go do bezruchu brygadiera. Nie próbując się ze zdziwienia bronić nawet, pozował do tego mordobicia, z rękami zwisłymi wzdłuż ciała jak bezwładne skrzydła. A potem, kiedy Helenie tchu brakło, nie powiedział ani słowa, tylko potulnie podniósł z ziemi kalpusz, potem poszedł po tirpak, nadział go głęboko na uszy i zszedł sromotnie z pola walki, wklęsły, zgarbiony, nie oglądając się za siebie.
Jeżeli kto myśli, że po całej tej awanturze Helena nie przytaszczyła owej zakazanej pachty na grzbiecie do kibitki, to jest w błędzie. Która jak która, ale ta właśnie była naprawdę zdobyczna!
Nie mamy pojęcia, co z tego będzie i jakie konsekwencje pociągnie za sobą czynne znieważenie urzędnika kołchozu. Helena wprawdzie twierdzi, że się chłopisko nikomu nie przyzna, bo to zbyt wielki dyshonor -mnie jednak siedzący na ramieniu strach szepcze w ucho tysiące najstraszliwszych rozwiązań i epilogów tego zajścia. Nie pozostaje nam jednak nic, jak czekać, co jutro przyniesie.
To ,jutro” nazywało się w kalendarzu 26 lutego 1942. Historyczna data, którą zapamiętałam dobrze.
Dzień szedł sobie do południa razem z cieniami drzew na piasku - jak gdyby nigdy nic. Wróciłyśmy z pola wcześnie, stwierdziwszy z ulgą, że nikt widocznie o niczym nie słyszał. Bobo rąbał nasyp jak co dzień, Mus-lima jak co dzień nosiła bez wytchnienia wiadra. Po prostu dzień jak każdy inny.
Korzystając z ciepłej pogody, wyszłyśmy sobie z Marysią przed bramę. Ona kończyła - pamiętam jak dziś - parę małych dżilop, skarpetek dla jakiegoś dziecka, ja prułam moje stare rękawiczki, które Marysia obiecała mi przerobić na nowe. Zaś w głębi kibitki, za nami, Helena przybijała właśnie kamieniem obcas u swoich buciorów. Znalazła w magazynie na ziemi jeden bezcenny gulmiech, a że gwoździe są tu czymś wprost niespotykanym, postanowiła użyć go do ratowania podstawy swej egzystencji - butów.
Zdarzało się często, że kiedyśmy tak siedziały pod bramą, ludzie przechodzący mimo drogą przysiadali się na przyjacielską pogawędkę. Toteż i wtedy, zobaczywszy urzędnika kołchozu zmierzającego w naszą stronę, nie zwróciłyśmy na to uwagi. Przykucnął zresztą przy nas jak każdy z nich, gadał coś o pogodzie, kręcił machorkę, oglądał skarpetki na patyczkach, milczał, pluł, a potem zmrużonymi oczyma patrzył długo w słoneczny opar nad kołchozem.
419