatej ropie śliskie, kolące ryby. Dobrą chwilę musisz się za każdą upędzać, bo cofają się na dno ciężkim bezwładem obłych ciał, uciekają na boki, wymigują się zgrabiałym rękom. Wiatr zdaje się zdzierać z ciebie wszystko, co na sobie masz, namiata ci włosy na oczy, tarmosi, szarpie. Musisz się czasem wyprosto-
239