WOJNA Z TERROREM
Zgromadzenie Nadzwyczajne Senatu skazało Sołowjowa na karę śmierci. Wysłuchał sentencji wyroku zupełnie spokojnie. Zaproponowano mu, by napisał prośbę o ułaskawienie. Zwrócił czysty arkusz papieru.
Dwudziestego ósmego maja 1879 roku w obecności czterotysięcznego tłumu przywieziono go na plac Siemionowski, gdzie niegdyś czekali na śmierć Dostojewski i pietraszewcy.
Szafot - wysoki drewniany pomost - odgrodzony był ze wszystkich stron żelazną kratą. Na nim dwa słupy drewniane z poprzeczką. Z poprzeczki zwisały kołysane wiatrem dwie pętle. Obok szafotu, widoczny dla wszystkich, stał przedmiot przykryty rogożą, która nie mogła jednak zasłonić jego zarysów. Była to trumna. Kryło się coś przerażającego w tej trumnie przygotowanej dla żywego człowieka. Wreszcie nadjechał wóz. Sołowjow siedział na ławce tyłem do koni, ręce miał skrępowane sznurem za plecami, na sobie czarny surdut z grubego żołnierskiego sukna; na piersi wisiała czarna deska z napisem „przestępca stanu". Wojsko ustawiono wzdłuż pomostu zwartymi szeregami. W środku czworoboku znajdowali się minister sprawiedliwości i prokurator Izby Sądowej.
Niebawem na pomost wkroczył kat Frołow, niegdyś przestępca, który w zamian za ułaskawienie zgodził się zostać katem. Wyglądał malowniczo - wysoki, w czerwonej koszuli, czarnej kamizelce z długim, pozłacanym łańcuchem od zegarka. Frołow miał jeszcze przed sobą wiele egzekucji.
Sołowjow z uśmieszkiem stał pod pręgierzem podczas odczytywania wyroku. Następnie podszedł do niego duchowny, lecz skazaniec potrząsnął odmownie głową; jak wyznał podczas śledztwa, nie wierzył w Boga. Teraz zabrał się do niego Frołow. Pomógł mu nałożyć białą koszulę śmiertelną, która miała zasłonić twarz, a ściślej ukryć przedśmiertną mękę. I objąwszy za ramiona, kat poprowadził go ku „potrzaskowi", zarzucił pętlę, troskliwie poprawił na szyi i dał znak. Pomocnik kopnięciem wybił podpórki i Sołowjow runął we właz „potrzasku", który otworzył się pod jego ciężarem. Biała koszula śmiertelna szarpnęła się konwulsyjnie i zawisła lekko kołysana wiatrem.
Nazajutrz po mieście rozrzucono odezwy.
Podejmujemy rzuconą nam rękawicę, nie lękamy się ani walki, ani śmierci,
i w końcu zmieciemy ten rząd, choćby nie wiedzieć ilu zginęło z naszej strony.
W stolicy po raz pierwszy wybuchła panika.
W dzienniku Aleksandra Kiriejewa, generała w stanie spoczynku, sło-wianofilskiego publicysty i znajomego Fiodora Dostojewskiego, czytamy:
329