powiedzenia. W dodatku, zziębnięta i śpiąca, boję się trochę tego sowieckiego wina, czuję jednak, że odmówić nie sposób.
A sposób widocznie był, bo Raciszewska odmówiła! Babsztyl mimo wszystko ma charakter i zdaje sobie sprawę z własnych możliwości. Daremnie skiper, skiperka i krajan namawiali ją na wszystkie tony, daremnie ja sama tłumaczyłam, że parę łyków wina nie zaszkodzi jej na pewno. Założyła olbrzymie łapska po napoleońsku na piersi i prostując małą głowę nad szerokimi jak piec ramionami, patrzyła na nas zimnym od uporu wzrokiem.
- Jak Boga kocham, szkoda mnie było namawiać - mówiła mi potem. - Mnie dość trudno gębę na trzeźwo utrzymać! Upić mi się potrzeba! Właśnie! Straszna cholera ze mnie, jak mi do łba pójdzie. Wy nie wiecie, a ja wiem i dlatego nie chciałam. Naparstek mi wystarczy!
Ostatni wieczór na barży spędzam na dachu. Dach jest płaski, a dostać się tu można po wąskich schodkach. Rozległy, lekko pochylony grzbiet popielatego wieloryba, pokryty gruboziarnistą papą, rzekłbyś - nie dach.
Wieczór jest cichy, mieniący się mrokiem i purpurą. Ogromna, przepaścista noc narasta od jednej dalekości, podczas gdy druga, tam, precz nad zachodnim horyzontem, żarzy się od bezblaskich już, malinowych rozstępów w zwałach fiołkowych chmur. Najjaśniejsza jest w tej chwili woda. Woda niebiorąca w siebie żadnego koloru, lśniąca tylko w dookol-nym mroku biało i świetliście jak bezszelestne, na wznak leżące lustro. Nie czuję wcale, że płyniemy. Szary dach barży zawisł po prostu między gołębiosinym niebem a jaśniejącą wodą. Dobrze jest i spokojnie. Nie myślę, nie czuję, tylko patrzę i nasiąkam tym wieczorem tak samo, jak nim nasiąka niezmierzona przestrzeń pełnej już przyziemnego mroku tajgi. Złagodniałe niespodzianie powietrze ma w sobie namacalną giętkość roztrącanego twarzą miękkiego szkła.
Pod koniec września w południe jesteśmy wreszcie u kresu naszej wodnej drogi. Znam już ten brzeg. I to rozmlaskane deskami bagno, i te gliniaste wąwozy, którymi szara ława wlecze się oto ku obozowi. Mijamy łączkę, na której trzy miesiące temu paliło nas tak bezkarnie czerwcowe słońce. Tym razem obóz otwiera przed nami kolczaste ramiona bramy. Nie ma już żadnego sprawdzania ani liczenia nas przy wejściu.
Dają nam kilka dużych, osobnych namiotów, w których zajmujemy z Raciszewską kawałek dolnych nar tuż pod płócienną ścianą. Nad nami i koło nas gniotą się mężczyźni.
261