rośnie i rośnie kupa różnokolorowych świstków. Trzymam je rękami, łokciami, kolanami, czapką, bo wiatr je rozmiata. Nikt tego nie liczy, nikt o to nie dba. Mówi się, że ma to pójść na dożywianie naszych w Rosji. Pełne poły płaszcza i pełną czapkę odnoszę na wspólną kupę.
Ruble te odebrał od Komendantki polski oficer. Nazywał się Berling.
Ładują nas na statek. Niepodobna opisać tłoku. Garstka naszej kobiecej formacji topi się w morzu żołnierskich, męskich oddziałów. Z jakąż radością znosimy dziś ten ścisk! Wszyscy ci ludzie to uratowani cudem! To wypuszczone oto z czyśćca dusze! Obyż było więcej i coraz więcej!
Śpimy na pokładzie, a jest tak ciasno, że mnie między pręty burty wyduszono dosłownie grzbietem nad Kaspijskie Morze!
Płyniemy dwa dni i dwie noce. Morze jest spokojne jak ciężka, seledynowa oliwa. Niebo jest gładkie jak kopuła popielatobłękitnej emalii. O zachodzie dopiero pęka czasem na horyzoncie malinowozłocistą szczeliną.
A statek śpiewa. Syczy, mrowi się i śpiewa. Śpiewa na całe gardło.
Drugą noc śpię w jakiejś luce, wbita tym razem plecami w pakę po mydle. Nie pamiętam, czy dostajemy jeść. Pewnie tak.
Aż drugiego dnia pod wieczór - Pahlevi.
Stoimy wszyscy na pokładzie, patrząc, jak ta obiecana, perska ziemia podjeżdża do nas powoli bielą wysokich domów, zielenią czystych skwerów, normalnym ruchem ulicznym.
Mówią nam, że rządy w tym mieście sprawują jeszcze na cztery ręce władze sowieckie i perskie.
Dopiero w połowie tego długiego mostu - granica.
I wolność!
Jest już zupełnie ciemno, tylko niebo jaśnieje jeszcze na zachodzie mroczną, przyziemną łuną.
Ruszamy trójkami, w zwartym szeregu, na most.
Dudnią buty o asfalt równo, spokojnie, poważnie.
To coś o wiele więcej niż zwykły wojskowy marsz. To wspólna, mocna modlitwa - modlitwa, dla której próżno by szukać słów.
Wdeptujemy oto każdym krokiem w ten obcy, perski asfalt ułamek historii Polski. Wiemy, że każdy z tych właśnie kroków nie oddala nas
431