Niech na scenie będzie wszystko tak samo skomplikowane, a jednocześnie tak samo proste, jak w życiu. -Ludzie jedzą obiad, tylko jedzą obiad, a w tym samym czasie tworzy się ich szczęście lub rozbija się
ich życie...”
Chętnie interpretuję te uwagi Czechowa na swoją korzyść. Szukam w nich usprawiedliwienia dla moich „komedii” i tak zwanych komedii. Znów napadły mnie wątpliwości. Nie mogę dalej pisać w tej „tonacji”. Komediopisarz współczesny to błazen, który brodzi w kałużach krwi, w rzekach krwi, które pły-ną do niego~z wielu stron świata. Nie zamierzam ukrywać trudności? OcT kilku miesięcy nie mogę się przedrzeć do jedynego kształtu, od własnej formy tej sztuki. Kaleczę sobie język i nogi o dowcipy.
_Ta ciemność za oknem ta groźna ciemność
Te dziwaczne wiadomości, które dochodzą tutaj — za pośrednictwem radia — z Chin. Znów porzuciłem sztukę i zabrałem się do czytania gazet, książek. Wreszcie... (to nie jest ważne). Czuję, że prowadzę rzecz w fałszywym kierunku. A może jestem prowadzony, pchany przez „rzecz” w fałszywym kierunku? Kiedy leżę w ciemności z otwartymi oczami, mam uczucie (czuję), że to właśnie pisanie jest pozbawionym sensu umieraniem. Czemu pierwotny pomysł •— czysty i ostry — zaczyna obrastać błazeńskiemi dzwoneczkami! W organizmie sztuki rozrastają się jakieś nowotwory. Pożerają ten zdrowy jasny pomysł. Sta-ję się narzędziem w trakcie pisania. A nie chcę tego...
13 11967
Nie mogłem wczoraj budować tej sztuki. Od rana uciekałem w czytanie gazet. Kręciłem się po pokoju.
Czytałem Chestertona (okropnie się zestarzał), poprawiałem swój nieudany wiersz, czytałem Porębskiego Kubizm, pisałem listy, poszedłem do „Wrzosówki”, słuchałem radia: sytuacja w Chinach, orędzie prezydenta do Kongresu amerykańskiego, wojna w Wietnamie, śmierć Z. Cybulskiego. Wieczorem oglądałem ilustrowane tygodniki z roku 1966. Oglądałem w TV „Kobrę", chciałem posiedzieć z ludźmi, na dole w „świetlicy”. Znów wróciłem do słuchania radia. O północy: monolog. Wyrzucam sobie przyzwyczajenie do pisania wierszy. Wstaję. Zapalam... światło. Wracam do pisania sztuki. Przeglądam no-^ tatki z 1966 roku: Dramat „bez końca”. Nie chcę „kończyć" tei sztuki. Recenzenci nic nie widzą. Nie widzą zasadniczej różnicy: sztuki ABCDMYZ, nawet sztuki Witkacego i Gombrowicza mają „koniec”. Moje sztuki nie mają końca. To jedna z podstawowych -roźmc.~NamaWlanv —~£T(laie~Sl6 czasem namówić — przez dyreEtófĆfW^ub" reżyserów, dopisywałem dla świętego spókoju jakis Eom^^'^!^ w Grapie LaoJcoo-ha, Spaghetti i tmeczu. Inna sprawa: problem, który mi mF^axe~śpaćrCzas. ĆowreszĆie jest z tym~prze^ kletym czasem w.nrtnrQ? ™lfń"Łi- c'7t,ik nip \
pozwijają się w czasie, wiec i akcja nie „rozwija się”. ■ To jest problem! A nie jakieś montaże dokumentów^ reportaże, sprawozdania z~procesów (udramatyzowa-ne?T Nie traktatv"1póTiWcZner~obrazki obyczajowe! To "nie jest sprawa Eichmanna^ Piusa XII, Kosenber-gów, Oppenheimera, Stalina, Churchila. Ostatnie procesy, wojny, prowokacje, pamiętniki generałów, listy... to wszystko zawsze może liczyć na zainteresowanie dyrektorów, recenzentów, publiczności... to są jednak dla dramaturgii sprawy drugorzędne. Nowa dramaturgia — po Witkacym i Becketcie — to problem nowej techniki dramaturgicznej, a nie „wystrzałowy" temat... pokazać można impotencję Ce-
[427]