łam widocznie w tyle za wszystkimi. Taszczone w obu rękach worki pana Szczepana strasznie utrudniają mi utrzymywanie równowagi na niewidzianej, śliskiej drodze. Natykam się na krzaki. Źle. Nie tędy widać. Po chwili nałażę na wysoką skarpę. Znowu niedobrze.
Wreszcie zjeżdżam niespodzianie z jakiejś pochyłości i walę się płasko w rozkisłą, glinianą papkę.
Mam w tej chwili dwie rzeczy do wyboru: albo się roześmiać, albo rozpłakać. Innego wyjścia nie widzę. Nim zdążyłam wybrać - nie bardzo pytając mnie o zgodę, płacz nagle wybrał sam siebie. Leżę w tej glinie i ryczę, aż mnie skronie bolą. Czuję dobrze idiotyzm tego zabiegu, ale naprawdę nie mogę inaczej. Siennik cięży mi na głowie, worek ciągnie ku ziemi i zdaje mi się, że się już nigdy nie potrafię dźwignąć.
Na całe szczęście deszcz się opamiętał. Po krótkiej, szalonej zlewie i jemu widać tchu brakło. Siąpi już tylko drobniutki i wygląda tak, jakby niebu też zlewa ta trochę ulżyła. Zrzuciło z deszczem masywną czamość nieprzeniknionej dotąd nocy i świat rozjaśnił się nieco dokoła mnie. Widzę już granicę między ziemią a niebem, której dotąd nie było.
Jak się wygrzebałam z tej gliny, jak nadziałam znów na głowę upaprany błotem siennik, jak pozbierałam worki - nie pamiętam. Dość, że po pewnym czasie ruszyłam dalej drogą, kierując się teraz ku mgławym zarysom czegoś czarnego, jak las czy wieś, co się zjawiło daleko, po mojej lewej.
Ku nieopisanej radości, doczłapawszy tam wreszcie, słyszę przyciszone głosy naszych. Dopadli w czasie ulewy chaty na skraju wsi i schronili się pod trzcinowy daszek otwartej stajenki. Jest tu ich tylu, że znajduję miejsce pod samym okapem, tam właśnie, gdzie spływająca z dachu woda ciapie w wybity w glinie rowek. Chwila jednak nie nadaje się do grymasów. Spiętrzam worki możliwie najdalej od tego tuszu, sadowię się na szczycie zabłoconej piramidy i - mokra jak szczur od deszczu, a jak mysz spocona z osłabienia i wysiłku - stygnę na wilgotnym przeciągu, prącym tu zza węgła.
Jestem głęboko przekonana, że gdyby ktoś w normalnych warunkach w ten sposób pielęgnował swoje grypy, dopytałby sobie Bóg wie jakich komplikacji usznych, gardlanych, sercowych czy innych. A ja nic! Jak ręką odjął! Kiedy nazajutrz dobrnęliśmy całą bandą do Hadżilli i rozlokowali się w pustej kuźni, gdzie schroniło się już przed nami mnóstwo rodzin wysiedleńców - jestem jeszcze bardzo osłabiona, ale zdrowa już całkiem.
322