żeby nic na człowieka nie spadło zbyt nagle, żeby miał czas siły zebrać, zaciągnąć się dobrą wolą przyjęcia i pogodzenia się ze wszystkim, co mu sądzone, żeby się po prostu nie dać zaskoczyć - ot co - żeby się nie dać zaskoczyć...
A to, co nas zaskoczyło, było właśnie ze wszystkiego na całym święcie najbardziej nieprzewidziane!
Kiedy późną nocą arba nasza wtoczyła się na uliczki rejonu, na bielejącym w mroku moście zamajaczyła przed nami jakaś drobna, biegnąca postać, pętająca się w za długim wojskowym płaszczu, i głos czyjś znajomy zawołał do nas po polsku:
- Zlitujcie się! Nareszcie! Trzy dni czekam tu na was i trzy dni rozbijam się po wszystkich urzędach. O mało nie rozniosłam całego NKWD! Latało wszystko jak z pieprzem... Nareszcie! Moje złote! Złaźcie. To ja. Staszka.
Na miłosierdzie boskie! Staszka z Lidy?! W mundurze?! W czapce, w pasie?! Stoi przy arbie i krzyczy zadyszana:
- Komendantka Przystajko przysłała mnie po was z Guzaru. Tam nasz Ośrodek. Idziecie do wojska! Mam papiery, bilety, pieniądze... Już myślałam, że was po tych kołchozach nie odszukam. Dziś jeszcze jedziemy do Buchary!