ko prawie, co tu jedzie z nami - zwłaszcza dzieci - w normalnych warunkach byłoby już dawno w szpitalu. Cała barża choruje na rozstrój żołądka. Cała barża kaszle i gorączkuje, cała barża cierpi na zjadliwe owrzodzenia. Każde najmniejsze zadraśnięcie rozpucha, ropi i nie chce się goić. Gdyby tak policzyć wszystkie brudne, zesztywniałe bandaże, które przyszło rozwijać i nawijać z powrotem - nowych jest tak mało, że nie możemy przy opatrunkach zawsze dawać czystych - zebrałby się chyba kilometr dziennie. Co dzień wieczór obie z Heleną wylewamy do Amu-darii kubeł pełen cuchnących wat i gazy. Aż trudno wierzyć, ile się tego dziennie zbiera. Doktor nic tylko przecina i przecina wrzody i ropienie, oczyszcza wyżarte kanały, wycina strzępy wygniłej skóry, a Łopatko nic tylko bandażuje te biedne piszczele, szyje, palce i głowy.
Marysia ma pod opieką izbę chorych, Helena pacjentów rozsianych po lukach. Trzeba im nosić o oznaczonych porach lekarstwa, mierzyć gorączkę i zmieniać kompresy. W poczekalni taki ścisk, że ci, którzy mogą być opatrzeni w lukach, lepiej, żeby nie zajmowali miejsca w poczekalni. Ludzie jednak pchają się tu na siłę, bo jest to jedyne miejsce na barży, gdzie można się ogrzać trochę i schować przed wiatrem.
Mamy przecież początek grudnia. Na świecie ziąb taki i taki wicher, że sama rzeka dostała gęsiej skóry. Szorstką, białawą krupą jeży się cała jej powierzchnia. W lukach za to parno od dusznej wilgoci, wyziewów gniotących się ciał i zapachu gnijącego siana. Niektórym udało się przed wyjazdem nanieść z brzegu parę wiązek podeschłej trawy. Musiano też niedawno przewozić w tej barży konie, bo deski zioną ostro amoniakiem. Pod nawilgłym brezentem trwa więc stajenny półmrok, zaduch i pamo-ta. Dla wielu ludzi brak nawet tych cuchnących desek. Leżą w żelaznych wgłębieniach podłogi, niczym w zimnych, zardzewiałych trumnach. Ci, którzy nie chcą się w nie kłaść, spiętrzają sobie kufry i toboły w wysoką piramidę, na której dopiero rozkładają zwilgłe pierzyny. Ale wtedy ciężki brzuch brezentu wspiera im się dosłownie na głowach.
Nie mamy tym razem - nawet takiej opanowanej przez Karakałpaków - kuchenki. Żelazny dziób barży jest jedynym miejscem, gdzie można od biedy rozniecić ogień. Nie dbając o sprzeciwy obsługi, robią to wszyscy i wtedy wszystko, co żyje, pcha się nad taki bezcenny, dobroczynny stosik badyli, by w ledwie podgrzanej wodzie rozbełtać parę łyżek otrzymywanej tu co dzień mąki. Z początku były jeszcze trzaski i patyki. Potem przyszła kolej na deski ubomy. Wreszcie - rozpaczą do ostateczno-
341