tu, gdzie jesteśmy! Nie będziemy nikogo słuchać. Nie damy się tak przeganiać z kąta w kąt jak to ślepe bydło. I więcej! Zaczynamy stawiać warunki. Nie wyjdziemy stąd, póki nam nie rozwieszą brezentów nad lukami. Przecie to koniec listopada! Droga przed nami długa - i po rzece. Deszcz, który mży wieczorami, zmienia się w ciągu nocy w lód na blasze burty. Od wody wali wilgoć kłębami mgły, a na żelazie przęseł i trawersów skrapla się rdzawa rosa, która nam stale kapie na głowy. Musimy dostać brezenty!
Pertraktacje trwają całe cztery dni. Nie wiem, czy sprawa oparła się wreszcie o naszego Delegata, ktoś jednak musiał się za nami ująć. Piątego dnia rano zaczynają oklapłe od rosy czarne słoneczniki Karakałpaków uwijać się nad burtą. Rozpinają brezenty! Nareszcie! Dziurawe, bo dziurawe, ale w każdym razie będą pewną osłoną przed wiatrem i deszczem. W lukach robi się wprawdzie ciemno, z dwojga złego lepsze jednak to.
Niepodobna opisać wyglądu takiej luki. Jak rozsyczane, brudne, zgniecione ciasno robactwo, mrowią się ludzie na jej dnie. Dzieci chorują, nie czekając wyruszenia w drogę. Już to czterodniowe stanie na wodzie zrobiło swoje, mimo że na noc większość ludzi wyłaziła na brzeg, rozniecała z traw i trzcin ogieńki i siedziała tak w kucki do rana.
Barże pojadą tym razem sczepione łańcuchami po trzy, jedna tuż za drugą. Spięto je tak ciasno, że dziób drugiej przytyka do ogona pierwszej, a ogon drugiej - do dzioba ostatniej. Pociągnie je wszystkie razem pod prąd mały parowy stateczek. Ciekawam, jak też sobie da radę?
Na każdej barży gniecie się po paręset osób. Mniej więcej 150 w każdej luce. Luk jest cztery. Każda barża ma wybranego spośród nas własnego komendanta, poszczególne luki - swoich starostów, a każda z 40 dusz złożona grupa - swego naczelnika. Naczelnicy ci w asyście danego starosty pobierają co dzień w ogólnym składzie na barży żywność i obdzielają nią swoją grupę. Organizacja możliwie najprostsza i nieskomplikowana. Prócz chleba mamy tym razem mąkę, słonecznikowy olej i wędzone ryby. Wszystko w aptekarskich dozach i wszystkiego na tydzień. Tyle ma trwać nasza jazda. Dla dzieci i chorych jest nawet trochę cukru, który wydaje się wyłącznie na zaświadczenie lekarza.
Korzystając z kilkudniowej zwłoki, Helena wypada co dzień w okolicę po łup. Zbyt dotkliwie dał się nam we znaki głód w czasie ostatniego transportu wodą. Ściągamy się więc z ostatniego na jakie takie zapasy. Niewiele tego było: woreczek cebuli, trochę suszonych melonów, dwie
22 - W domu... 337