na, grząska kasza, biała, póki jej stopą nie dotkniesz. Przystąpiona zmienia się w śliską, chlapowistą, powoli tającą papkę, w mętne, szare szkło, przez które widać dokładnie mech i opadłe liście. Najgorsze jednak, że pada dalej, kiedy ruszamy sprzed namiotów. Ni deszcz, ni śnieg. Lodowato zimne, kłapciaste coś, co tnie ukośnie w twarz i oczy i co wsiąka ciężką wilgocią w koc, którym osłoniłeś siebie i twoje worki. Ręce grabieją od zimna, a każdy krok w tej śliskiej kaszy to sztuka i wysiłek. Idąc, masz wrażenie, że musisz się stopami kurczowo przysysać do ziemi, jeśli nie chcesz runąć jak długi. Ciężkie od nowego prowiantu worki bardzo utrudniają utrzymywanie równowagi.
Droga wije się spadzistym laskiem, którego rozległe białe dno chrzęści liśćmi i śniegiem. Ludzie ciekną leniwą ławą w dół, jedni grupkami, inni samotnie. Nie wiem, czy zna kto drogę. Mniejsza z tym. Idę owczym pędem za innymi, ślizgam się, potykam. Worki zjeżdżają mi z ramion, a koc z głowy. Droga wlecze się bez końca. To ta sama droga', którą odbywałam już raz na rozklekotanej lorze. Tylko wtedy było ciepło i słonecznie. Dziś jest tu głucho od mokrego śniegu, deszcz siecze i płatki oblepiają rzęsy. Nawoływania nasze tłuką się między pniami daleko i rozlegle. Tak samo tępym echem obija się po lesie nawoływanie nagonki. Jak taka nagonka właśnie przeczesujemy i my las na przełaj. Nikt się nie trzyma kolein. Rozmokłe stały się jednym bagnem. Las syczy. To mokry śnieg w uschniętych resztkach liści na krzakach...
Zmęczeni i ciężcy od wsiąkłej w nas wilgoci, jesteśmy wreszcie w Kożwie. Na torze stoją bydlęce wagony, otwarte na przestrzał, obrzękłe wilgocią, bez półek, bez piecyków. W niektórych biało od nawianego w nie nocą śniegu. Mam palce tak skostniałe, że ich nie mogę rozgiąć. Nogi zachlapane błotem po kolana, a koc aż czarny od wody. Włażę w pierwszy lepszy pusty wagon i siadam na podłodze jak półtora nieszczęścia. Jest mi kompletnie wszystko jedno z zimna i zmęczenia.
Ale Raciszewskiej nie jest wcale wszystko jedno! Trzyma się swego zaradnego Ukraińca, który zgromadził wokół siebie wszystkich mołoj-ców i chce ich mieć w jednym wagonie. Nie wiem, skąd wytrzasnął stary żelazny piecyk, nie wiem, gdzie wyszukał starą rurę, nie wiem, z jakiego baraku powyciągał deski, dość, że nim się kto opatrzył, ukraiński wagon był już jako tako zaopatrzony na drogę.
Na cały transport jest nas znowu tylko dwie. Musimy się trzymać razem. I to jest tragiczne! Ponieważ Raciszewska pcha się tam, gdzie jest
265