Wypoczęty, uśmiechnięty, różowy odszukał nas tu pan Szczepan. Składał się, tłumaczył, przepraszał - ale spał jak zabity i do rana nic nie wiedział o zlewie. Nie może pojąć, jak mogłam dotaszczyć sama nasze rzeczy. Mnie też zresztą wydaje się to trudne do pojęcia. Najważniejsze jednak, że je doniosłam wszystkie, że nie zgubiłam niczego i że mam już tę noc za sobą.
Trzeba się teraz rozejrzeć, co dalej. Ktoś nam mówił, że w Hadżilli jest nasza placówka, która rozdaje bezpłatne obiady, i że ma swój lokal, w którym będzie można dostać nocleg. W Nukusie rezyduje nasz Delegat. Gdyby tak dobrnąć do niego! Może by się człowiek czegoś konkretnego o przyszłych losach dowiedział? Na razie trzeba jednak pomyśleć o jedzeniu, bo z głodu mam wrażenie, że jestem cała wydrążona w środku jak wypróchniały pień. Worek na chleb pusty, tylko garść okruchów przesypuje się w nim z jednego rogu na drugi. Okruszki wcale nie są złe, tylko ich zawsze mało i pełno w nich kłaków z worka. Musimy o czymś pomyśleć. Tyle że moje myślenie jest dość jałowe. Pan Szczepan miał już sposobność przekonać się o tym. Sadza mnie więc na rzeczach w możliwie najzaciszniejszym kącie przewiewnej kuźni, a sam rusza po łup. Nakryta z głową posypiam pod kocem, czołem oparta o czyjś kufer. To najlepszy sposób na głód. Mamy jeszcze parę wspólnych rubli, więc ufam, że pan Szczepan przecie coś zdobędzie.
Zdobył! I to nie byle co! Parę garści makaronu! Białego, prawdziwego makaronu! Dwa tylko razy widziałam w Rosji makaron. W Chersoniu i tu. Zgotowaliśmy go sobie w pożyczonym od Pacheckiej garnku i urządzili ucztę, jakiej od niepamiętnych czasów żadne z nas nie miało.
Hadżilla - to dwa rzędy domków, rozsypanych wzdłuż szerokiej, młodymi osikami obsadzonej drogi. Domki podobne do siebie jak klocek do klocka. Daszek, okienko, ganek i płot. Płot, ganek, okienko i daszek. Oczywiście osiki - bo bez nich żaden z tych domków nie czułby się widocznie kompletny.
Na końcu tej drogi bazar. Bez niego znów głupio czułoby się każde tutejsze miasto. Brudny, błotnisty, z pustymi straganami. Znikł cały przepych owych południowych bazarów. Czasem zazłocą się jeszcze melony, zbyt drogie na naszą kieszeń, zabieleją cebule, zaróżowi marchew, ale to już nie to! Czuć błoto zamiast owoców i ludzi zamiast rozgrzanej zieleniny. Cały egzotyzm Wschodu przepadł bez śladu. Są znów fufajki, chustki na głowach, berety, kalosze. Przede wszystkim jednak szaro tu
323