zieni zostaną do Gdyni, pociągi kursują, zresztą w Pucku jest również szpital.
Nasze lotnictwo morskie zostało, niestety, zaskoczone i zniszczone, zginął komendant załogi puckiej. Denerwuje mnie otoczenie, mędrkowanie, miny zdeprymowane najbliższych. Szukam samotności, melduję moją obecność na obiedzie w „Żegludze Morskiej”, bardzo blisko szpitala. Upajam się cudnym niebem, spokojną taflą morską, ale kęsy nie smakują mi, jakieś gorzkie.
Kilkanaście osób cywilnych, kilku żołnierzy z karabinami spokojnie posila się, kilkoro dzieci baraszkuje na molo, żołnierze dowcipkują, gdy nagle od strony cypla Helu spostrzegam kilka samolotów. Równocześnie dochodzi warkot, równocześnie wycie syren, równocześnie zagrały nasze zenitówki, salwy karabinów maszynowych, pojedyncze, karabinowe strzały naszych kilku żołnierzy.
Nie wiem, ile było samolotów, widzę trzy zlatujące bomby prosto na port wojenny. Słyszę ich detonację ogłuszającą, słyszę krzyk kobiet i dzieci, krycie się do budynków drewnianej restauracyjki. Wszystko trzęsie się, ogromny tumult i kłębowisko tych kilkunastu ludzi, coraz bliższe detonacje i coraz liczniejsze fontanny wody. Trzęsienie ziemi tak sobie wyobrażałem.
Instynktownie i ja lecę, porywając ze sobą płaczące dziecko pod dach, wołając do strzelających żołnierzy, by się kryli. Przez kuchnię i ja wpadam do piwniczki natłoczonej płaczącymi, trzęsącymi się, głośno modlącymi i nucącymi pieśń religijną.
Ogłuszony detonacją bomby tuż blisko kościółka, nie słyszę głosów ludzkich, nawoływań, nie rozróżniam salw karabinów maszynowych z samolotów i naszych z ziemi do samolotów, brzęku bitych szyb, łamanych desek.
Nikt nie został ranny na molo, kiedy wyleciałem z piwnicy, jedyna myśl, by jak najprędzej być na posterunku w szpitalu. Walę susami w kierunku szkoły, spostrzegłem jedynie silnie falujące morze, podskakującą na tym wzburzonym morzu „Wandę”, stateczek żeglugi przybrzeżnej. Jeszcze pojedyncze wybuchy, jeszcze oddalające się bombowce, jeszcze pojedyncze salwy zenitówek i cisza zaległa wokół. Nikogo po drodze nie spotykam, wszystko zamarło, jakby wyginęło, jakby w oczekiwaniu nowej fali bomb.
W szpitalu ruch, przywożą pierwszych rannych mężczyzn: cywil z roztrzaskaną głową, kobieta z raną rozległą czoła, marynarz z zmasakrowaną twarzą, lecz przytomny, jeden z nosem zmiażdżonym, w końcu marynarz z przestrzelonym barkiem.
Praca w szpitalu wre, każdy chciałby coś robić, odczuwam niedosmak w organizacji, brak kogoś, kto ująłby to wszystko w garść. Bez właściwej segregacji rannych. Na zabieg idzie ten najbliższy, a nie ten najpilniej potrzebujący pomocy. Zabieram się do opatrywania najlżej rannych. W sali operacyjnej stół zajęty, por. Czajkowski z ppor. Skomorochem koń-
261