ko - pół. Od pasa ani śladu nikogo. Helena, choć sama skulona z bólu, chce nas dźwignąć jak popsute lalki, rozciera, pociesza, zapewnia, że to chwilowe, że to z zimna, z tego obłędnego tłuczenia się na siodle, a my grzebiemy się w piasku i nie możemy w żaden sposób nawiązać kontaktu między naszą wolą a tymi popsutymi nogami.
Klub to długa, płaska izba z klepiskiem, popodpierana bielonymi słupkami. Dwie od ściany ku środkowi pochyłe płaszczyzny prowizorycznych nar, pełne znajomych w kształcie i kolorze śpiących, zwiniętych kłębków. To nasi. Ci, którzy przyjechali tu dziś przed nami. Naftowa, na ziemi stojąca lampa podświetla izbę od spodu i wyżera nawykłe do ciemności oczy.
Raissa - czyli zarządzająca kołchozem Uzbeczka, baba młoda, w białej, jedwabnej podwice, pluszowym tułupie i wysokich butach, rozdaje nam po garści suszonych morelek i po pół lepioszka... Gada coś, czego nie rozumiemy, i szczerzy w uśmiechu drobne zęby. Stoi tuż nad lampą, więc jej dziąsła lśnią wilgotnie jak białoróżowa emalia.
To było ostatnie, co zapamiętałam z tej nocy.
Wbite ciasno między tamte śpiące już na deskach łachmany, zamykamy kamiennym snem bezsprzecznie najcięższy z przeżytych w Rosji o-kresów: pogoni za wojskiem i wolnością.